
Niemiecki szlak kamieni szlachetnych
Góry pełne skarbów
Dawno temu, zapewne pod wpływem zimowej nudy, ktoś rzucił niezobowiązujące hasło nawołujące do tworzenia rankingu miejsc wartych odwiedzenia motocyklem. Tym oto sposobem powstała lista najciekawszych tras, miejsc i regionów. Wspaniały pomysł. Problem polega na tym, że powstała w ten sposób lista stała się „jedyną i obowiązującą” i w zasadzie wszystkie miejsca i szlaki spoza listy są już passé. Chyba najbardziej jaskrawym przykładem jest Nordkapp, na który „trzeba pojechać obowiązkowo”. Niby dlaczego? Wiem, pytanie jest bardzo niewygodne. Nordkapp nie jest przecież najbardziej wysuniętym na północ krańcem Europy. Leży na wyspie. Mało tego, na tej samej wyspie znajduje się przecież inny przylądek, który sięga 1200 metrów dalej na północ. Ale nawet i on nie jest najdalej. Na Wyspie Rudolfa znajduje się przylądek Fligely i to on jest najbardziej wysuniętym na północ „wyspiarskim” fragmentem Europy. Natomiast na kontynencie jest nim przylądek Nordkinn. Ale za to na Nordkapp prowadzi wygodna droga międzynarodowa E-69, a na samym przylądku czeka na turystę pierdylion komercyjnych atrakcji.
W Niemczech na potrzeby tutejszych mototurystów stworzono podobną listę. Niekwestionowanym numerem jeden są Alpy. Numer „dwa” to Schwarzwald, z którego koniecznie należy przywieźć jako pamiątkę zegar z kukułką. Dalej długo nie ma nic.
Te dwa regiony (nie przeczę, piękne) są w niemieckiej prasie motocyklowej wałkowane do bólu i odmieniane przez wszystkie przypadki. A że w języku niemieckim są tylko cztery przypadki to i dodatkowo ból jest większy. Po pobieżnej lekturze kilku germańskich czasopism i książek poświęconych turystyce motocyklowej mam poważne obawy przed otwarciem konserwy…
Jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć, że w tak dużym kraju nie ma nic więcej wartego odwiedzenia. Oczywiście wcale tak nie jest. Jak wszędzie, są po prostu regiony promowane lepiej i gorzej.
Jednym z mniej odwiedzanych regionów Niemiec jest pasmo gór Hunsrück. Być może dlatego mało popularny, że trzeba opuścić wygodną autostradę. Podróż przebiega teraz malowniczymi, wiejskimi drogami, które początkowo mają tę charakterystyczną cechę, że ich kolejne odcinki są pełne zakrętów i mają raptem maksymalnie tylko po kilka – kilkanaście kilometrów, a następnie kończą się skrzyżowaniem, na którym obowiązkowo należy zmienić kierunek jazdy i dodatkowo zazwyczaj nie mamy pierwszeństwa przejazdu. Prowadzą one przez szereg wiosek, przy czym w wielu przypadkach mam wrażenie że przejeżdżam mieszkańcom przez podwórka. Za każdym razem gdy tak się dzieje, mam naprawdę poważne obawy, że wjadę jakiejś gospodyni w świeżo rozwieszone pranie. Nawigacja pokazuje zaś że trzymam się ciągle drogi głównej. Zaiste, ciekawe połączenie autostrady z jednym z większych miast regionu.
Po którymś tam z kolei skrzyżowaniu wjeżdżam wreszcie na drogę na której, według nawigacji, spędzę co najmniej ze dwadzieścia kilometrów. Teraz nie muszę już całej uwagi skupiać na tym, aby na kolejnym skrzyżowaniu skręcić znów we właściwą drogę. Można spokojnie zacząć rozkoszować się jazdą.
Szosa jest bardzo wąska, jakby specjalnie zaplanowana dla motocykli. Dwa samochody osobowe mijają się tu na styk, a spotkanie z ciężarówką czy dużym ciągnikiem rolniczym to musi już być przygoda. Pobocza w zasadzie nie ma. Za wymalowaną linią skrajną są może jeszcze ze dwa centymetry asfaltu, a dalej stalowa bariera albo betonowy krawężnik, w zależności od tego, czy trasa przebiega po nasypie, czy też w wąwozie. Wygląda to tak, jakby drogowcom szkoda było wycinać piękne, górskie lasy i postanowili zminimalizować swoją ingerencję w naturę, budując jezdnię najwęższą jak to tylko możliwe. Jednak po kilku kilometrach jazdy dochodzę do wniosku, że przy tak małym ruchu, jaki tu panuje, budowanie szerokich arterii pozbawione jest jakiegokolwiek sensu. Przez dobre pół godziny minąłem może ze trzy pojazdy. Za to teren dla drogownictwa musiał być wyjątkowo trudny.
Góry Hunsrück nie są wysokie, a wiekowo odpowiadają dokładnie naszym Górom Świętokrzyskim. Najwyższy szczyt Hunsrücku, Erberskopf, ma tylko 816 m n.p.m. Pozostałe są znacznie niższe. Nie znaczy to jednak, że ich stoki są łagodne. Pionowe ściany skalne nie należą tu do rzadkości. Podjazdy także bywają bardzo strome. Zresztą, rzeźba tych gór jest zróżnicowana, w zależności od regionu.
Hunsrück zachodni:

