Month: Sierpień 2023

US Car Treffen Merzig 2023

img20200425_2019189622

Żar lejący się z nieba niczym w Texasie i do tego plac pełen klasycznych, amerykańskich pojazdów. Oznacza to jedno – nic lepszego już dziś się nie wydarzy. Po przerwie spowodowanej wiadomym chińskim bakcylem powrócił w wielkim stylu merzigowski zlot pojazdów amerykańskich.

Mówcie co chcecie, ale motoryzacja z USA ma w sobie to coś. Z jednej strony jest to techniczna prostota, z drugiej – przepych formy aż do przesady. Oczywiście mówimy o tej starej, dobrej, klasycznej motoryzacji.

Jak pewnie większość osób z mojego pokolenia, jestem zafascynowany nią od dziecka. A fascynacja owa zaczęła się zapewne wraz z zakupem w Pewexie pierwszego resoraka z Matchboxu. Pamiętam do dziś, jak analizowałem szczegóły każdego z otrzymanych w prezencie samochodzików, ze zdziwieniem dochodząc do wniosków, że taki Chevrolet Corvette ma co najmniej kilka generacji. Dziś wiem, że w moich zbiorach znajdowały się modele drugiej, trzeciej i czwartej generacji.

Ktoś może się zapytać, co w tym dziwnego? Przecież to normalne. Dzisiaj owszem, ale w rzeczywistości w której wówczas przyszło nam żyć, do rangi epokowego wydarzenia urastały takie drobiazgi, jak na przykład zmiana listew na drzwiach w Polonezie, o czym w mediach trąbiono przez kilka miesięcy.

Ale zostawmy te wspomnienia. Jesteśmy tu i teraz. Ponieważ amerykańskie auta i motocykle są niesamowicie fotogeniczne, przeto można było się wyżyć na nich fotograficznie do woli. Do tego ich właściciele są zwykle niesamowicie wyluzowani, zupełnie nie przypominając tak zwanego „typowego człowieka zachodu”. Organizatorzy zadbali o klimat, czyli przez całą imprezę towarzyszył nam dyskretnie klasyczny Rock’n’Roll, typowe amerykańskie przekąski, a dla osób spragnionych procentów otwarto hawajski bar. Dla spotęgowania klimatu Hawajów, zwieziono tony plażowego piasku. Jeszcze jakby udało się przytargać tu kawałek oceanu, było by perfekcyjnie.

Nie pozostaje mi wobec tego nic innego, jak zaprosić do galerii zdjęć.

DSC_1586

DSC_1580

DSC_1587

DSC_1576

DSC_1591

DSC_1593

DSC_1594

DSC_1595

DSC_1604

DSC_1605

DSC_1611

DSC_1614

DSC_1618

DSC_1619

DSC_1623

DSC_1624

DSC_1626

DSC_1627

DSC_1631

DSC_1632

DSC_1636

DSC_1637

DSC_1639

DSC_1641

DSC_1642

DSC_1644

DSC_1645

Jeśli pamiętasz ten samochód, to mam dla Ciebie złą wiadomość. Jesteś już starym człowiekiem…

DSC_1647

DSC_1648

DSC_1652

Wspomnienia…

DSC_1649

DSC_1655

DSC_1656

DSC_1661

DSC_1662

DSC_1671

DSC_1672

DSC_1674

DSC_1677

DSC_1682

DSC_1683

DSC_1684

DSC_1685

DSC_1698

DSC_1700

DSC_1701

DSC_1702

DSC_1703

DSC_1704

DSC_1708

DSC_1709

DSC_1710

DSC_1713

DSC_1717

DSC_1719

DSC_1723

DSC_1725

DSC_1729

IMG_9135

IMG_9143

IMG_9145

IMG_9155

IMG_9156

IMG_9179

Mam to szczęście, że pamiętam jeszcze czasy, gdy w USA takie auta jeździły normalnie po ulicach. Znów dopadły mnie wspomnienia…

Złota godzina

img20200425_2010348322

Zachód Słońca to bezsprzecznie najpiękniejsza pora dnia. Wymarzona przez fotografów „złota godzina”, podczas której zwyczajne, prozaiczne rzeczy, zaczynają wyglądać magicznie.

Czas ten trwa różnie długo, kilkanaście do kilkudziesięciu minut. A rzeczą fotografa jest, aby znaleźć się wówczas w odpowiednim miejscu. Ciekawe zdjęcia wykonane o „złotej godzinie” zwykle nie są dziełem przypadku, tylko dokładnego planowania.

DSC_7510

Nieco inaczej jest w sytuacji, gdy „złota godzina” złapie nas podczas podróży motocyklem. W tym przypadku dobry strzał jest w dużej mierze dziełem korzystnego zbiegu okoliczności. Tym razem udało się. Miejsce może nieszczególnie wymarzone, ale innego w tym momencie nie było.

