Wyjeżdżasz niby tylko po paliwo a nie wiedzieć czemu, przy tej prozaicznej czynności, zastaje Cię noc.
Na dodatek gdzieś na zadupiu, z dala od domu.
Tak naprawdę jednak to wszystko jest przecież pod kontrolą.
Oszukiwać się też trzeba umieć 😉
Wyjeżdżasz niby tylko po paliwo a nie wiedzieć czemu, przy tej prozaicznej czynności, zastaje Cię noc.
Na dodatek gdzieś na zadupiu, z dala od domu.
Tak naprawdę jednak to wszystko jest przecież pod kontrolą.
Oszukiwać się też trzeba umieć 😉
Są takie miejsca, które przyciągają osadników jak magnes. Może być w koło milion hektarów wolnej przestrzeni a ludzie i tak będą osiedlać się w jednym fyrtlu. Bliesbruck-Reinheim to właśnie jedno z nich.
Historia tego parku jest ciekawa. Właśnie skończyła się Druga Wojna Światowa. Pewien niemiecki rolnik postanawia na swoim gruncie otworzyć żwirownię. Surowca ma przecież w bród. Czemu tego nie wykorzystać?
Zaczyna kopać w miejscu niewielkiego wzniesienia pośrodku pola. Jednego z trzech. Ze zdumieniem stwierdza, że to co pierwotnie brał za górkę jest w istocie kurhanem.
Jakby tego było mało, zawiera on szczątki nie byle kogo. Przybyli na miejsce archeolodzy ze zdumieniem stwierdzają, że mają do czynienia z grobowcem „celtyckiej księżniczki” z okresu lateńskiego, około 370 roku p.n.e.
W tym określeniu nie ma nawet cienia przesady. Kobieta, która została pochowana w tym monumentalnym grobowcu, musiała być kimś bardzo ważnym dla tutejszej społeczności celtyckiej. Wyposażona została w przepiękną złotą biżuterię, jednak nie to jest najciekawsze. Pierwszy z niesamowitych przedmiotów to złoty puchar z pokrywą ozdobioną fantastycznym, celtyckim konikiem. Jego podobizna stała się symbolem – wizytówką Parku.
We wnętrzu pucharu zachowały się resztki wina. Na tyle dobrze, że naukowcy byli w stanie określić, skąd ten trunek pochodził. Jak się okazało, importowano go dla zmarłej aż z dalekiej Prowansji. Wraz z bałtyckimi bursztynami, które także znaleziono w grobowcu, daje to wyobrażenie o niesamowicie rozwiniętej sieci powiązań handlowych wśród ówczesnych mieszkańców Europy.
Przy zmarłej znaleziono złote lustro, które prawdopodobnie zostało celowo uszkodzone, aby nikt inny nie mógł z niego już więcej korzystać. Co to oznacza? Czy to tylko jej przedmiot osobisty? A może wręcz przeciwnie, ma głębokie znaczenie? To już kwestia domysłów. Jakby nie było, grobowiec księżniczki celtyckiej wystarczy całkowicie, by przynieść sławę temu miejscu. Wnętrze kurhanu jest otwarte dla zwiedzających, co jest nie lada atrakcją i niespodzianką.
Kilka lat po odkryciu grobowca księżniczki celtyckiej, inny rolnik, tym razem Francuz, nieopodal – dosłownie po drugiej stronie miedzy, postanowił także spróbować szczęścia w żwirowym biznesie. Bo co może pójść nie tak? Niemiec już wiedział, Francuz miał się za chwilę przekonać. Długo nie musiał kopać aby odkryć… rzymskie miasto (Vicus).
Takie Pompeje, tylko nieco mniejsze i we Francji. Porównanie nie jest wcale mocno przesadzone, bowiem miasto to wyposażone było w naprawdę imponujących rozmiarów łaźnię miejską.
Ruiny miasta:
Miasteczko, nieznane z nazwy, istniało w tym miejscu pomiędzy I a V wiekiem.
Dla wszystkich stało się jasne, że to miejsce to archeologiczne eldorado na niespotykaną skalę. Najciekawsze rzeczy jednak dopiero czekały na odkrycie.
Pod koniec lat 80-tych XX wieku, zaledwie kilkaset metrów od grobowca księżniczki natrafiono na resztki rzymskiej willi.
Ten budynek robiłby wrażenie także dzisiaj. Ogromna willa położona była na terenie ogrodzonej posiadłości o imponującej wielkości 7 hektarów.