Na szczęście drogowcy pokombinowali odpowiednio, aby droga miała możliwie jeden poziom. Tworząc dziesiątki zakrętów, niesamowite pętle, a nawet agrafki, gdzieniegdzie wyburzając kawałek góry to znów w innym miejscu dosypując nieco skał, udało im się doprowadzić do tego, że różnice wzniesień nie są duże, a podjazdy ogólnie dość łagodne. Przynajmniej patrząc z perspektywy niemal dziewięćdziesięciu koni mechanicznych dostępnej mocy.
Droga nadal przechodzi przez niewielkie wioski. To, co rzuca się w oczy to niemal zupełny brak stacji benzynowych w małych miejscowościach. W zasadzie zauważyłem takowe tylko w dwóch wioskach. Były to malutkie stacje prywatne, nie należące do żadnego dużego koncernu naftowego. Wygląda na to, że duże koncerny mają swoje przedstawicielstwa tylko w większych miejscowościach. Więc, jeśli poziom paliwa znacznie się obniżył, radziłbym nie wybrzydzać i tankować, gdy tylko nadarzy się okazja.
-„Ale ja bym chciał na „markowej” stacji firmy XYZ…”
-„Tego, co pan chciał to nie ma”. – jak mawia klasyk.
Kiedyś stacje były pewnie w co drugiej wsi, na co wskazują stare, charakterystyczne budynki z podjazdami do dawno już wymontowanych dystrybutorów i zadaszeniem nad nimi. Część z nich jest pewnie już od wielu lat jest zamknięta na głucho, w innych kwitnie drobny handel, nie mający jednak nic wspólnego ze sprzedażą paliw.
Idar-Oberstein
To taka nieoficjalna stolica regionu. Po kilkudziesięciu kilometrach jazdy przez wioski mam wrażenie, że przybywam do wielkiej metropolii. Łatwo się tu pogubić, bo samo miasto wciśnięte jest w wąską, nieregularną dolinę pomiędzy skalistymi górami o bardzo stromych stokach. Dodatkowo, o czym przekonałem się na własnej skórze, Idar-Oberstein to w rzeczywistości dwa miasta, które dopiero od nieco ponad stu lat stanowią jedno. Jednak przez wieki rozwijały się osobno i w związku z tym dzisiejszy Idar-Oberstein ma dwie osobne starówki położone w różnych punktach miasta. Na początek w związku z tym trafiam do centrum dawnego Idar… i nic mi się nie zgadza.
Dopiero na stacji benzynowej sytuacja się wyjaśnia. Nakierowany na właściwą drogę już po chwili wiem, że warto było tutaj przyjechać.

Kilkanaście minut później parkuję motocykl na starym mieście u stóp góry zamkowej.
W jednym miejscu, na jednej górze mamy aż trzy zamki średniowieczne, każdy w innym stanie zachowania. Pierwszy, najstarszy zamek jaskiniowy, zamieniony został w kościół, drugi w formie ruin i trzeci w dużym stopniu zrekonstruowany.

Tradycyjnie jest trochę problemów z zaparkowaniem, jednak udaje mi znaleźć wolne miejsce zupełnie u stóp skały, które kilkanaście sekund wcześniej zwolnił inny motocyklista. Zsiadając z motocykla dostrzegam kilku kolejnych jeźdźców szukających kawałka przestrzeni wystarczającego do pozostawienia swoich dwóch kółek.



Piesza ścieżka prowadząca na szczyt góry zaczyna się w centrum starego miasta i prowadzi stromo wąskimi przejściami pomiędzy domami. Na szczęście jest dobrze oznakowana, co jak się okaże później, wcale nie jest normą.
Po kilkunastu minutach stosunkowo łatwej wspinaczki docieram do Kościoła w Skale.
W rzeczywistości kościół ten jest, albo był, rzadkim typem zamku jaskiniowego. Zamek powstał około 1000 roku. Jego konstrukcja była bardzo prosta. Z trzech stron chroniła go góra, wystarczyło wybudować tylko pojedynczy mur, tak aby odciąć dostęp do jaskini. W niej znajdowały się wszystkie pomieszczenia zamku. Skała wzgórza zabezpieczała go także z góry. Na atak narażony był tylko od frontu, jednak i z tej strony podejście było bardzo trudne. Zamek taki oczywiście nie miał wież.

Kiedy patrzę na ten budynek wciśnięty w skałę, mając świadomość, że za nim rozciąga się jeszcze jaskinia, przypomina mi się pewna pamiętna scena z filmu „Monthy Python i Święty Graal”, gdzie rycerze atakują zamek broniony przez Francuzów, którzy zrzucają na agresorów warzywa, kury, kaczki, świnie i krowy… Humor absurdalny, można by rzec. Dowcip polega jednak na tym, że taka historia wydarzyła się naprawdę. Główną rolę grał zamek jaskiniowy na Słowenii, oblegany przez wojska austriackie. Wojska cesarskie, nie mogąc zdobyć żadnym sposobem zamku idealnie wpasowanego w skałę, który zabezpieczony był przez górę niemal z każdej strony, postanowiły wziąć obrońców głodem. Austriaccy dowódcy nie mieli jednak pojęcia, że jaskinia w którą wpasowany był zamek miała kilka innych wejść po drugiej stronie góry, którymi nocą obrońcy uzupełniali zapasy żywności i uzbrojenia z okolicznych wiosek. Niesamowicie demoralizujący wpływ na cesarskich wojaków w kolejnych miesiącach oblężenia musiało mieć bombardowanie z murów zamkowych świeżą żywnością – a taką właśnie „amunicją” często odpierano ataki austriackie. Zamku oczywiście nie udało się zdobyć i po trzech miesiącach, nie widząc żadnej nadziei na pozytywne rozstrzygnięcie, oblężenie przerwano.
Mimo swych walorów obronnych zamek jaskiniowy miał też swoje wady, a później nie przystawał najwyraźniej do ambicji jego właścicieli, bo kto to widział, aby graf lub inny baron mieszkał w jaskini (lub o zgrozo – dziurze).
Zamek jaskiniowy został w latach 1482 – 1484 przebudowany na kościół (obecnie protestancki). Legenda głosi, że dwóch braci, Wyrich i Emich, mieszkający w XI wieku na zamku Bosselstein (znajdującym się powyżej, na szczycie urwiska), zakochali się w tej samej damie, Bercie von Lichtenburg. Gdy starszy brat Wyrich dowiedział się, że ma w młodszym konkurenta, wypchnął Emicha z okna zamku. Sprawa załatwiona.
Jednak sumienie nie dawało Wyrichowi spokoju i po czasie przyznał się, że śmierć jego młodszego brata nie była przypadkowa. Jako pokutę nakazano mu wybudować własnymi rękami kościół w miejscu, gdzie zginął jego brat.
W ten oto sposób powstał Kościół w Skale. Gdy był gotowy, Wyrich prosił boga o znak przebaczenia – w odpowiedzi miało wytrysnąć ze skały źródło, które istnieje do dziś, a sam winowajca umarł przed ołtarzem świeżo pobudowanego kościoła u stóp opata, który właśnie przeprowadzał ceremonię poświęcenia kościoła. Sprawiedliwości zatem stało się zadość. Chociaż z drugiej strony, pokuta nie była chyba jednak zbyt szczera, skoro kościół zbudowany został na fundamentach i z wykorzystaniem murów starego zamku jaskiniowego…
Oczywiście, jak to z legendami bywa, także i ta nie trzyma się kupy, bowiem wydarzenia, o których mówi, rozgrywają się na długo przed przebudową zamku jaskiniowego na kościół, a jedyne co się w niej zgadza to imię fundatora, Wiricha IV Daun-Oberstein.
Nie jest do końca jasne, pod jakim wezwaniem był pierwotnie Kościół w Skale. Zachowane dokumenty zdają się wskazywać jednak na Świętą Walburgę, brytyjską księżniczkę, mniszkę i misjonarkę na terenie Niemiec (ok. 710 – 777 lub 779). Od reformacji do 1964 roku Kościół w Skale służył jako kościół ewangelicki w Oberstein.
Miejsce, w którym znajduje się budowla jest dość niebezpieczne. Budynek był wielokrotnie uszkadzany przez lawiny skalne, szczególnie w latach 1742 i 1858.
W trosce o zdrowie ludzi w latach 1980/81 wydrążono w skale tunel, przez który można dostać się do wnętrza kościoła, a dawne, odkryte wejście zamknięto dla zwiedzających.
Siatki zabezpieczające przypominają, że niebezpieczeństwo spadających odłamków skalnych jest jak najbardziej realne.