Wspomnieniowo – Chopper Magazin

img20210405_21075551sm

Wczesne lata dwutysięczne to czas największego rozkwitu papierowych czasopism motocyklowych. Przy czym nadmienić trzeba, że przez słowo „rozkwit” rozumiem przyrost w sensie ilościowym. Nie szło to niestety w parze z jakością. Wydawać by się mogło, że konkurencja na rynku prasowym powinna wymusić dążenie do podniesienia poziomu oferowanych treści. Wiecie, ta słynna niewidzialna ręka rynku. Nic takiego jednak się nie stało.

Zachłystnęliśmy się kapitalizmem i Zachodem. I tak jak gospodyniom domowym telewizja zaczęła serwować seriale „ukazujące” życie dynastii miliarderów i innych Carringtonów, tak samo prasa zaczęła karmić polskich motocyklistów scenami z życia zachodnich bajkerów. Co teraz warto mieć w garażu, w co się ubrać i gdzie jechać… Nieważne, że Schmidt zarabiał wówczas przynajmniej siedem razy tyle co przeciętny Kowalski, nie mając przy tym dwucyfrowego bezrobocia. Bo przeca „my już są Amerykany…” Przestano dostrzegać specyfikę polskiego rynku, jego uwarunkowania, historię i możliwości.

Wartością samą w sobie stał się pieniądz. Rzecz typowa zresztą dla dorobkiewiczów. Nic ciekawego, byle na bogato – to się musi sprzedać.  W ten sposób medialny tort motocyklowy w Polsce podzieliło między siebie trzech dużych graczy, którzy serwowali czytelnikom dokładnie tą samą papkę, tylko nieco inaczej przyprawioną. Miałem takie wrażenie, że redaktorzy wykreowali sobie własny świat i tylko w nim żyją. I jak mawiał klasyk: „ i nic nie przekona nas, że białe to białe, a czarne to czarne…”

img20230517_19082519

Największy z graczy dużą część artykułów robił samodzielnie w Polsce, zasłużył się – i chwała mu za to. Niestety, gdzieś po roku 2000 czytać się go już nie dawało. Nie zapomnę jednego epizodu z wizyty redaktorów w mieście, w którym wówczas mieszkałem. Zrobiono wówczas rozkładówkę z drogim i pożądanym wówczas motocyklem, który właściciel za grubą kasę „upiększył”. Dziś maszyna ta mogłaby zainteresować co najwyżej pewną Panią prowadzącą fejsbukowy serwis pod wszystko mówiącym tytułem „Wujowe Motocykle”. Aby rozwiązać rebus należy zamienić literkę „W” na „Ch” w nazwie. Co prawda w okolicy mieszkali ludzie robiący w swoich garażach dużo ciekawsze rzeczy, ale kogo interesowały wówczas jakieś biedaki…

Drugi z wielkich graczy był polskojęzyczną kopią niemieckiego magazynu, czego absolutnie nie ukrywał, serwując swoim czytelnikom przedruki z oryginalnego wydania, z niemieckimi tablicami rejestracyjnymi i drogowskazami na zdjęciach. Na żywca i bez żenady. Kowalski mógł sobie zatem poczytać, co mógłby mieć i dokąd powinien pojechać, gdyby tylko nazywał się Schmidt i urodził się w RFN. Czasopismo to ostatnio podobno zwinęło żagle. Wcale się nie dziwię, Kowalski może dziś bez przeszkód zobaczyć na własne oczy, czym i gdzie jeździ Schmidt. Granic w końcu już nie ma, a gazetę zawsze można poczytać w niemieckim oryginale. W którym jest zresztą więcej treści.

Trzeci serwował podobne treści co dwóch pierwszych, jednak dla odróżnienia od pozostałych postanowił, że jego redaktorzy będą udawali cofniętych w rozwoju. Mam przynajmniej nadzieję że tylko udawali. Z tego też powodu panowie pozowali do zdjęć robiąc takie głupie miny i grymasy, przy których fotograf stawał zapewne przed dylematem, czy kontynuować sesję fotograficzną, czy może jednak lepiej wezwać pogotowie, bo pismakowi najwyraźniej mocno się pogorszyło. Ponoć oficjalnie chodziło o „luz” i tak zwany „dystans”, przynajmniej tak mi to wyjaśniono. Mówcie co chcecie. O starym grzybie, któremu odjechał peron i zaczął zachowywać się jakby miał 13 lat można powiedzieć co najwyżej że jest niedorozwinięty, a nie że ma „luz” czy „dystans”. Zresztą, z treści oraz ogólnej zawartości czasopisma wynikało, że to właśnie trzynastolatkowie byli jego grupą docelową. O tej gazecie dawno już nic nie słyszałem, więc chyba jednak jej target dorósł i spoważniał.

img20230517_19101410

I kiedy wydawało się, że na tym ugorze nic sensownego już nie wyrośnie, na stoiskach prasowych pojawił się Chopper Magazin. Okazało się, że jednak można zrobić w tym kraju normalne czasopismo motocyklowe.

Podejrzewam, że był to rok 2006. Gazeta od razu ujęła mnie okładką. W starym, dobrym stylu. Jedno duże zdjęcie na całą okładkę, do tego pasek z tytułem w czerni i bieli, plus kilka tytułów artykułów które można znaleźć wewnątrz, napisanych niekrzykliwą czcionką. To wszystko. Prosto, elegancko i estetycznie. Acha, jeszcze ten dopisek na samym dole: „Bikes – Black Leather – Rock’n’Roll”. Tym kupili mnie od razu. Bez tego całego śmietnika wycinków, wklejanek i zapowiedzi, które serwują z upodobaniem na okładkach inne czasopisma tak, że człowiekowi od razu ze stresu skacze ciśnienie.

