Month: Marzec 2020

Przemyślenia epidemiologiczne

img20200315_16223968

Takie luźne dzisiejsze przemyślenia zakupowe.

Sytuacja zamiast się klarować to ciągle jakby się zagęszcza. Braki pewnych artykułów zaczynają być zastanawiające.

Gdzieś, na 83 kilometrze korka na A4…

img20200329_20092236

Zaczynam podejrzewać, że sytuacja wygląda właśnie tak…

Reklama

Wróżenie z polisy ubezpieczeniowej

img20200202_10141942a

Moja (niegdyś) ulubiona gazeta motocyklowa, która z wersji papierowej przeszła do Internetu nie odpuszcza. Nie odpuszcza w pogrążaniu się i zaniżaniu poziomu. Gdy po opisie kasku (dlaczego taki i tylko taki i kto uważa inaczej ten GUPI) wydawało się, ze gorzej już być nie może, pojawił się artykuł, który przyćmił wszystko, co było dotychczas. Po artykułach kiepskich przyszła pora na bezsensowne.

Otóż pojawił się tekst traktujący o tym, ile redaktor zapłacił za ubezpieczenie motocykla pod przewrotnym tytułem „Ile kosztuje najtańsze ubezpieczenie motocykla”.

Najtańsze dla piszącego. Tylko.

Artykuł z cyklu: „Kochany pamiętniczku…”

Temat stary jak motocyklowe fora internetowe – i od co najmniej 20 lat tępiony przez adminów jako zaśmiecający forum i niczego doń nie wnoszący. Bezsensowny jak dyskusje na suto zakrapianych  imieninach u wujka o wyższości TDI nad benzyniakiem – albo odwrotnie. Zresztą, kto płaci mniej za OC też jest stałym punktem programu na liście imieninowych dyskusji jałowych.

Czemu jałowych? Bowiem składka ubezpieczenia jest ustalana indywidualnie dla każdego przypadku z osobna i nie ma możliwości jej porównania z innymi i wyciągnięcia jakichś sensownych wniosków. Zależy ona od wielu czynników, jak: region kraju i miejscowość zameldowania (większe miejscowości to większe nasilenie ruchu i związana z tym większa ilość kolizji), wieku kierowcy i jego stażu za kierownicą, jego stanu cywilnego i posiadania (lub nie) dzieci, przebiegu ubezpieczenia, wieku pojazdu (za starsze pojazdy niektóre towarzystwa liczą sobie więcej). Jakby tego było mało, rożne towarzystwa różnie przeliczają sobie te parametry na procenty zwyżek lub zniżek. W efekcie zmiana tylko dwóch parametrów może skutkować różnicą w wyliczonej składce liczonej w setkach procent. Dlatego nie ma to sensu. Można co najwyżej powiedzieć, że osoba z większym stażem powinna generalnie w tych samych warunkach zapłacić mniej niż początkujący. O ile? Bez konkretnych danych to nawet wróżka ze szklaną kulą nie będzie w stanie odpowiedzieć.

wrozeniezpolisy

Inna rzecz, że każdy kto ubezpieczył w Polsce jakikolwiek jednoślad wie, że w przypadku OC wybór ubezpieczycieli ogranicza się w zasadzie do braku wyboru i jest tak już od dziesięcioleci. Nic też nie wskazuje na to, że taka sytuacja może ulec zmianie. Więc jeśli ubezpieczyłeś już w swoim życiu jakikolwiek pojazd, to niczego nowego z „artykułu” już się nie dowiesz. Także w kwestii AC, bowiem ubezpieczenie to ma różne opcje i samo porównanie cen nic nie daje. Zależy co w tym pakiecie jest. Jednak na to pytanie próżno szukać tam odpowiedzi.

To tak samo jakby powiedzieć, że w mojej ulubionej klubokawiarni „Muszelka” za obiad zapłaciłem 12,50. Fajnie, tylko co z tego? Ano nic. Przypadkowa cena przypadkowego obiadu w przypadkowej restauracji, czyli informacja całkowicie pozbawiona znaczenia. Bo oczywiście w żadnym wypadku nie oznacza to, że Ty u siebie w swojej miejscowości zapłacisz też tyle samo. Bo ile będzie kosztował Twój obiad dowiesz się dopiero na miejscu, w restauracji w Twojej miejscowości.

Samo krytykowanie jest proste i w sumie też bez sensu. Temat jest bowiem ciekawy, tylko redaktor poszedł po najmniejszej linii oporu i napisał to, co napisać może każdy, kto ubezpieczył chociaż raz jakikolwiek pojazd. Nie ma tam nic, czego by taka osoba nie wiedziała. Sztuka polega zaś na tym, aby napisać coś, o czym taka osoba nie wie.