Aby dostać się do środka trzeba przejść przez wspomniany wcześniej tunel. Jest on długi, wydrążony w litej skale. Poszarpane dzikie ściany ociekają wodą – to para wodna z wpadającego tu z zewnątrz powietrza kondensuje i stąd ta wilgoć. Temperatura jest tu o wiele niższa niż na zewnątrz.


Wewnątrz kościoła tradycyjnie kasa – aby wejść dalej trzeba zostawić 2 Euro. Niby nie jest to specjalnie wielki pieniądz, jednak cokolwiek za drogo jak na 10 minut zwiedzania.
Wewnątrz wieży zegarowej; uwagę zwraca piękna więźba stalowa. Po którymś z kolei bombardowaniu odłamkami skalnymi zdecydowano się pewnie na taką konstrukcję zamiast drewnianej, bardziej podatnej na zniszczenie.


Przejście naturalną jaskinią. Niesamowite uczucie, wędrówka wewnątrz góry.

Ścieżka turystyczna prowadzi dalej. Podejście nie jest specjalnie trudne, na dodatek po drodze przewidziano wiele ławeczek, na wypadek gdyby ktoś poczuł się zmęczony i chciał odrobinę odpocząć. Nasi tu byli.

Szczerze powiedziawszy, zrobiło mi się po raz pierwszy podczas tej podróży wstyd. Nie mają tutaj własnych wandali, to wyeksportowaliśmy im własnych…
Na szczycie skały, kilkadziesiąt metrów ponad starym zamkiem jaskiniowym, zbudowano w XII wieku drugi zamek, Bosselstein, zwany także „Starym Zamkiem” lub „Zamkiem na Skale”, jak można by przetłumaczyć jego niemieckie nazwy. Dlaczego tak go zwano – wystarczy spojrzeć na zdjęcia lub jego rekonstrukcję – zbudowany został bowiem na skalnym urwisku, z trzech stron wisząc wprost nad przepaścią.
Dokładna data jego powstania nie jest znana, pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1197 roku. Zamieszkały był do około 1600 roku, potem popadł w ruinę. W 1945 roku przeszedł na własność landu Nadrenii – Palatynatu. Do dziś zachowały się ruiny murów obwodowych, a także część wieży.
Nie ma tego zbyt wiele. Resztki wieży obserwacyjnej pełniącej zapewne także funkcję donżonu, czyli ostatniego punktu obrony w sytuacji gdyby wrogowi udało się zdobyć zamek. Wskazywałby na to brak wejścia na poziomie podstawy. Z rekonstrukcji zamku wynika jednak, że bezpośrednio przylegał do niej niewielki budynek. Nie sposób jednak dociec, czy było tam bezpośrednie wejście do wieży, dziś zamurowane, czy też znajdowało się ono pierwotnie na pewnej wysokości. Dziś wieża ma tylko kilkanaście metrów wysokości i zachowane jedno okno. Zabezpieczona jest jako „trwała ruina”. Bardzo malownicza i fotogeniczna zresztą.




Oprócz tego dotrwało kilka fragmentów murów obwodowych, z których rozciąga się piękny widok na miasto w dolinie.

Na wpół zatarty napis na jednym z głazów.

Zidentyfikować da się także dawną bramę wjazdową na podzamcze. Dziś w jej miejscu przerzucono niewielki mostek.

To wszystko, co zachowało się z potężnego niegdyś zamku. Zawsze interesowało mnie, jak transportowano olbrzymie ilości materiałów budowlanych, a później także zaopatrzenia dla zamków górskich, budowanych przecież w miejscach niedostępnych. Przy ówczesnych środkach technicznych musiało być to nie lada wyzwanie. W przypadku tego zamku sprawa była prosta. Od strony miasta ściana skalna jest dokładnie pionowa, wobec tego budowę rozpoczęto od postawienia dźwigu, za pomocą którego już względnie łatwo wciągano na urwisko niezbędne materiały i zaopatrzenie.
Plan oraz „widok z lotu ptaka” zamku Bosselstein.


Kilkaset metrów drogi i niewielka przełącz dzieli mnie już tylko od trzeciego, najnowszego i najlepiej zachowanego zamku Oberstein, dobrze widocznego z ruin sąsiedniego Bosselstein.