Okładka to jedno, a drugą rzeczą była zawartość. Nagle okazało się, że polscy motocykliści niekoniecznie jeżdżą na wypasionych maszynach w jakieś egzotyczne miejsca, gdzie w tym sezonie koniecznie trzeba się pokazać. Mało tego, ludzie ci również mają coś do powiedzenia, a ich opowieści są zwykle dużo ciekawsze, niż te od „liderów rynku prasowego”. To chyba właśnie Chopper Magazin odkrył po raz pierwszy przed czytelnikami świat użytkowników chińskich motocykli. A może nawet lepiej napisać „społeczność”, bo jest to środowisko w dużej mierze zorganizowane, niesamowicie życzliwe oraz mające dużo do zaoferowania. Wystarczyło tylko im to umożliwić. A Chopper Magazin pozwolił im na to, chociażby przez swoją otwartą formułę. Polegało to na tym, że czytelnicy mogli przysyłać swoje teksty, które później były publikowane na jego łamach. Mieć w ręku papierowe czasopismo ze swoim tekstem, zdjęciami i nazwiskiem – no to było jakieś.

DSC_1031

Tak się złożyło, że w jednej z szuflad odkryłem kilkanaście numerów „Chopper Magazin”. Niestety, tylko tyle się zachowało. Ale nawet ta niewielka próbka wystarczy, żeby wrócić pamięcią do dawnych czasów. Tak więc przy leniwej, deszczowej niedzieli siedzę sobie i czytam. O „Musasim”, czyli dopracowanym w każdym detalu dziele sztuki customowej, który powstał z kupy złomu, będącej dawno temu zwykłym „ruskiem”. O „pierwszej setce do domu”, czyli opowieść człowieka, który po zdaniu egzaminu na prawo jazdy kupuje sobie swój pierwszy duży motocykl i wczesną wiosną próbuje wrócić na nim do domu. Po drodze walczy z materią, czyli motocyklem, pogodą i innymi użytkownikami dróg, którzy oczywiście nie mają dla jego stresu żadnego zrozumienia. Czytam o jednodniowej motocyklowej wycieczce na Bornholm, której autorką jest dziewczyna nie posiadająca w ogóle uprawnień do kierowania pojazdami. O „cafe po włosku”, czyli Guzzimaniaku z Golubia – Dobrzynia. O samotnej wycieczce dookoła polski i wnioskach z niej płynących, z którymi jak najbardziej się zgadzam. O nastoletnim Patryku, który mimo młodego wieku i ciężkiej choroby oraz problemów finansowych buduje wspaniałe motocykle. O nieudanej wycieczce chińskim Junakiem do Berlina, oraz o tym, dlaczego tym razem nie wyszło. Żeby było ciekawiej, kilka stron dalej jest rozbudowany test takiego samego motocykla. Oraz o jubileuszowym koncercie zespołu Moskwa, bo w końcu dopisek „Bikes – Black Leather – Rock’n’Roll” zobowiązuje. O motocyklu Triumph, do którego przebudowy inspiracją był samolot Spitfire brytyjskiego RAF, oraz, dla równowagi, o kolejnym chińskim Junaku, którego inny twórca przebudował na „białego kruka”. O zakończeniu sezonu Klubu Chińskich Motocykli, oraz wiele innych…

Demokratycznie, o wszystkim i bez podziału na lepszych i gorszych.

DSC_1043

Oczywiście, nie wszystko było różowe. Zdarzały się błędy składu, czy też zamienione zdjęcia, drobne literówki. Czasem zdjęcia były nie takiej jakości, jakiej być powinny. Czyli generalnie wszystko, czego można się spodziewać po drobnym w gruncie rzeczy graczu na rynku, za którym nie stoi duży koncern wydawniczy, na dodatek z otwartą formułą, gdzie czytelnicy sami przysyłają swoje materiały do publikacji. Z tego powodu każdy kolejny numer był nieco inny. Można to odbierać jako wadę, ale również potraktować jako zaletę.

Najcięższy zarzut jaki mam to fakt, że Chopper Magazin był kwartalnikiem. Oraz że zawierał zaledwie siedemdziesiąt stron. Z jednej strony, trzeba było się naczekać na nowy numer, z drugiej – gdy już się ukazał, to zwykle zdążyłem przeczytać większość artykułów w autobusie, zanim dojechałem z pracy do domu.

