Podobno pierwszy wyścig motocyklowy odbył się zaraz po tym, jak na Ziemi pojawił się drugi motocykl. Jeśli ktoś miał co do tego jakieś wątpliwości to pozbył się ich już drugiego dnia zawodów w Sankt Wendel.
Spóźniłem się nieco na rozpoczęcie zawodów i trafiłem na drugi bieg w najliczniejszej klasie „vintage”, czyli maszyn reprezentujących czasy powojenne. Oczywiście granica nie jest sztywna i w zawodach uczestniczyły również motocykle, których produkcję rozpoczęto jeszcze przed wojną, jak np. Scott. Ponieważ, jak już wyżej wspomniałem, kategoria ta jest reprezentowana najliczniej a na dodatek w wyścigach biorą udział dobrze zorganizowane teamy, nikt tu maszyn ani siebie nie oszczędzał i walka była zacięta. Nie dało się ukryć, że dominują w tej klasie motocykle włoskie, japońskie i brytyjskie.
Po kilku biegach solówek przyszedł czas na to, co tygrysy lubią najbardziej – czyli wyścigi motocyklowych zaprzęgów. Tu liczy się praca zespołu, czyli kierowcy i „pająka”. Na starcie ustawiło się kilkanaście zestawów różnych klas. Wreszcie dano sygnał do startu: silniki ryknęły i maszyny szybko nabierając prędkości, pomknęły pierwszą długą prostą po czym zgubiłem je na chwilę z oczu i tylko odgłosy pozwalały zorientować się, co się teraz z nimi dzieje. A działo się dużo: przeraźliwy pisk opon na dohamowaniu oraz podczas pokonywania pierwszego zakrętu; silniki ryknęły jeszcze przeraźliwiej-to maszyny wyjechały na odcinek prosty; znów redukcje i pisk opon – to oznacza kolejny zakręt. Teraz znów silniki w przeraźliwym jazgocie nabierają obrotów – to zaczyna się druga prosta, słychać jak kierowcy zapinają kolejne biegi, za chwilę maszyny pojawią się na serii ciasnych zakrętów… Redukcja biegów – motory wydają z siebie ryk od którego trzęsie się ziemia, strzały w tłumiki i pisk opon na dohamowaniu; pierwszy z ciasnych zakrętów w lewo – „pająki” przewieszają się przez motocykle, kierowcy trą niemal kolanem o asfalt, walcząc z siłą odśrodkową. Trochę gazu i znów dohamowanie i kolejny zakręt, tym razem w prawo: „pająki” wychylają się z gondoli wózków na ile jest to tylko możliwe, wisząc barkami i głową dosłownie kilka centymetrów od jezdni i krawężnika. Siła odśrodkowa jest bezlitosna, wózki odrywają się kołami od ziemi, kierowcy przewieszają się przez motocykle na ile to jest tylko możliwe, niemalże wchodząc do wózków aby je obciążyć jak tylko się da wiedząc jak niewiele dzieli zestaw od wywrotki. Kolejny zakręt w lewo i sytuacja się powtarza; następnie zestawy wychodzą na prostą – silniki wkręcają się na obroty, z tłumików tryskają fontanny ognia, opony jęczą tracąc przyczepność i kreślą długie czarne linie na asfalcie. Znowu prosta i znów zakręty. Najbardziej zacięta rywalizacja odbyła się pomiędzy trzema zaprzęgami BMW. Tu nie było litości – kierowcy i „pająki” jechali ramię w ramię na granicy ryzyka. Praktycznie większość zakrętów zaprzęgi pokonywały na dwóch kołach albo w uślizgu. Na kolejnym zakręcie jeden z sidecarów złapał nieco dłuższy poślizg, niż to było pierwotnie planowane i zawadził tylnym kołem o belę słomy zabezpieczającą tor i ustawioną przy barierkach dla widzów, wzbudzając wśród widzów prawdziwą panikę. Materiał w który bela była owinięta, w kontakcie z oponą nie miał żadnych szans i w ułamku sekundy zamienił się w kilkanaście żółtych strzępów a słoma rozsypała się po torze i trybunach… Na ścigających się nie zrobiło to żadnego wrażenia, pognali dalej na złamanie karku jakby nic się nie stało…
Gdy opadły emocje i zmielona przez zaprzęgi słoma, na tor wjechała „królewska klasa solówek”, czyli superbike. Tu walka była jakby mniej zacięta, chociaż prędkości osiągane przez supersporty były iście wariackie. Nie za specjalnie służyły im widać bardzo ciasne zakręty na których ciężkie maszyny pokazywały swoje „brzuchy” a kierowcy musieli podpierać się kolanami i łokciami. Za to na prostych i lżejszych łukach (były takie dwa) maszyny i ich jeźdźcy pokazywali co potrafią, przejeżdżając całą prostą w kilka sekund, często na jednym kole.
A gdy wydawało się, że już widzieliśmy wszystko, zapowiedziano nieoczekiwanie wyścigi motocykli klasy „antyk”, czyli maszyn wyprodukowanych do pierwszej wojny światowej. Na starcie pojawiło się kilkanaście staruszków zapomnianych już dziś marek jak Rudge, Motobecane czy Motosacoche, z których większość miała już ponad 100 lat! Większość widzów poszła w tym momencie coś zjeść albo napić się piwa, nie spodziewając się po tym wyścigu większych emocji. No bo cóż ciekawego mogą pokazać maszyny o mocach od 1,5 do 3 koni mechanicznych i których lata świetności minęły 90 lat temu? Okazało się, że pomylili się bardzo a wyścig dostarczył dużo emocji, chociaż na zupełnie innym poziomie. Jak się okazało, staruszki i ich jeźdźcy, często odziani z „duchem epoki” w kombinezony z białego płótna żaglowego dali pokaz umiejętności na sprzęcie, którego większość z nas nie potrafiłaby nawet uruchomić. Dość powiedzieć, że spora część z tych motocykli nie miała skrzyni biegów ani sprzęgła! Skórzane pasy napędowe ślizgały się na prostych, nie pozwalając w pełni wykorzystać mocy i tak cherlawych silników; hamulce istniały tylko w teorii… Mimo to jeźdźcy ścigali się naprawdę! Niesamowity jest widok ponad stuletniego motocykla krzeszącego podestami iskry podczas pokonywania zakrętów… Pierwotne piękno, czysta esencja pradawnych wyścigów – tylko motocykl, chęci i droga…
Kto nie był niech żałuje 🙂
Sankt Wendel, 13-08-2016
Koniec części trzeciej i ostatniej.