„Nowy Pałac”, będący w rzeczywistości trzecim zamkiem średniowiecznym na tej górze, zbudowany został w 1320 roku, zaś w 1330 roku pojawia się pierwsza wzmianka o Domu nad Domem z Kamieni. Był on aż do 1624 roku siedzibą rodu Dhaun – Oberstein. W czasie wojny dziewięcioletniej, zwanej także wojną o Palatynat, wojska francuskie wysadziły w powietrze cztery wieże narożne zamku, a w 1855 dzieła zniszczenia dokonał pożar.
Od 1981 roku zamek jest restaurowany.
Znamienny jest fakt, że w zasadzie kres świetności niemal wszystkich zamków średniowiecznych przypada na ten sam okres – około roku 1530 następuje koniec ich budowy. Bezpośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy był rozwój artylerii i ogólnie sztuki wojskowej. A dziedzina zajmująca się wyrządzaniem krzywdy bliźniemu swemu we wszystkich epokach rozwijała się najszybciej. Działa osiągnęły w tym okresie taką sprawność, że potężne, wysokie mury zamkowe przestały dawać obrońcom jakąkolwiek przewagę nad oblegającymi. Wręcz przeciwnie, stanowiły one doskonały cel dla „puszkarzy” i w zasadzie niezdobyta jeszcze kilkadziesiąt lat temu twierdza zamieniała się teraz w pułapkę dla załogi. Kolejno, później już w XVII wieku, pojawia się wynalazek naboju, zwiększający szybkostrzelność, granat artyleryjski – pocisk wypełniony prochem oraz moździerze, zdolne przerzucić granaty ponad murami.
Ultima Ratio Regum (ostatni argument królów) – taką łacińską maksymę umieszczano często na działach w XVII wieku.
Część zamków przystosowywano do użycia artylerii, jednak zazwyczaj z marnym skutkiem. Wysokie, za to stosunkowo mało masywne, mury i baszty były mało odporne na ostrzał przeciwnika, nie zapewniały także wystarczającej ilości miejsca obsłudze własnych dział. Za to były nadzwyczaj łatwym celem.
W związku z tym część zamków średniowiecznych zmieniła swój charakter, stając się pałacami, siedzibami urzędów i/lub więzieniami. Inne z kolei, porzucone, popadały w ruinę, traktowane jako darmowy skład materiałów budowlanych.
Nastał czas twierdz. Także ciekawy, jednak już nie tak romantyczny. Trochę szkoda.
Niesamowite wrażenie robi znajdujący się pod samymi murami „stół rycerzy okrągłego stołu”. Widząc, że zanosi się tu na dłuższe zwiedzanie oraz że dziedziniec zamkowy wykorzystywany jest jako parking, postanawiam wrócić po motocykl. Poza tym, nie odmówię sobie wjazdu „konno” na zamek. Nie wszędzie jest to możliwe, tu najwyraźniej jednak zupełnie legalne.


Droga w dół zajmuje niewiele czasu. Przy okazji warto przyjrzeć się bliżej samemu miastu. Jest ono niezwykle urokliwe, domy są okazałe – zwłaszcza jak na średniowieczne warunki. W zasadzie wszyscy rzemieślnicy w tym mieście parali się tylko jednym zawodem. Byli jubilerami. Okoliczne góry są bogate w kamienie szlachetnie (a w zasadzie półszlachetne), przede wszystkim w różne odmiany kryształów kwarcu, takie jak kryształy górskie, ametysty, kwarc mleczny. Nierzadko znajdowane są także agaty. Idar Oberstein słynie w całych Niemczech właśnie z wyrobów jubilerskich i wielu prawdziwych specjalistów w tej dziedzinie.



Kilka okazów z miejscowego muzeum.



Nawet figura na fontannie na rynku trzyma w dłoni dorodny kryształ kwarcu.

Oczywiście nie brakuje sklepów, gdzie można zakupić piękne okazy kamieni szlachetnych lub gotowe wyroby jubilerskie z kryształów kwarcu w cenach… Albo lepiej po prostu nie psuć sobie humoru.
Zamek Oberstein
Wyjeżdżam powoli na drogę główną, by po kilkuset metrach wjechać znowu w wąskie uliczki starówki. Udało mi się ustalić, że zamek Oberstein znajduje się na końcu ulicy „Schloss”, co w sumie nawet jest logiczne. Teraz zaczyna się szaleńcza jazda wąskimi i krętymi uliczkami starego miasta pod górę. Naprawdę ostro pod górę. Do tego pełno zaparkowanych w najróżniejszych miejscach samochodów. W końcu wyjeżdżam z miasta, zaczyna się poziom lasu, który także wkrótce się kończy, za chwilę także kończy się i droga…
Wyjeżdżam na półkę skalną przy jakimś zapomnianym hoteliku, a jakieś dwadzieścia metrów poniżej znajduje się zamek Oberstein. Przestrzeliłem.

Wracam tą samą drogą, którą przyjechałem. Tym razem bardzo powoli. I rzeczywiście, jest. Wąska droga żwirowa ze znakiem zakaz ruchu i dopiskiem „Anlieger frei”, czyli „nie dotyczy mieszkańców”. Jednak już nauczyłem się, że nie warto się nim zbytnio przejmować, bowiem dość często opis nie bardzo odpowiada rzeczywistości.


Tym oto sposobem wjeżdżam na dziedziniec zamkowy. Na dźwięk silnika wychodzi z zamku mężczyzna w średnim wieku i widząc, kto przyjechał, wita mnie słowami:
„Noch nicht Polen
Ist verloren”
(Jeszcze Polska nie zginęła).
Minę musiałem mieć bardzo zdziwioną, bo człowiek się roześmiał. Spodziewałem się wszystkiego, na przykład niezłego opieprzu za zignorowanie zakazu ruchu, ale nie aż tak miłego przywitania. Jak się okazało później, miałem przed sobą pracownika zamku, a prywatnie także motocyklistę, jubilera i myśliwego.
Na wszelki wypadek upewniam się jeszcze, czy aby wolno tu wjeżdżać i parkować.
– „Oczywiście”, pada odpowiedź. „Przecież przyjechałeś zwiedzić zamek”.
– A co z tablicą pod znakiem?
– „Trzeba będzie ją zmienić”.
Zamek Bosselstein widziany z zamku Oberstein.

Miejsc parkingowych pod dostatkiem.

A na dole kierowcy się tłoczą i bezskutecznie szukają miejsc parkingowych. Dlatego radzę od razu wjeżdżać na zamek Oberstein, gdzie można zostawić pojazd (bezpłatnie!) i spokojnie udać się na zwiedzanie. Oczywiście we wszystkim należy znać umiar i nie zostawiać samochodów na cały weekend, jak ponoć robią co poniektórzy…
Widok z zamku na miasto.

Uwagę moją przykuwa geoda a może druza (jakoś nie mogę znaleźć specjalnej różnicy pomiędzy tymi określeniami, a zakurzony podręcznik geologii też nie przychodzi z pomocą) w jednym z kamieni stanowiących fragment murów zamkowych. Jest to pusta przestrzeń w skale, w której wykształciły się drobne kryształki kwarcu. Jak informuje mnie mój przewodnik, ta jest mała, pospolita i nie stanowi tu większej sensacji.