Oczywiście, miałem już wówczas motocykl. Nawet chyba już w miarę jeżdżący. Było to zresztą zupełnie nieistotne, bowiem czułem się już pełną gębą motocyklistą. Rzecz jasna, kiedy szedłem wówczas do Empiku po nowy Chopper Magazin, w życiu bym nie przypuszczał, że spotkam jego Twórcę osobiście. Ani tym bardziej, w jakich okolicznościach się to stanie. Cóż, życie potrafi zaskakiwać, a świat jest naprawdę mały.

img20210405_21075551

Chopper Magazin zakończył działalność kilkanaście lat temu. Podobnie zresztą jak wiele papierowych czasopism. Podobno jednak zawsze można się reaktywować. Trzymam za słowo 🙂

O skleničku víc

img20220620_11373336sm

Dziś będzie mowa o krótkometrażowym filmie animowanym z 1953 roku, którego tytuł można dosyć luźno przetłumaczyć jako: „O jedną szklaneczkę za dużo”.

Opowiada on o pewnym motocykliście, który zdopingowany procentami jedzie szybciej, niż pozwala na to rozsądek oraz wyobraźnia i w efekcie tego zalicza spotkanie trzeciego stopnia z nieruchomym elementem krajobrazu. Można by rzec: „dzień jak co dzień”, bowiem mimo upływu lat zjawisko występuje niestety powszechnie, o czym zresztą media nie dają nam zapomnieć. Szczególnie ostatnimi czasy. Film jest pomyślany jako przestroga i próba przemówienia do rozumu. Oczywiście, przemówić do rozumu można tylko tym, którzy jakiś rozum posiadają.

To co wyróżnia to dzieło to niesamowity rozmach, z jakim zostało ono wykonane. Dwudziestominutowy filmik ma mocno rozbudowany scenariusz. Występuje tu całkiem sporo postaci, jak na tak krótki film. Akcja czasem przyspiesza, czasem zwalnia, w końcowej części przechodząc w dramatycznie wartką, aż ciężko usiedzieć na fotelu. Jednak cały czas coś się dzieje, nawet podczas „zwykłej” wizyty w oberży. Tu mamy zresztą do czynienia z tak zwaną „opowieścią w opowieści”.

Osobną rzeczą jest genialna, drobiazgowa i klimatyczna animacja. Drogowskazy, znaki, słupki przy drogach – wszystko jest na swoim miejscu. Jest nawet plama oleju na parkingu. Oraz dziecięcy rysunek kredą.

screen01

A skoro już mówimy o szczegółach to chciałbym zwrócić uwagę na motocykl, którym podróżuje główny bohater. Jest to Jawa Perak, maszyna o bardzo ciekawej historii, a przy tym jeden z najlepszych motocykli swoich czasów. Perak opracowany został w konspiracji jeszcze w czasach okupacji. Czechosłowaccy inżynierowie już wówczas myśleli o tym, co będzie po wojnie. To dalekowzroczne myślenie i planowanie spowodowało, że produkcja motocykla wystartowała już w 1946 roku. Mało tego, do końca roku wyprodukowano imponujące 1300 egzemplarzy. W pierwszym roku produkcji i na dodatek rok po wojnie!

screen02

Perak okazał się niesamowicie udaną konstrukcją. Oprócz wielu nagród na międzynarodowych wystawach, od Paryża zaczynając, oficjalnej sprzedaży w ponad osiemdziesięciu krajach, a także wielu sukcesów sportowych, służył także oficjalnie w całkiem dużej liczbie w Wojsku Polskim, wówczas zresztą Ludowym. Perak był również podstawowym motocyklem sportowym używanym przez polskich zawodników aż do końca lat pięćdziesiątych. Ogółem, do zakończenia produkcji modelu, co stało się w połowie lat pięćdziesiątych, wyprodukowano około 180 tysięcy Peraków.

Wprawne oko dostrzeże również pojawiającą się w kilku scenach luksusową limuzynę marki Tatra.

Film zdobył nagrodę dla najlepszego filmu krótkometrażowego w Cannes (1954), wyróżnienie na festiwalu w Edynburgu (1954) oraz nagrodę dziennikarzy dla najlepszego filmu na festiwalu w Oberhausen (1956). Obejrzeć można go zaś tutaj.

img20200425_20070656

Animowany film krótkometrażowy.
Czechosłowacja, 1953, 20 min

Artysta: Jiří Trnka
Reżyseria: Břetislav Pojar
Scenariusz: Jiří Brdečka
Kamera: Ludvík Hájek, Emanuel Frank
Muzyka: Jan Rychlik

Jawa Story #2

img20211108_20334716

Życie ma to do siebie, że pędzi nie zważając na nic. Temat Jawy rozwiał się z czasem niczym spaliny z dwusuwa a człowieka pochłonęły codzienne zmartwienia. W początkowych latach dwutysięcznych zostałem handlowcem. A w zasadzie nawet „elitą handlowców”, jak nam to ładnie wyjaśniono na szkoleniu. Bycie zaś „elitą” oznaczało zaś w praktyce, że tyra się dwa razy więcej niż „nieelita”, ale za te same, śmieszne pieniądze.