Jakby tego było mało, odkryto również ślady osadnictwa z innych okresów.
Ciekawe, jak to wszystko wyglądało w czasach świetności. Ale o tym przekonamy się innym razem.
Epidemia wprowadziła zamieszanie, jakiego świat dawno nie widział. Także w małym światku motocyklowym. Kolejne imprezy są odwoływane, względnie zawieszane – bo na chwilę obecną nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy i kiedy będą mogły się one normalnie odbyć. Zaplanować coś teraz jest zadaniem niewykonalnym nawet dla dyplomowanej wróżki ze szklaną kulą.
Sytuacja przypomina nieco tą, która panowała w początkach mojej kariery motorzysty. W pewnym sensie. Chodzi o niemożność uczestniczenia w zlotach.
Było to dawno, dawno temu. W czasach, kiedy wszystko było z drewna. Nawet gumofilce. No dobrze, w sumie nie było to jednak aż tak dawno.
Był za to przełom stuleci. Motocykle kupowało się w ten sposób, że należało najpierw znaleźć ich resztki w jakiejś szopie czy stodole. Były to zwykle dojechane do cna wraki demoludów. Takie pokłosie socjalistycznej redystrybucji dóbr deficytowych (czyli wszystkiego). Niby wszyscy byli równi, jednak niektórzy byli równiejsi i w związku z tym to im należały się talony dające pierwszeństwo w nabyciu pewnych dóbr. Na szczęście nie trzeba tego rozumieć.
Jak zwał, tak zwał. Te nędzne resztki należało zakupić od rolnika, przywrócić do stanu używalności i następnie spróbować na tym jeździć. Tu właśnie zaczynała się cała zabawa. Z częściami był problem, warsztatem była ławka przed blokiem ewentualnie podjazd garażu w wersji de luxe. Mechanik to starszy albo lepiej ogarnięty kolega. Jakby tego było mało, poprzedni właściciele zostawiali w pojazdach pułapki w postaci tak zwanych patentów, czyli druciarskich napraw i usprawnień. W efekcie powstawała mieszanka – nierzadko wybuchowa. Demoludowy gruz z nieogarniętym kierownikiem, pełen patentów na dodatek.
Oczywiście, istnieli też ludzie, którzy mieli normalne motocykle. Ale to nie my.
W tych ciekawych czasach umyśliłem sobie, że pojadę na tradycyjne Otwarcie Sezonu. Odbywało się ono całkiem niedaleko – patrząc z dzisiejszej perspektywy. Ale dzisiejsza wcale nie jest tą wczorajszą. Próbowałem pięć razy z rzędu. I nie dojechałem ani razu.
Za pierwszym razem byłem blisko. Jednak w drodze na rozpoczęcie sezonu zmieliłem prądnicę a że instalacja elektryczna to było wspaniałe 6 Volt, więc bez niej daleko nie ujechałem. Nastąpił bohaterski powrót na tarczy, to znaczy pchając padłego gruza do domu.
Kolejnym razem miałem wszystko dopięte na ostatni guzik. Takie złudzenie. Dzień przed Otwarciem Sezonu wybrałem się na jazdę próbną po okolicy, żeby wyłapać ewentualne usterki. Jak na razie wszystko OK. Ale do czasu. Zakręt w lewo i pod górkę. Redukcja, gaz, pochylić się w zakręcie… i dooopa. Jak tylko coś może się nie udać, to się na pewno nie uda – tak mówi jedno z praw Murphyego. W tym pochyleniu nagle strajk ogłasza jeden z cylindrów. Następuje niemal całkowita utrata mocy, co próbuję jakoś skompensować dodając gazu na maksa. Aby tylko nie stanąć pod górkę na zakręcie. Oczywiście w tym właśnie momencie strajkujący cylinder się namyśla i postanawia jednak wrócić do pracy. Przy maksymalnie otwartej przepustnicy. Efekt jest łatwy do przewidzenia – nastąpił uślizg tylnego koła, w czym wydatnie pomógł piach i inne brudy, które pozostały na szosie po zimie. Próbując się jakoś ratować złapałem piaszczyste, wąziutkie pobocze – i to by było na tyle. Być może, gdyby pobocze było szersze… Jednak nie było. Motocykl wraz ze mną bardziej spadł niż zjechał ze stromego nasypu, wreszcie mając odpowiednie przyspieszenie. Radość jednak była krótkotrwała, bowiem sekundę później nastąpił kontakt z planetą, zakończony wybiciem w niej całkiem ładnego krateru. Koniec jazdy. Pozostaje pozbierać się oraz to, co odpadło od motocykla podczas twardego lądowania i wracać do domu. Znów na tarczy. Znaczy pchając. Przyczyną zaś całego zamieszania okazał się poluzowany kabelek w aparacie zapłonowym. Rzecz którą można było naprawić w czasie niewiele dłuższym od czasu potrzebnego do rozgrzania lutownicy. Jak ją się już rzeczoną usterkę oczywiście zlokalizowało.