Na przykład w wielu krajach UE funkcjonują specjalne pakiety ubezpieczeniowe. Działa to w ten sposób, że gdy ubezpieczam kilka pojazdów w jednym towarzystwie, mogę liczyć na rożne bonusy. To duże zniżki w składkach – na każdy z nich, czy opcje niedostępne normalnie – jak na przykład częściowe autocasco na stary pojazd, w przypadku którego normalnie takie ubezpieczenie jest niedostępne albo ma zaporowa cenę. Tu nie dość że jest to jeszcze kosztuje grosze albo jest gratis. Czy w Polsce takie pakiety występują? Jeśli tak, to gdzie i jak się na nie załapać, jeśli nie to dlaczego?

Co wchodzi w skład AC w różnych firmach i na jakich warunkach?

To nie jest wcale tak, ze nie ma o czym pisać w tym temacie. Trzeba tylko odrobinę się postarać. Odrobinkę.

Na koniec jeszcze jedna refleksja. Jakiś czas temu pewien początkujący motocyklowy jutuber poprosił mnie o opinię na temat jego pierwszego filmu, podsyłając link do swojego kanału. Na kiepskiej jakości filmiku młody chłopak opowiadał o swoim nowym kasku; niestety, jedyne co umiał o nim powiedzieć to że jest niebieski i ile kosztował na alledrogo.

Teraz myślę, że byłem wobec Młodego zbyt surowy. Bowiem filmik miał dokładnie taką samą wartość poznawczą jak artykuł na portalu.

Z tym że film nakręcił kompletny amator, na portalu zaś piszą zawodowi redaktorzy. Podobno.

Veterama 2019 #1

IMG_1254

Zawodowi fotograficy dość przewrotnie twierdzą, że coś takiego jak postęp techniczny w fotografii amatorskiej nie istnieje. Wszystko co można było w tej materii wymyśleć to zostało już dawno wymyślone i obecnie mamy constans. Sytuacja według nich wygląda ponoć tak, że dwadzieścia lat temu na jednej błonie fotograficznej można było utrwalić 36 obrazów, z czego jakieś 5 wychodziło dobrze. Dziś natomiast na karcie pamięci możemy zapisać kilka tysięcy zdjęć, z których także jakieś pięć będzie się do czegoś nadawało.

Według mnie sytuacja nie wygląda jednak wcale aż tak źle. Z każdej kolejnej Veteramy przywożę bowiem coraz więcej zdjęć. Może to oznaczać, że albo żaden ze mnie fotograf ewentualnie naumiałem się już w te guziki na tych ustrojstwach i coraz więcej obrazków mi wychodzi.

Jakby nie było, nie o sztukę tu jednak chodzi a o wspaniałe graty, których – jak co roku zresztą – nie zabrakło. Największy motobajzel Europy w tym roku także nie zawiódł. Wpis, jak zwykle w takich przypadkach, został podzielony na części.

Nie przedłużając już, zapraszam do pierwszej części galerii. Będzie się działo.

IMG_1255

IMG_1256

IMG_1258

IMG_1263

IMG_1264

IMG_1268

IMG_1271

IMG_1276

IMG_1278

IMG_1279

IMG_1280

IMG_1281

IMG_1283

IMG_1284

IMG_1285

IMG_1287

IMG_1289

IMG_1291

IMG_1295

IMG_1296

IMG_1300

IMG_1302

IMG_1309

IMG_1312

IMG_1315

IMG_1316

IMG_1319

IMG_1321

IMG_1325

IMG_1330

IMG_1334

IMG_1335

IMG_1336

IMG_1337

IMG_1338

IMG_1347

IMG_1352

IMG_1354

IMG_1355

IMG_1356

IMG_1357

IMG_1360

IMG_1361

IMG_1671

IMG_1673

Koniec części pierwszej.

Inny świat

DSC_8449

Nie jestem typem człowieka, który planuje szczegółowo swoje wyjazdy. Wychodzę zwykle raczej z założenia, że „co ma być to będzie” a ja się jakoś dostosuję. Tak czy siak, co by się nie wydarzyło, zawsze to jakaś przygoda. A o to w gruncie rzeczy przecież chodzi.*

Ten brak planowania wyjazdu przełożył się na to co zwykle, czyli nieprzezwyciężoną chęć sprawdzenia, dokąd prowadzi ta wąska szosa w bok. Ta ciekawość jest natomiast nierozerwalnie związana ze zgubieniem się,  pomyleniem drogi, błądzeniem, drogi owej szukaniem i znów błądzeniem – w dowolnej kolejności oraz ilości powtórzeń.

Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Przy okazji udało się odkryć niesamowicie ciekawą drogę z widokami, które zapierają dech – jak to w górach zresztą bywa niemal na każdym kroku. A w jednej z wiosek w dolinie, tuż nad wodą, natrafiłem na ciekawą kamienicę. Trochę zaniedbaną, jednak z drugiej strony jednak oryginalnie udekorowaną. W każdym razie nie dało się przejechać obok niej obojętnie.

Moje pierwsze skojarzenie było takie, że to zapewne jest jakaś nietypowa, bardzo oryginalna kawiarnia. Co jak co, ale takie miejsca lubię. Napis „GLAS HAUS” nad wejściem niewiele mi mówił, chociaż może już powinienem domyśleć się, co się tu znajduje. Mimo rozstawionych przed budynkiem stolików już czuję, że to jednak nie kawiarnia.

DSC_8482

Drzwi wejściowe były uchylone. Trochę tak głupio włazić do kogoś do domu…  Dzwonić? Pukać? Zanim jednak zdążyłem się nad tym zastanowić, drzwi otwarły się na oścież. Właścicielka budynku zaprosiła mnie do środka. Okazało się, że w tej kamienicy mieści się galeria sztuki wraz z pracowniami. Prowadzą ją dwie panie, malarka i rzeźbiarka, obie na emeryturze – o czym mówią zupełnie bez skrępowania. Tu ludzie akceptują upływ czasu i się tego nie wstydzą. Niby drobiazg a jednak ciekawostka, która zmusza do pewnej refleksji.

DSC_8452

Rozmawiamy po niemiecku. Nie wiem czy artystka jest Niemką; to że mówi w tym języku perfekcyjnie wcale nie jest z tym równoznaczne. To rejon przygraniczny i wiele osób jest dwujęzycznych. Ona od razu orientuje się, że język w którym akurat rozmawiamy jest przeze mnie wyuczony. Ale tu „obcy” wzbudza raczej ciekawość niż niechęć czy nieufność.

DSC_8454

Rozmawiamy dość długo o sztuce, o warsztacie, technice.

DSC_8455

Sam co prawda mam tyle wspólnego ze sztuką, że przez rok, podczas studiów, mieszkałem ze studentami sztuk pięknych pod jednym dachem a potem pracowałem przez jakiś czas razem z historykami sztuki.

DSC_8458

Jednak moja rozmówczyni jest dla mnie wyrozumiała.

DSC_8459

DSC_8460

DSC_8461

DSC_8465

DSC_8466

Okazuje się, że z tą kawiarnią niewiele jednak w sumie się pomyliłem. Zawsze bowiem można tu wpaść na słynne „Kaffee und Kuchen”, tyle że dziś akurat przyjechałem za późno i „Kuchen” się skończyło. Wobec tego zwiedzamy po kolei pracownie. Czuję się trochę jak po drugiej stronie lustra.

DSC_8471

DSC_8472

DSC_8474

DSC_8477

DSC_8479

Zawsze podziwiałem artystów. Bo to ludzie szczególni. Jasne że talent jest ważny. Umiejętności również. Wielu rzeczy się można nauczyć. Ja sam pracowałem już w tylu zawodach, że byłoby mi je chyba nawet ciężko wymienić (co można interpretować również w ten sposób, że nie bardzo chyba jednak „umiem w życie”), jednak żeby być artystą trzeba coś jeszcze. To co go odróżnia od rzemieślnika to ta specyficzna wrażliwość, która pozwala mu dostrzegać coś, co jest zupełnie niewidoczne dla innych. Ot, na przykład dostrzeżenie że zwykłe stare krzesło może być czymś więcej, niż tylko przyrządem do sadzania czterech liter i może mieć zupełnie inne zastosowania. To zdolność do dostrzeżenia w prostych, banalnych rzeczach piękna i umiejętność jego wydobycia i ukazania.

DSC_8449

To jest wspaniałe.

Krajobraz postapokaliptyczno – epidemiologiczny

img20200315_16223968

Sytuacja na świecie nam się komplikuje i dzieje się to w tempie niewiarygodnym. To co jeszcze wczoraj było nieprawdopodobne, dziś jest już rzeczywistością. Niby u mnie jeszcze wszystko funkcjonuje mniej więcej normalnie, lecz nikt nie jest w stanie przewidzieć jak długo to potrwa. Jeszcze w zeszłym tygodniu wypad za granicę nie był problemem, dziś już jest niemożliwy do zrealizowania. Co przyniesie jutro – tego nikt nie wie.