Któregoś dnia znajomy poprosił mnie abym załatwił dla niego pewną sprawę. Otóż znalazł ogłoszenie o sprzedaży działki gdzieś u wrót Mazur. Oferta wyglądała na atrakcyjną, jednak był pewien problem. Anons znalazł w gazecie, więc oczywiście nie było zdjęć. Wówczas rzecz normalna. W związku z tym moje zadanie polegałoby na tym, żebym przy okazji podjechał i zobaczył, czy cała rzecz warta jest zachodu. Bo skoro i tak sobie jeżdżę po Polsce…

Mazury leżały akurat w „moim rewirze”. Więc po załatwieniu spraw służbowych, w drodze powrotnej, udałem się na poszukiwania owej działki. Zostałem zresztą w tym celu odpowiednio poinstruowany, że „przy kapliczce należy skręcić w prawo”. W związku z tym od Brodnicy jechałem już w tempie emeryta, a nie z pedałem gazu wbitym w podłogę, jak na handlowca przystało. Musiało to budzić szok i niedowierzanie na drodze. Kto to widział przedstawiciela handlowego jadącego przepisowo!

Po kilkudziesięciu kilometrach, według instrukcji, niby byłem już na miejscu. Kapliczka stała, droga w prawo też była, nawet jakieś zabudowania i las w oddali. Tylko nazwa miejscowości jakoś mi się nie zgadzała. Gdy tak stałem wśród pól i łąk, zastanawiając się co robić, niespodziewanie nadszedł drogą starszy człowiek. Dobra nasza, można zapytać miejscowego.

Hindusi twierdzą, że nie ma spotkań przypadkowych. Otóż tak się dziwnie złożyło, że człowiek ów był akurat właścicielem wystawionej na sprzedaż nieruchomości. Porozmawialiśmy, obejrzeliśmy działkę, zaproszono mnie do domu a na zakończenie poczęstowano wspaniałym, domowym obiadem. Ta staropolska serdeczność mnie zaskoczyła.

Ponieważ według mojego rozeznania oględziny wypadły pomyślnie, więc następnym razem zabrałem w trasę mojego znajomego. W międzyczasie firma wymieniła mój służbowy samochód. Było to dość częste, bowiem z racji dużych regionów w których musieliśmy operować, przebiegi mieliśmy zaiste astronomiczne – ale nie aż tak, jak europosłowie i inni parlamentarzyści. Ich wyczyny są zresztą jeszcze bardziej imponujące, chociażby z tej racji, że nakręcili je nieistniejącymi samochodami.

Ta zmiana pojazdu nie umknęła uwadze sprzedawcy nieruchomości.

„- Skoro pan tak samochody zmieniasz to może chcesz pan motor kupić?”

Zaskoczył mnie tym pytaniem. Bo cóż to za motocykl może mi chcieć sprzedać? Ale z ciekawości  poszedłem za Nim. W kącie drewnianej komórki, pod stertą żelastwa, starych szmat i desek coś rzeczywiście było. Mężczyzna zaczął przekopywać się przez tą hałdę. Najpierw wygrzebał z niej starego Komara ale zanim zdążyłem coś powiedzieć rzucił tylko:

„- To dla dzieci, nie dla pana.”

Chcąc nie chcąc, zacząłem Mu pomagać, uważając tylko żeby nie zniszczyć garnituru. Wreszcie, spod jakiejś starej szmaty czy worka wyłonił się zbiornik paliwa na którym, mimo ciemności i wieloletniego kurzu można było bez problemu odczytać napis:

„JAWA”

dscn4776

Do domu wróciliśmy dużo później niż planowaliśmy. Znajomy usatysfakcjonowany, bo dopiął swoje sprawy związane z zakupem działki. Ja byłem chyba jeszcze bardziej szczęśliwy, ponieważ po dwudziestu latach, niespodziewanie stałem się właścicielem motocyklowego marzenia z dzieciństwa.

Jawa 634 produkowana była w latach 1973-1984. Jak na socjalizm był to dość krótki okres. W tym czasie poddawano ją wielu modernizacjom, czasem bardzo poważnym. Jak to w miłującym pokój socjalizmie było w zwyczaju, powstała jej wersja wojskowa. Historia modelu jest zresztą pokręcona jak ustrój, w którym powstał. Generalnie można ją streścić w ten sposób: powstał bardzo nowoczesny prototyp, w nomenklaturze fabrycznej oznaczony jako typ 627,wyposażony w wiele innowacji, jakich do tej pory po tej stronie żelaznej kurtyny nie widziano. Nowoczesne zawieszenia, hamulce, silnik o bardzo dobrych osiągach, którego nie powstydzono by się na Zachodzie. Oczywiście z nową instalacją elektryczną i układem zapłonowym. Naprawdę kawał porządnego motocykla. Tylko cóż z tego, skoro do fazy produkcyjnej „czynniki” dopuściły tylko nową ramę. Resztę powymieniano na elementy ze starych modeli. Powstał w ten sposób motocykl o przesadnie mocnej konstrukcji, jak na klasę pojazdu. Rama bowiem zaprojektowana była jako element rozwojowy, w którym docelowo pracować miały czterosuwowe silniki o pojemności pół litra, a wyprodukowanie ich planowane było już na 1986 rok. Optymistyczny plan wprowadzania kolejnych modeli do produkcji obejmował okres aż do 1995 roku. Jak się to wszystko skończyło, wszyscy doskonale wiemy.

dscn4932

Mój motocykl wyprodukowany został we wrześniu 1984 roku. Czyli jest to jeden z ostatnich egzemplarzy tego modelu. Zakupiony został bardziej jako lokata kapitału niż środek lokomocji. W czasach szalejącej inflacji po sprzedaży plonów właściciel został z gotówką w ręku, która z dnia na dzień coraz bardziej traciła na wartości. Żeby nie być całkowicie stratnym wypadałoby zainwestować ją w coś, na czym się nie traci. Na przykład w nowe pojazdy. Przy okazji dostawało się jeszcze kartki na benzynę. Same plusy.

dscn5566

Dziś to oczywiście najlepszy sposób, żeby dojeżdżając do bramy salonu stracić ¼ zainwestowanej kwoty. Ale nie w PRL.