Zwiedzanie zamku jest całkowicie bezpłatne, chociaż wszelkie datki na jego utrzymanie są mile widziane. Jest to ciekawy kontrast w porównaniu do Kościoła w Skale, gdzie raptem za 10 minut zwiedzania trzeba zapłacić 2 Euro. W zamku Oberstein spędzam kilka godzin.


Całkiem nieoczekiwanie okazuje się, że na zamku, w charakterze przewodnika pracuje także nasza rodaczka. Najwyraźniej pasuje Jej, że może sobie porozmawiać po polsku. Polscy turyści raczej sporadycznie zapuszczają się w te rejony.
Dzięki Niej zostałem też sowicie zaopatrzony w mapy i przewodniki po regionie. Z planowanej krótkiej wizyty w Oberstein zrobiła się pasjonująca wycieczka po regionie.
Oprócz wyśmienitej kawy otrzymuję także obowiązkową pamiątkę z zamku Oberstein – niewielkie, ceramiczne trójkątne naczynie, którego przeznaczenie jest dla archeologów bardzo niejasne. Jest to kopia oryginalnej ceramiki odnalezionej podczas renowacji zamku.

To, co dla archeologów jest zagadką, dla mnie i pracowników zamku jest oczywiste. Przecież to gliniany kieliszek o oryginalnym kształcie, a pasuje najlepiej do własnej roboty nalewki myśliwskiej, specjalności człowieka, który powitał mnie na dziedzińcu niemiecką wersją „Mazurka Dąbrowskiego”.
Jak by nie patrzeć, jest to bardzo naukowe podejście. Nie szukajmy na siłę dziwnych wyjaśnień, najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najlepsze.


Z oryginalnego wyposażenia zamkowego nie ostało się w zasadzie nic. Wszystko trzeba było kompletować i rekonstruować od początku. Z jednej strony szkoda, z drugiej może to i dobrze. Nie ma tutaj zakazu dotykania eksponatów, nie trzeba zakładać filcowych papci, można zasiąść przy „stole grafów”. Ba, można nawet wynająć sobie część lub cały zamek na imprezę! Przy czym cennik, jak na niemieckie warunki, jest bardzo przystępny.


Zamkowa piekarnia.

Sala Herbowa z kominkiem, miejsce ucztowania dawnych panów zamku.


A w niej znajdujemy… kibelek.


Taka hrabiowska wersja „sławojki”.

Podczas uczty można było sobie zniknąć na chwilę za drzwiczkami za potrzebą. Z intymnością nie miało to chyba wiele wspólnego, za to można było nie przerywać konwersacji z pozostałymi przy stole biesiadnikami. Po załatwieniu zaś potrzeb fizjologicznych można było od razu zasiąść do stołu.
Podobna toaleta znajduje się piętro wyżej, w kuchni.


Do tego „umywalka”, czyli wnęka w ścianie z otworem, którym zużyta woda wydostawała się na zewnątrz i ściekała po ścianie.

Zresztą, nieczystości z wychodka także najpierw ściekały po ścianach zamkowych, a następnie spadały w dół w stronę miasta.
Podejście do spraw higieny w średniowieczu było rozbrajające. Gdy przypomnę sobie Trewir z jego starożytną kanalizacją, łaźniami… Uczciwie trzeba jednak przyznać, że w zamku Oberstein widać jednak pewien postęp w tym temacie. Jest umywalka, nieczystości z toalet nie wpadają do fosy, skąd pośrednio woda trafiała z powrotem do garnka. Choć z drugiej strony, zrzut w stronę miasta to także nie jest rozwiązanie problemu.
Jakoś nie dziwi mnie, że w średniowieczu epidemie wybuchały jedna po drugiej z zastraszającą regularnością, dziesiątkując ówczesną populację.
Jednak i na to były wówczas środki zaradcze. Polegały one zazwyczaj na wypędzeniu diabła z losowo wybranej kobiety za pomocą obróbki termicznej. Na kogo wypadnie, na tego bęc. Przed ową obróbką cieplną, aby mieć pewność, że wybrano właściwą osobę, poddawano ją procesom wstępnym, czyli: łamanie, rozciąganie, przypiekanie, trucie, kłucie. Po takim traktowaniu delikwent przyznawał się w zasadzie do wszystkiego, w tym szczególnie do obcowania z bajkowymi stworami na czele.
Wtedy można było przystąpić do właściwej czynności, czyli publicznego palenia czarownicy, rzekomo odpowiedzialnej za ogólny brak podstaw higieny.
Wspomnieć przy okazji należy, że ogromne stosy, jakie znamy z filmów, należały do rzadkości. Przecież zwykle nie chodziło o spopielenie nieszczęśnika, tylko o zadanie jak najwięcej bólu i śmierci. „Stos” składał się czasem z kilku zaledwie szczap – dla oszczędności.
Był to odpowiednik starożytnych krwawych spektakli z udziałem gladiatorów, chrześcijan i dzikich zwierząt, organizowanych przez cesarzy dla głodnej makabrycznych wrażeń gawiedzi.
Jednak średniowieczny budżet był mocno okrojony, więc użyte środki skromniejsze, a i rozmach mniejszy. Cel jednak ten sam.
Zamkowe lochy:



Prawdziwą plagą średniowiecza były pożary.
Zamkowy Skład Podręcznych Środków Gaśniczych. Skórzane wiadra przeciwpożarowe:

Kres zamku przyniósł pożar w 1855 roku. Od tego czasu pozostawał w ruinie, aż do rekonstrukcji w 1984 roku.
Tak wyglądał zamek w czasach swojej świetności:

Zjazd w dół nie przedstawia żadnych trudności, chociaż hamulce mają dużo pracy. Zastanawiam się, jak poradziłyby sobie tutaj stare, bębnowe hamulce Jawy, tym bardziej, że na wspomagające hamowanie silnikiem nie mogłyby w żadnym razie liczyć. Raczej czarno to widzę.
Herrstein
Na jednym z postojów spotykam grupkę niemieckich motocyklistów. Podczas krótkiej rozmowy okazuje się, że podążamy w tym samym kierunku. Od słowa do słowa przyłączam się do nich. Następne kilometry upływają mi… bardzo szybko. Moi nowi znajomi preferują styl jazdy raczej torowy, pędząc na złamanie karku po wąskich, górskich drogach, z prędkościami, które może lepiej będzie jak przemilczę, by naszym rodzimym propagandystom od bezpieczeństwa ruchu drogowego, stawiającym niemieckich kierowców jako przykład do naśladowania, nie pękło serce. Oczywiście, w takim tempie nie sposób podziwiać widoków ani odpocząć, więc na kolejnym postoju pod pierwszym lepszym pretekstem (typu: „chyba zostawiłem żelazko na gazie”) odłączam się od grupy.
Moi nowi towarzysze są nieco niepocieszeni, jednak wykazują zrozumienie powagi sytuacji. W dalszą drogę ruszam już sam, w swoim własnym tempie. Wreszcie zaczynam dostrzegać piękno krajobrazu zamiast pilnować, żeby poprzedzający mnie nie odjechał za daleko, a następny nie wjechał z kolei w zadupek.
Kolejnym przystankiem na trasie jest Herrstein, niewielkie miasteczko położone w malowniczej dolinie wśród niewysokich wzgórz. Krajobraz jest tu inny niż w Oberstein. Wzgórza są łagodne, lasy poprzecinane polami.

Sama miejscowość zwana jest często „łaciatym miastem”. Nietrudno zgadnąć dlaczego. Duża część starej zabudowy to budynki w „kratkę”.

Bielone ściany w połączeniu z regularną, ciemną kratownicą belkowania nadają miastu niepowtarzalnego uroku.

Niektóre z budynków, czy to z powodu wielokrotnych napraw, czy też remontów związanych z przebudową i zmianą przeznaczenia, zatraciły swoją regularność belkowania i z bliska przypominają już raczej budowle w stylu „bierki”.


Warto wiedzieć, że budynki te wykonano w technice „szachulcowej”, a nie „muru pruskiego”. Mur pruski to drewniana konstrukcja szkieletowa wypełniana ceglanym murem. Szachulec zaś to jakby jego biedniejsza wersja; drewniany szkielet budynku wypełnia się gliną wymieszaną z sieczką, trocinami lub wiórami zarzuconą na plecionkę z witek lub trzciny. Tu zaś budynek w technice „mieszanej”, szachulec ze współczesnymi uzupełnieniami z muru pruskiego:

Miasteczko niewiele zmieniło się od czasów średniowiecza. Rozrosło się, jednak nieznacznie, większa część zabudowy pochodzi co najmniej z końcówki XVII wieku. Gdyby nie zaparkowane tu i ówdzie samochody, można by mieć wrażenie podróży w czasie…

Wjazdu do najstarszej części broni, tak jak przed wiekami, stara wieża zegarowa, powstała już około 1300 roku wraz z miejskimi murami obronnymi. Pierwotnie wyposażona była w most zwodzony, a bezpośrednio przy niej przepływała fosa zasilana wodą z pobliskiego strumienia.

Około 1600 roku starą fosę zasypano, a przed bramą wjazdową, w odpowiedzi na rozwój artylerii, wybudowano dwie masywne, niewysokie baszty dla bombard, połączone ze starą wieżą wąską szyją. Baszty nie zachowały się niestety.

Za to bombardy owszem:

Niemal dokładnie naprzeciwko bramy wjazdowej, wciśnięty pomiędzy miasto a wzgórze, znajdował się zamek Herrstein. Do dziś można oglądać jego mury, potężną, górującą nad miastem wieżę obserwacyjną oraz kaplicę zamkową, pełniącą funkcję kościoła miejskiego. Przy czym, co może dziwić, kaplica jest zamknięta na głucho.

Przy murze zamkowym w charakterze atrakcji turystycznej, ustawiono replikę średniowiecznego pręgierza. Stosowany był przy „lżejszych przewinieniach”, przykuty do niego skazaniec wystawiany był na ogólne pośmiewisko. Często wykonywano przy nim kary chłosty, czasem połączone z okaleczeniem. Niemal regułą było wygnanie nieszczęśnika już po wykonaniu wyroku.

Kary średniowieczne były surowe i okrutne. Ówczesne prawo przewidywało w zasadzie tylko dwie opcje: karę „na gardle” albo „na ręce”. Więzienie jako kara w zasadzie nie istniało. Skazaniec był więziony tylko dla celów procesowych. Z celi mieszczącej się zwykle w ratuszowych piwnicach bądź rzadziej zamkowych lochach wychodziło się właściwie tylko na wolność bądź egzekucję. Przeprowadzana była ona zwykle publicznie, oficjalnie „ku przestrodze”. Jednak w rzeczywistości chodziło o… rozrywkę.
Za „cięższe przewinienia” prawo ówczesne przewidywało w zasadzie tylko karę śmierci, przeprowadzaną w sposób mniej lub bardziej bestialski. Niektóre jej sposoby związane były również z utratą czci.
Bywały jednak i kary „ośmieszające”, gdy skazaniec musiał wykonać publicznie jakieś upokarzające czynności, na przykład jeździć na ośle po rynku lub nosić psa.
Przed wyjazdem postanawiam posiedzieć chwilę przy ciekawej fontannie. Ten srogi człowiek wymachujący parasolką to podobno postać autentyczna – jeden z dawnych nauczycieli w Herrstein. Mając w pamięci prawdziwą historię z Taben – Rodt, o małej uczennicy zamkniętej za karę w szopie z drewnem w zimę, o której potem zapomniano, dochodzę do wniosku że w XIX wieku nauczycielami zostawali chyba tylko ci, którzy najmniej się do tego nadawali.

W mieście oczywiście nie może zabraknąć sklepów z pamiątkami. Można w nich kupić oczywiście… kamienie półszlachetne i wyroby jubilerskie. Do tego także skamieniałości stworzeń morskich sprzed 400 milionów lat, które zachowały się dość licznie w tutejszych łupkach.

Można kupić, można poszukać skarbów samemu. Jak się okazuje, nie jest to specjalnie trudne zadanie.