I chyba pod wpływem tych niespodziewanych wydarzeń przyśnił mi się pewien sen. Działo się to być może na Podlasiu albo w innym Kansas. Mniejsza zresztą o to.

Przyśnił mi się świat po cywilizacyjnym kolapsie, w którym nieliczni ocalali z zagłady próbują ratować resztki zdobyczy cywilizacyjnych, takich jak na przykład aparatura do produkcji samogonu oraz wiedzę niezbędną do jego wytwarzania. Gdzie butelka taniego wina jest cenniejsza od złota. Taki swojski, przaśny Mad Max.

Krainę tą przemierzają nieustraszeni awanturnicy na swoich wspaniałych maszynach, nie bacząc na trudy ani niebezpieczeństwa. A jest ich tu co niemiara, od zniszczonych dróg począwszy aż na agresywnych autochtonach skończywszy.

img20200316_16454903

Jak to dobrze, że to był tylko sen…

W pięknych okolicznościach przyrody…

DSC_0463

… i niepowtarzalnych, jak mawiał klasyk. Niepowtarzalność zaś i piękno owych okoliczności polegało na tym, ze w końcu deszcz przestał padać. A lało równo od tygodni. To jednak tylko chwilowa poprawa – tak przynajmniej straszą zaklinacze pogody.

DSC_0477

Pogoda dobra dla żab, niekoniecznie dla ludzi.

DSC_0486

Miejscami w dolinach drogi ciągle jeszcze są zalane przez wodę.  Przypominają mi się Bieszczady i forsowanie wpław Solinki. Kiedy to było? Ale szybko ten czas leci.

DSC_0458

Motocykl trochę marudzi, bo właśnie dziś został wybudzony ze snu zimowego. Nie za bardzo ma ochotę utrzymywać „normalne” wolne obroty ani wkręcać sie na wyższe. Po rozgrzaniu jednak wszystko wraca do normy.

DSC_0453

Z tym ze to rozgrzewanie trwało dość długo z uwagi na dość niskie temperatury. W dolinach to równiutkie 3 stopnie na plusie, w górach zaś w okolicach zera.

DSC_0472

Nie ma jednak co narzekać, ważne ze nie pada.

DSC_0469

Droga gruntowa to tutaj rzadkość i takiej okazji zmarnować nie wolno. Miękkie zawieszenie motocykla wspaniale tłumi nierówności, spokojnie można kontemplować przyrodę.

DSC_0507

A jest co podziwiać. Droga biegnie po terenach zalewowych. Z siodła motocykla widać  dzikie życie we wszystkich jego przejawach.  Gęsi, kaczki, tracze – wszystkie uwijają sie jak szalone. W jednym ze śródpolnych bajorek czapla zajęta jest swoimi sprawami.

Zwischenablage01

Żałuję że nie zabrałem teleobiektywu, bo bym jej trochę poprzeszkadzał.

DSC_0501

Nie ma jednak czego żałować. Trzeba po prostu podziwiać i kontemplować.

Bo przecież wiosna jest tylko raz w roku.

Muzyka w garażu – Vixen

img20200202_07060119es

Lata osiemdziesiąte XX wieku to w szeroko rozumianej muzyce rockowej czas odkryć i poszukiwań. Z dzisiejszej perspektywy wydawać by się mogło, że łatwo było wówczas zostać pionierem. W którą stronę by się człowiek nie udał, to zawsze była jakaś nowa droga do okrycia. Oczywiście, w rzeczywistości wcale tak prosto nie było i nawet na najbardziej oczywiste dziś rzeczy ktoś musiał jednak kiedyś wpaść. A gdyby tak założyć żeński zespół rockowy? Taki Vixen na przykład?

Trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że pomysł wcale nie był nowy. Nie był to jedyny całkowicie kobiecy skład obecny na ówczesnym rynku muzycznym ani nawet najostrzej grający.

Lisice były pierwszym żeńskim zespołem, który przebił się szturmem do ówczesnej pierwszej ligi zespołów rockowych świata, stając się na scenie pełnoprawnym graczem a nie tylko ładną i ciekawą przystawką, suportem dla „prawdziwych, męskich” kapel. A tak niestety los obszedł się z innymi, ciekawymi, damskimi formacjami.