Ostatnia próba. Przygotowania do Otwarcia Sezonu zaczynam już późną jesienią, gdy wyczuwam, że wał silnika zaczyna wykazywać luzy. Silnik na stół, wał rzeczywiście wymaga regeneracji. Wysłany został więc do legendarnego już warsztatu na Mazurach. W międzyczasie nadeszła zima i zająłem się innymi sprawami. Na wiosnę po wale ani widu ani słychu. Dzwonię więc do warsztatu. Nie ma wału! Jak to nie ma? No nie ma. Jest zlecenie, są dokumenty ale po wale ani śladu! Tydzień później zguba się odnajduje. Nie zginęła, po prostu odczepiła się etykieta z opisem. Zbieżność techniczna z innym modelem motocykla spowodowała zaś, że szukano go zupełnie gdzieś indziej. Koniec końców wał dotarł, tyle tylko że za późno i motocykla już nie udało się złożyć przed Otwarciem Sezonu.
Nie próbowałem już więcej i nigdy na to Rozpoczęcie Sezonu nie dotarłem. Dlaczego? W międzyczasie przeszło mi ciśnienie na ogólne zloty a po wtóre uznałem, że nie warto walczyć z przeznaczeniem, mimo że nie jestem przesądny.*
Bo może jest jakiś ważny powód, dla którego na ten zlot nie powinienem nigdy dotrzeć?
Kto to wie 😉
*) Pewien znany z racjonalizmu profesor zwykł mawiać, że podkowa podwieszona nad drzwiami przynosi szczęście nawet gdy się w to nie wierzy 😉
Dziś czwarta i ostatnia część zdjęć z jesiennej Veteramy 2019. Póki co, nie wiadomo, czy i kiedy ewentualnie odbędzie się tegoroczna wiosenna edycja tej imprezy. Wobec tego nie pozostaje nic innego, jak cieszyć się wspomnieniami .
Tak więc niniejszym zapraszam do galerii.
Koniec części czwartej i ostatniej.
Człowieka inteligentnego można ponoć poznać po tym, że nigdy się nie nudzi i w każdej sytuacji potrafi znaleźć sobie jakieś zajęcie.
Co zatem zrobić w sytuacji gdy powinno się siedzieć w domu a bardzo chciałoby się pojeździć motocyklem? Można na przykład pograć jak za starych dobrych czasów w grę planszową. A tym razem będzie to nie byle jaka planszówka, bowiem jest to firmowany logiem firmy JAWA motocyklowy wyścig uliczny, ze wszystkimi jego atrakcjami. Opisy są w języku czeskim ale nie jest to przecież żaden problem. Wręcz przeciwnie, nadaje jeszcze lepszego klimatu całej rozgrywce.
Uwaga! Wciąga.
Gra jest oczywiście darmowa, można ją sobie ściągnąć tutaj
Dziękuję za informację byledoprzodu
A więc?
Ladies and gentlemen, start your engines!
Są takie miejsca, do których się wraca. Tu człowiek naprawdę odpoczywa. Natura rządzi się własnymi prawami a czas zwalnia. Jedynym wskaźnikiem jego upływu są tu wschody i zachody Słońca, zmiany pór roku a w dalszej perspektywie – erozja skał, przybierających niesamowite formy.
Człowiek i wytwory jego działalności są tylko epizodem, po którym za chwilę nie będzie nawet śladu.
Tu kiedyś żyli ludzie. Za kilka lat nie będzie śladu po ich obecności.*
Człowiek zaczyna rozumieć swoje miejsce w przyrodzie.
*) Ruiny młyna już nie istnieją.