Wystarczyło wejść na chwilę do lasu przy parkingu, kilka kilometrów od Herrstein.
Wiejskie, urokliwe dróżki doprowadzają mnie w końcu do miejscowości Kirn. Już z daleka wdziać potężne ruiny zamku na skale – Kirnburg. Przejeżdżając przez miasteczko dostrzegam tablicę z nazwą ulicy „Burgstrasse”, czyli prawdopodobnie prowadzącą na zamek. Wszystko na to przynajmniej wskazuje, kierunek właściwy i pnie się też ostro w górę. Kusi mnie niesamowicie. Przecież w Idar – Oberstein tak dobrze mi poszło, a ta droga wygląda podobnie.
Niewiele myśląc skręcam. Droga idzie pod górę. Bardzo stromo. Już po chwili zmuszony jestem jechać na dwójce. Jeszcze po chwili droga się zwęża, a ćwierćtonowy motocykl zaczyna sam „stawać na gumie”, mimo że jest tak wyważony, że bardzo ciężko jest zmusić go do tego. Na dodatek niemal dziewięćdziesięciokonny silnik ma wyraźne problemy z utrzymaniem się na obrotach na podjeździe. 4000 rpm, 3500 rpm, 3000… i dość. Poniżej tej wartości momentu jest za mało i aby nie zdusić silnika wciskam sprzęgło. Redukcji już nie zdążyłem zrobić, bo maszyna nie dość, że zatrzymała się w ułamku sekundy, to jeszcze natychmiast zaczyna się staczać tyłem w dół!
Odruchowo wciskam klamkę hamulca przedniego. Koło natychmiast się blokuje, a motocykl jak się staczał, tak stacza, zostawiając tylko czarną kreskę na drodze. Wciskam tylny hamulec, podpierając się już tylko lewą nogą i rozpaczliwie próbując nie przewrócić. Motocykl gwałtownie przechyla się do tyłu, mając widocznie ochotę przekoziołkować się na plecy! Kładę się gwałtownie całym ciężarem ciała na zbiorniku. Maszyna odzyskuje równowagę. Przewrócenie się na plecy na razie mi nie grozi.
Typowa pułapka na szczury. Ani do przodu, ani do tyłu.
Teraz czas na ochłonięcie i analizę sytuacji. Po oznaczeniach widzę, że musiałem przeoczyć gdzieś znaki i wjechałem na wąską ścieżkę turystyczną dla pieszych! Nachylenie stoku to pewnie ze 40 stopni albo nawet więcej, ciężko się tu idzie, a co dopiero jedzie takim klocem. Gdyby nie asfalt, to bym odpadł już dużo wcześniej.
Jak na razie stoję w bardzo niewygodnej pozycji. Silnik pracuje na wolnych obrotach, udało się go nie zdusić. Ciągle trzymam sprzęgło i tylny hamulec. Cały ciężar ciała i maszyny spoczywa na lewej nodze. Tym samym nie mam możliwości wrzucić biegu jałowego. Ruszyć pod górę przy takim nachyleniu stoku to samobójstwo – już wiem, że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że maszyna przewróci się na plecy i zapewne pociągnie mnie ze sobą. Zresztą, co mi to da?
Jedyna możliwość to obrócenie motocykla i zjazd w dół. Gaszę silnik. Ścieżka jest ograniczona z obu stron nieco ponad metrowej wysokości kamiennymi murkami. Z jednej strony dobrze, bo jakby coś poszło nie tak to pozostanę na niej. Z drugiej strony ogranicza mi to pole manewru.
Silnik nie pracuje, więc mam dwie ręce wolne. Ściągam kask i rękawice, rozpinam kurtkę. Pot leci ze mnie strumieniami. Obrócenie motocykla brzmiało prosto, natomiast na takim spadku i na wąskiej ścieżce dla jednej osoby okazuje się być zadaniem niewykonalnym. Na dodatek każda próba powoduje, że maszyna nieubłaganie zsuwa się w dół, wprost na kamienny mur. Ścieżka w zasadzie nie ma prostych odcinków. Pozostaje czekać na jakieś pomocne ręce…
Czekanie cokolwiek się przedłuża. Mijają minuty i kwadranse, a nikogo nie widać. Mięśnie zaczynają cierpnąć. Co gorsza, muszę wciąż podtrzymywać motocykl i pilnować, aby się nie sturlał w dół, bo rozbicie go to żadne rozwiązanie. Co wtedy zrobię?
A więc pora na plan „B”. Jakieś dwadzieścia metrów niżej jest mała przerwa w murze po prawej stronie. Trzeba po prostu tam wturlać maszynę tyłem i ustawić motocykl prostopadle do ścieżki. A potem pozostaje już tylko odpalić i zjechać w dół. Genialne w swej prostocie!
Z pomocą przychodzi mi zgaszony silnik, pozostawiony ciągle na drugim biegu. Teraz mogę zsiąść z maszyny, a i tak mam dwa hamulce. Nie grozi też już przewrócenie się motocykla na plecy.
Pokonanie tych dwudziestu metrów w dół zajmuje mi dobre pół godziny. Centymetr po centymetrze, posługując się w zasadzie tylko sprzęgłem, bo przedni hamulec okazał się na tym spadku niemal zupełnie bezużyteczny, udaje mi się dopełznąć w końcu do bezpiecznej zatoczki. Kilka razy niezbędne okazało się nadrzucanie tyłu motocykla, szarpiąc prawą ręką za uchwyty pasażera, gdy już niemal zaczynał opierać się tłumikiem i kierunkowskazem o mur. Parę razy nadludzkim wysiłkiem udało się też uratować przed katastrofą, kiedy koła zaczynały się ślizgać na liściach zalegających na ścieżce… Strach potęguje siłę…
Nie do końca udało mi się ustawić motocykl tak jak planowałem, opłakując więc smażone sprzęgło ruszam po skosie nieco w górę, a potem maksymalnie w lewo i na dół, mieszcząc się na styk na ścieżce… Teraz dopiero jadąc w dół, z nosem niemal nad przednim kołem, widzę, gdzie to ja chciałem wjechać tym motocyklem… Pewnie Tomek Błażusiak udowodniłby mi, że owszem, da się wjechać tam nawet Goldwingiem, ale Jego umiejętności są tak odległe od moich, jak dwa przeciwległe ramiona galaktyki…
Tam niby chciałem wjechać…