Tyle tylko, że aby kupić nowy pojazd, potrzeba było trzech rzeczy. Gotówki, talonu oraz znajomości. Tak się akurat złożyło, że w tamtym momencie właściciel miał wszystko co potrzebne. Teraz tylko trzy dni stania pod lokalnym „Polmozbytem”, bo akurat był cynk „że coś dadzą” i viola!

Jawę użytkował syn właściciela. Fajnie być synem. Użytkowanie polegało zaś na tym, że w weekendy wraz z kolegami objeżdżali na motocyklach okoliczne dyskoteki, podrywając przy tym dziewczyny. Dochodziło przy tym zwykle do bójek z miejscowymi chłopakami, którzy rzecz jasna, wcale nie mieli ochoty stać i przyglądać się spokojnie, jak przyjezdni motocykliści wyrywają „ich laski”. Czasem to oni spuszczali łomot „miejscowym” a innym razem sami inkasowali od nich baty. Czyli normalne życie rokersa. Wspominałem wcześniej coś o Hollister?

Z jednego z takich wypadów syn właściciela przywiózł dziewczynę, która w ramach rewanżu za tą wycieczkę zaciągnęła go przed ołtarz. Motocykl poszedł w odstawkę, bowiem dama ta doskonale wiedziała, do czego on służy. Przez jakiś czas był jeszcze „generatorem kartek na paliwo” aż w końcu został zapomniany i zaległ w szopie, z biegiem czasu przysypany rupieciami.

img20211108_20334716b

Jednym słowem motocykl ze znaną historią. Od tego momentu dalszą jej część będę pisał ja. Tyle tylko, że nie tak szybko…

Za horyzontem zdarzeń

img20200425_2019189622

Na pierwszy rzut oka nie ma tu nic ciekawego. Ot, zwykła wiejska droga prowadząca nie wiadomo gdzie. Oprócz tego bezkresne pola i łąki, ciągnące się aż po horyzont. A ponieważ jesteśmy na samym szczycie góry, więc horyzont jest bardzo daleko.

Gdy się dobrze popatrzy, można zauważyć kilka kolejnych przełęczy. Bezkresność. Oczywiście, żeby to zauważyć, trzeba zwolnić tempo. Przystanąć, dać się ponieść myślom.

DSC_1469

Za następną górą są dwie małe wioski. Za kolejną niewielkie miasteczko, z niesamowicie długą historią, sięgającą pewnie jeszcze czasów rzymskich. A na pewno karolińskich. A dalej jest piękna dolina, miejscami przypominająca kanion. Za następną zaś górą…

IMG_1046

To jest właśnie ciekawe. Ta możliwość sprawdzenia, co jest dalej. Niby to normalne, przynajmniej dzisiaj. Tyle że kiedyś wcale nie było takie proste ani oczywiste.

Dawno, dawno temu takim naturalnym horyzontem zdarzeń, zza którego nic już nie było widać, był pewien folwark. Oddalony był może 10-12 kilometrów od miejsca, w którym mieszkałem. Z garażu w którym wówczas trzymałem swoje gruzy, a który znajdował się na samym krańcu osiedla, bez problemu mogłem wskazać dokładny kierunek, w którym się on znajduje.

IMG_9048

Ciekawe było to, że mimo iż jeździłem tam wielokrotnie, nigdy nie udawało mi się tego miejsca przekroczyć o dalej niż dwa – trzy kilometry. Czemu się tak działo, trudno jest mi dziś wyjaśnić. Czy to malowniczość tego miejsca sprawiała, że dalej nie chciało mi się już jechać, chociaż przecież to było właśnie w planie? Nie potrafię tego powiedzieć.

IMG_1036

Wstyd się przyznać, ale do dzisiaj nie wiem, co znajduje się dalej.