Jako że rok mamy wyjątkowy, więc taki też będzie dzisiejszy wpis. Trochę nieplanowany, bowiem liczyłem na świeże zdjęcia z wiosennej edycji tej imprezy. I się przeliczyłem. Nie ma jednak tego złego. Na ostatniej odsłonie bowiem udało mi się zrobić wyjątkowo dużo zdjęć, więc po kolejnej reselekcji zostało mi sporo całkiem sensownego materiału. Tak więc dziś, wyjątkowo, trzecia część zdjęć z jesiennej Veteramy w Mannheim. Miłego oglądania.
Koniec części trzeciej.
Do „dobrego” człowiek szybko się przyzwyczaja. Zwykle nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ot, po prostu, pewne rzeczy po prostu są, należą się nam i już. Są jak ta przysłowiowa psia miska. Do tych rzeczy należy niewątpliwie swoboda poruszania się w ramach UE, praktycznie bez granic. Cyk i jesteśmy już w innym kraju. Mijamy tylko tablicę informującą, że wjeżdżamy na teren innego państwa. Czasem jeszcze może zmienić się rodzaj asfaltu pod kołami. To wszystko. Przekroczenie granicy państwa czy granicy powiatu – wszystko jedno, niczym się to w zasadzie nie różni.
Korzystam z tej swobody bardzo często. Brak pomysłu na weekend? Żaden problem. Wycieczka do Francji, Belgii, Holandii, Danii czy innego Luksemburga to zawsze dobry pomysł. Niedaleko, bo w dzisiejszym świecie odległości się skurczyły i jakaś egzotyka też jest. A o to w tym wszystkim tak w zasadzie chodzi.
Mimo tego zawsze, ilekroć przekraczam tę umowną linię na mapie która wyznacza granicę pomiędzy państwami, czuje się dziwnie. Mimo iż robiłem to setki razy, tego uczucia nie umiem się pozbyć. Że to już. Tak po prostu. Że nikt nie ruszy za mną w pogoń jak w latach 80-tych gdy podczas wycieczki w górach, dzieciakami będąc, zeszliśmy ze szlaku i po jakimś czasie okazało się, że nielegalnie znaleźliśmy się w „bratnim kraju”. Dobrze że „bratni” pogranicznicy nie pobili się „bratersko” między sobą o to, kto aresztuje młodocianych uciekinierów. Że nikt nie będzie wywracał mi plecaka na lewą stronę, jak na granicy PRL-DDR w poszukiwaniu „nielegalnych” dżinsów czy opiekacza. Że, tak jak to miało miejsce jeszcze na przełomie stuleci, żaden pogranicznik nie każe mi stać na pustym przejściu w ulewie dobrze ponad godzinę, bo jest tu Bardzo Ważną Osobą wykonującą Jeszcze Ważniejsze Zadania niż wbicie mi jakże arcypotrzebnego stempelka do paszportu. Te zadania były tak ważne, że po wejściu do strefy Schengen, gdy pogranicznik zniknął już ze swoim przejściem to świat nie dość że się nie zawalił ale zaczął w końcu normalnie funkcjonować.
Uwielbiam przejażdżki po Francji. Boczne drogi i zagubione wśród pól i lasów wioseczki. Alzacja albo Lotaryngia to już trochę taki „południowy luz”. Są rzeczy wymuskane, jednak lekki pierdolnik też tu nikomu nie przeszkadza. Te zdjęcia to efekt jednej z takich wycieczek niemal równo sprzed roku.
Dziś taka podróż nie jest już możliwa. Granice są znowu zamknięte. To zdjęcia z tego roku. Jeszcze nie było kwarantanny a przejścia graniczne właśnie zamknięto. Tym razem z powodów epidemiologicznych a nie politycznych. Jednak zakaz przekraczania granicy stał się faktem.
Morał z tej historii jest taki, że jednak nie warto odkładać niczego na następny sezon. Bo ten, który nadejdzie może być właśnie taki.
W dzisiejszym świecie nie ma już w zasadzie nic pewnego.
Stało się to, co było nieuniknione i wiosenna Veterama musiała zostać odwołana. W obecnej sytuacji decyzja nie mogła być inna. Czy nie odbędzie się ona w ogóle czy tylko zostanie przełożona – nie wiadomo. Na razie nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się wydarzy.
Tymczasem, na otarcie łez, kolejna paczka zdjęć i wspomnień ze wspaniałej, jesiennej Veteramy 2019. Miłego oglądania!
Koniec części drugiej.