Z drugiej strony jestem i tak z siebie dumny, że dojechałem tak wysoko. Z tej przygody nauczka jest taka, aby najpierw zrobić rekonesans i sprawdzić, gdzie ma się zamiar wjechać. Okazuje się, że nic to nie znaczy, że ścieżka jest wyasfaltowana. Niemcy, jak się okazuje, asfaltują szlaki piesze bardzo chętnie, a potrafią to zrobić nawet na pionowej ścianie.
Jest już późne popołudnie. Nawigacja prowadzi mnie teraz przez bardzo malownicze góry. Z prawej strony wąska szosa ograniczona jest przez górski potok, płynący jakiś metr poniżej jej poziomu. Z lewej z kolei mamy góry z przepięknymi osypiskami łupków. Te skalne okruchy wyglądają w świetle zachodzącego słońca jakby były zrobione z dobrze naoliwionej stali. Szosę od osypiska oddziela niewysoki mur zbudowany właśnie z łupków. Widoki bajeczne. Ruch niemal żaden. Droga łagodnie lawiruje wśród gór. Same zakręty. Praktycznie nie ma odcinków prostych. Lewy, prawy, znów lewy. Wszystkie łagodne, aczkolwiek z jedną wadą – nie widać zupełnie, co znajduje się za kolejnym.
Tempo trzymam niespieszne, wahające się pomiędzy 80-90 km/h, po części z niepewności, co znajduje się za kolejnym zakrętem, po części zaś z powodu komputerka pokładowego, który wyświetla na swoim ekranie informację o niemal pustym zbiorniku paliwa. Niby jeszcze benzyna jest, ale już człowiek zaczyna się martwić. W Jawie jest to chyba jednak lepiej rozwiązane. Jak jedzie, to znaczy że paliwo jest i nie ma powodów do zmartwień. Jak zaczyna się krztusić, to wtedy przełącza się na rezerwę i jest to sygnał, aby zacząć już powoli się stresować. A tu – niby do rezerwy jeszcze czas, ale jak widzę informację, ile benzyny jeszcze zostało, to już zaczynam się martwić.
Kilkanaście kilometrów dalej góry stają się niższe. Porasta je gęsty las. Szosa nadal lawiruje wśród gór, drogowcy widać starali się zbudować ją w miarę możliwości na jednym poziomie. Jednak widoczność drogi za zakrętami spada jeszcze bardziej. Narzucam sobie tryb jazdy „emeryt mode”, wskazówka prędkościomierza oscyluje w granicach 70-75 km/h i jest to w zasadzie dolna granica przydatności piątego biegu. Mam przy tym taką nadzieję, że tempo osuszania baku z benzyny jeszcze bardziej spadnie.
Motocykl łagodnie prostuje się podczas wychodzenia z prawego zakrętu. Przede mną jakieś sto metrów prostej i lewy zakręt.
W pierwszej chwili nie zauważam, że przed zakrętem stoi na światłach awaryjnych zielony Volkswagen – tak wtopił się w ogólną zieleń lasu. W moim kierunku biegnie młody człowiek w jasnej koszuli i machając rękoma daje znak do zatrzymania się. Błyskawicznie wciskam hamulce, szybkie redukcje biegów i zatrzymuję się za samochodem. Wyłączam silnik, zostawiając włączone światła i biegnę zobaczyć co się stało. W zasadzie już wiem, że to wypadek.
Na środku łuku drogi, wśród połamanych gałęzi, rozrzuconej ziemi i trawy oraz pokruszonych kawałków betonu z krawężników, leżą dwa strzaskane motocykle. Kurz właśnie powoli opada. Jeden z motocyklistów, mężczyzna może w moim wieku właśnie podnosi się o własnych siłach z jezdni. Podbiega do niego chłopak, prosi, żeby się nie ruszał, lecz ten mówi, że nic mu nie jest. Wszyscy podbiegają do drugiej ofiary wypadku, leżącej kilka kroków od pachnącej jeszcze nowością Yamahy. Krój kombinezonu zdradza, że to dziewczyna. Nie rusza się. Leży na lewym boku, lewa ręka wykrzywiona do tyłu w nienaturalnej pozycji – już widać, że złamana. Prawa zresztą nie wygląda chyba lepiej. Pasażerka jednego z samochodów delikatnie otwiera szybkę kasku.
Dociera do nas cichy płacz i powtarzane w kółko przez motocyklistkę „ tut weh, tut weh, tut weh”… (boli, boli, boli…).
– Was tut weh? (co boli?)
– Der Arm. (ręka)
-Welche? (która?)
-(po krótkiej chwili) – Beide. (obie)
Kamień z serca. Jest przytomna, jest z nią kontakt. Pasażerki samochodów pozostają przy niej, próbując podtrzymać kontakt. Wyłączam zapłon w rozbitych motocyklach. Ktoś przez telefon wzywa karetkę, straż pożarną i policję. Chwilę później, z uwagi na wyciek paliwa i oleju, decydujemy się usunąć z drogi jeden z rozbitych motocykli. Leży zbyt blisko motocyklistki, której, ze względu na nieznany stan zdrowia, nie wolno ruszać. Niby do przyjazdu policji nie powinno się usuwać pojazdów uczestniczących w wypadku, w którym są ofiary, jednak w tym przypadku okazało się to konieczne.
Kilkadziesiąt minut później jeden pas szosy jest odblokowany. Można ruszać w dalszą drogę. Przejeżdżam powoli obok miejsca wypadku. Srebrnoszara Yamaha wciąż leży strzaskana na prawym boku w tym samym miejscu. Nieopodal stoi koślawo na bocznej stopce ze zgiętą ramą i zmiażdżonym przednim zawieszeniem drugi z motocykli uczestniczących w zdarzeniu, ten który usunęliśmy. Z potrzaskanej czachy zwisają smętnie na kablach dwa reflektory, o ironio – całe. Po wypadku, dopóki nie wyłączyłem zapłonu, nadal świeciły.
Pół godziny później, przed samym wjazdem na autostradę znajduję stację benzynową. Tankuję do pełna. Przy kasie silę się na uśmiech, odpowiadając miłej kasjerce na życzenia „Schönen Tag” (dosłownie „Pięknego Dnia”) i „Gute Fahrt” („Dobrej Jazdy”). Nie wiem, czy wyszło mi to przekonująco.
Wsiadam na swój stary, wysłużony motocykl. Powoli zapinam kask, zakładam rękawice. Przekręcam kluczyk w stacyjce. Znajome kontrolki zapalają się, mrugając figlarnie. Ożywa ekranik komputerka na baku, informując, że zbiornik jest pełen, a przed jazdą powinienem jeszcze złożyć stopkę boczną.
Naciskam starter, lekko dodaję gazu. Silnik zaskakuje natychmiast, swoim zachrypłym bulgotem zagłuszając zagnieżdżony gdzieś pod czaszką cichy kobiecy szloch i powtarzane ciągle „tut weh, tut weh, tut weh…”