Niskobudżetowy film drogi #2

img20200202_07061769

Trójmiasto zdecydowaliśmy się sobie odpuścić, po części ze względu na niemiłe doświadczenia z kontrolą drogową i utratą hamulca ręcznego, po części zaś z powodu natłoku turystów. Na nocleg zatrzymaliśmy się dopiero na kampingu w Jastrzębiej Górze.

img923

Wzbudziliśmy widać ciekawość u właściciela tegoż przybytku, bo kilka razy przysiadł się do nas z piwem, mając nas najwyraźniej za niezłych oryginałów, co to na kemping bez namiotu jeżdżą. Jak mu powiedzieć, że po prostu go zapomnieliśmy, został w domu, leży sobie najzwyczajniej w przedpokoju i się z nas śmieje? Albo może pomyślał sobie, że to jest jakaś nowa moda na turystykę beznamiotową, na którą jako właściciel kempingu powinien być przygotowany? Kto go tam wie. W każdym bądź razie gość był bardzo sympatyczny.

img20221117_13015861

Na kempingu kwitło oczywiście życie wieczorne, jednak dość kiepsko. Bynajmniej nie dlatego, że kamandy ze sprzętem grającym i alkoholem, tudzież innymi używkami były słabe. Wręcz przeciwnie, były dwie mocne ekipy, jedna ze śląska, druga ze stolicy. Obie zaczynały wieczór od mocnego uderzenia disco, jednak wymiękały dość szybko. A powodem tego stanu rzeczy była pogoda. W dzień było ciepło, jednak bez przesady. W nocy jednak temperatury spadały bardzo nisko, przynajmniej jak na lato. Spanie w samochodzie miało zatem jeden plus – gdy robiło się już bardzo zimno, można było sobie uruchomić silnik oraz ogrzewanie. To akurat w naszym egzemplarzu działało bez zarzutu, a silnik chłodzony powietrzem niemal natychmiast dmuchał przyjemnym ciepełkiem. Podpatrzyli to zresztą pozostali turyści i już kolejnej nocy słychać było tu i ówdzie dźwięk uruchamianych silników…

dscn0714

Z Jastrzębiej Góry ruszyliśmy na Zachód, mając w planach Koszalin, Wolin… Jednak kolejny problem pokrzyżował nasze plany. Od jakiegoś czasu zauważyliśmy, że silnik pracuje coraz głośniej. Szybkie oględziny wykazały pęknięcie tłumika. Na razie jeszcze stosunkowo niegroźne, jednak kwestią czasu było, kiedy to wszystko się rozlezie. Prowizorycznie zostało ono zadrutowane przy pomocy starego kawałka przewodu i blachy z puszki po piwie, co nieco poprawiło komfort akustyczny oraz ogólne samopoczucie. Jednak wobec widma zagrożenia finansów, poprzez niwelowanie skutków ewentualnej awarii, postanowiliśmy wracać w kierunku domu. Po drodze, na osłodę, postanowiliśmy zwiedzić Żuławy…

dscn2642

Raz na wozie, raz pod wozem…

To chyba nie był najszczęśliwszy pomysł. Podczas któregoś wyprzedzania nastąpił huk, a we wstecznym lusterku zobaczyłem tylko kawałki metalu podskakujące po jezdni. W ten oto spektakularny sposób pożegnał się z nami tłumik wydechu. Został z niego tylko smętny ogryzek blachy.

Huk wewnątrz samochodu stał się nie do zniesienia. W pierwszej większej miejscowości odszukaliśmy sklep motoryzacyjny i chcąc nie chcąc, zakupiliśmy nowy kompletny zestaw. Pozostawało tylko znaleźć miejsce, gdzie można by było go wymienić. Sprzedawca zasugerował nam niedaleki warsztat. W porządku, przecież i tak daleko tak nie zajedziemy.

Warsztat to duże słowo. Ów przybytek mieścił się w małej szopie – garażu, zaadoptowanym naprędce na potrzeby serwisowe. Właściciel popatrzył na naszego rupiecia, pokręcił głową, rzucił w miarę akceptowalną cenę za usługę, po czym zabraliśmy się do pracy. Zabraliśmy się, ponieważ ta robota na cztery ręce idzie o wiele sprawniej. Po chwili było już po wszystkim. Mechanik wziął mniej, niż początkowo się umawialiśmy. Tak trzeba żyć.

Wyjechaliśmy z warsztatu. Po kilku kilometrach zaczęły dobiegać do mnie jakieś dziwne, metaliczne odgłosy. Czyżbyśmy czegoś nie dokręcili? Ale przecież wszystko sprawdziliśmy po dwa razy!

Otworzyłem klapę silnika. Wszystko wygląda w porządku. Uruchomiłem silnik. Wtedy właśnie coś zaczęło brzęczeć. Tym czymś był klucz, który mechanik zostawił nieopatrznie na blaszanej półce za silnikiem. Chcąc nie chcąc, trzeba było wrócić i oddać zgubę.

Gdy wróciliśmy i przez okno podałem majstrowi jego zgubę, ten zrobił wielkie oczy i powiedział tylko:

– Starość jest straszna.

Ruszyliśmy dalej, pełni nadziei, że to już koniec nieplanowanych przygód.  Wierzyliśmy naiwnie, że jedyną niedogodnością podróży będzie od tej chwili konieczność jazdy przez pewien czas z otwartymi oknami, do czasu, aż wypali się farba na nowym tłumiku. Jednak nie wiedzieliśmy, że często w takich przypadkach działa prawo serii. Tak też niestety było tym razem.

Kolejne tankowanie wypadło na stacji z logiem pewnego koncernu, które powinno gwarantować wysoką jakość paliwa. Powinno. Jednak okazało się, że wcale tak nie jest i po jakichś dwudziestu kilometrach stanęliśmy w szczerym polu. Zapchały się dysze w gaźniku. Po ich wyczyszczeniu ruszyliśmy dalej, tylko po to, żeby za kilkadziesiąt kilometrów znowu stanąć gdzieś pośrodku niczego, znowu z tym samym problemem. Wówczas stało się jasne, że powrót do domu lekki nie będzie. Zacząłem rozumieć, po co jest ta plastikowa podpórka, pozwalająca jechać z lekko uchyloną klapą silnika. Po prostu można szybciej dostać się do gaźnika w sytuacji, gdy zatankuje się trefne paliwo. Jak na przykład tym razem.

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że na tym repertuar przygód się wyczerpał. Wręcz przeciwnie. Skokami dojechaliśmy na przedmieścia Bydgoszczy. Powitała nas tam ulewa, ale taka konkretna. Wszystkie szyby momentalnie zaparowały, wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody z szyby, dosłownie wyginając się pod jej naporem. Ulice zamieniły się w potoki, a przejazd pod jednym z wiaduktów zaowocował zwarciem w instalacji elektrycznej i wystrzeleniem najgrubszego z bezpieczników, odpowiadającego za pracę wycieraczek, dmuchawy, kierunkowskazów, światło cofania i jeszcze paru drobiazgów. Bezpiecznik ów udało mi się wymienić „w biegu”, stojąc w kolejce samochodów oczekujących na zielone światło na skrzyżowaniu. Radość nie trwała długo. Po chwili bezpiecznik wystrzelił ponownie. Tak więc do zapychającego się gaźnika doszły przepalające się bezpieczniki. Też fajnie. O ile do zapychającego się gaźnika ciągle miałem jeszcze cierpliwość, tak zapasowe bezpieczniki właśnie się skończyły. Dobrze, że chociaż wyjechaliśmy z miasta i przestało padać. Co teraz? Można je kupić w zestawie na stacji paliw, tyle że największy będzie tylko jeden. Który zaraz zresztą pewnie się przepali.

Tymczasem, mijając złomowisko, doznałem olśnienia. Przecież leżące tam wraki na pewno mają bezpieczniki. Wystarczy tylko przejść się po sekcji demoludów i wybrać sobie te, których potrzebuję. Właściciel szrotu trochę marudził, że mu się nie opłaca, w końcu  jednak zgodził się. Po kwadransie myszkowania w złomie miałem już całe pudełko kolorowych bezpieczników, za które zapłaciłem symboliczne pięć złotych. Cześć z nich do dziś leży w szufladzie w garażu.

Z tymi bezpiecznikami trochę przesadziłem, bowiem gdy instalacja się wysuszyła, problem zniknął. Po zużyciu zaś trefnego paliwa i zalaniu świeżego, uspokoił się także gaźnik.

W radosnym nastroju dojechaliśmy w okolice Warszawy, gdzie już niemal na rogatkach poddał się cylinderek hamulcowy w przednim kole, blokując je na amen. Akurat na wprost wjazdu do gospodarstwa rolniczego. Chcąc nie chcąc, poszedłem zapytać chłopa, czy nie ma przypadkiem cylinderka hamulcowego do Malucha, narzędzi i odrobiny płynu. Dziś pewnie by się chłop popukał w głowę, jednak wówczas Maluch był podstawowym środkiem transportu indywidualnego w każdej mniejszej miejscowości, w związku z czym części do tegoż wehikułu zalegały dosłownie wszędzie.

Facet nie dość że miał w szopie wszystko, czego potrzebowaliśmy, to jeszcze skłonny był się z nami tym dobrem podzielić. Tym sposobem wieczór zastał nas przy naprawie hamulców w chłopskiej stodole na Mazowszu. Tym razem rachunek nie był już pięciozłotowy, tylko wyniósł „symboliczną” stówę. Niby drogo, ale po pierwsze byliśmy na musiku, po drugie dostaliśmy części, narzędzia, miejsce i pomoc w naprawie, po trzecie zaś można było przespać się w stodole na sianie. Po całym dniu walki z gaźnikiem, bezpiecznikami i na koniec z hamulcem, mieliśmy już wszystkiego serdecznie dość.

Do domu dotarliśmy już bez żadnych przygód. Repertuar najwyraźniej się wyczerpał. Kilka miesięcy później Malucha sprzedaliśmy, bez większego żalu. Jak się okazało, tylko po to, aby kupić kolejnego. Cóż, może i wygląda to na syndrom sztokholmski, jednak wówczas nie było chyba cenowo lepszej alternatywy.

dscn2405

Jednakowoż do dziś mam uraz do małych Fiatów.

img20200425_20070652

Koniec 🙂

Bez konceptu

img20200425_2019189622

Tak naprawdę to nie do końca. Była pewien pomysł, aby pojechać szlakiem dawnej, nieistniejącej już linii kolejowej. Tyle tylko, że warunki drogowo pogodowe sprawiły, że koncept wycieczki się gdzieś zagubił.

DSC_1735

Po zaplanowanej podróży tematycznej zostało raptem kilka zdjęć.

DSC_1739

Cóż, nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem.

DSC_1744

Bo nie musi.