Zespół powstał w roku 1973 (inne źródła mówią o roku 1974) z inicjatywy gitarzystki Jan Kuehnemund jeszcze podczas jej nauki w szkole średniej w St. Paul w Minnesocie. W 1980 roku przeprowadziła się do Los Angeles i to wówczas, w jednym z kalifornijskich klubów udaje jej się zwerbować do swojego projektu  wokalistkę, Janet Gardner. Tak powstał zalążek późniejszego „wielkiego Vixen” oraz jego główny duet kompozytorski. Jednak do klasycznego składu droga była jeszcze bardzo daleka. Ten rodził się w bólach i mękach i wykrystalizował się dopiero siedem lat później.

Ale do tego jeszcze dojdziemy. Na razie mamy rok 1984 i do sławy droga daleka. Na zasadzie „każdy orze jak może” ówczesne Lisice, których skład uzupełniony jest przez gitarzystkę Tamarę Ivanov, basistkę Pię Miacco oraz Laurię Hedlund na perkusji, zagrały na żywo w filmie „Hardbodies” zrealizowanym dla Playboy TV. Wbrew temu, co może sugerować nazwa wytwórni, produkcja owa ukazała się jako zwykły film fabularny o imprezkach na plaży. Rola Vixen ograniczyła się do zagrania w nim sześciu utworów jako filmowy zespół „Diaper Rash”.

Po wielu perypetiach wreszcie formuje się klasyczny skład Vixen. W jego skład wchodziły: Janet Gardner (wokal i gitara rytmiczna), Jan Kuehnemund (gitara główna), Share Pedersen (bas) i Roxy Petrucci (perkusja). Pojawił się on po raz pierwszy w wywiadzie z 1987, przeprowadzonym przez Penelope Spheeris na potrzeby jej filmu o artystach rockowych The Decline of Western Civilization II: The Metal Years. Gwoli ścisłości, w ostatecznym montażu Vixen całkowicie z tego filmu wycięto, zarówno z wywiadu jak i ścieżki dźwiękowej.

W roku 1988 zespół wysyła do EMI demo zawierające cztery utwory. Po krótkiej wizycie w firmie dziewczyny podpisują kontrakt i przystępują do pracy nad debiutancką  płytą. Lata 80-te XX wieku to w USA czasy glam –rocka, zwanego też glam – metalem. Twórczość Vixen również podążała w tym kierunku. Złośliwi twierdzili, że w glam – metalu nie jest ważne jak grasz – ważne jak wyglądasz.

W przypadku Vixen o to drugie można było być od razu spokojnym, bo dziewczyny wyglądały jak milion dolarów. Ale potrafiły również grać i komponować i dobrze czuły się w tym gatunku muzycznym.

Debiutancki album ukazał się jesienią 1988 roku i sprzedał w ponad milionowym nakładzie.

IMG_3815

Wykrojono z niego trzy single, które szturmem zdobyły listy przebojów, „Cryin” doszedł do 22 miejsca amerykańskich list przebojów. Teledyski nie schodziły z anteny MTV a ponieważ był to w Polsce okres przemian ustrojowych i wielkiej fascynacji zachodem, to i „ostre dziewczyny” – jak o nich mówiono, trafiły do naszego kraju. Nie dało się nie zwrócić uwagi na motocyklowe akcenty w ich twórczości. Okładka płyty mówi sama za siebie.

Dla Vixen rozpoczął się wspaniały ale i pracowity okres. Koncerty u boku Ozzyego, Scorpions, Bon Jovi, Skid Row i Europe oraz własne trasy. Kurde, nieźle jak na debiut 😉

W roku 1990 ukazuje się „Rev It Up”, druga pełna płyta zespołu. Niemal wszystkie utwory na krążku stworzył duet Gardner/ Kuehnemund. Album zasadniczo powtarza sukces debiutu, ugruntowując pozycję Vixen jako największego żeńskiego zespołu rockowego wszechczasów. Kolejne trzy single atakują listy przebojów, chociaż już z nieco mniejszą skutecznością. W MTV pojawiają się kolejne klipy oraz koncert akustyczny Vixen. Trasy koncertowe u boku Kiss i Deep Purple…  Czy można osiągnąć więcej po zaledwie drugim albumie?

IMG_3809

W tak pięknych okolicznościach przyrody, w kwietniu 1991 roku, po koncertach u boku Deep Purple, zespół ogłasza koniec działalności z powodu różnic wizji artystycznych. Niewiarygodny koniec na szczycie sławy.

Grupa „reaktywuje się” w roku 1997, chociaż w zasadzie trudno to co się wydarzyło nazwać  reaktywacją. W nowym cieleniu Vixen ze starego składu pojawiają się tylko Gardner i Petrucci. Nie ma w nim „szefowej”  Jan Kuehnemund i ten brak będzie kluczowy. Mimo tego, niedługo potem ukazuje się trzeci album sygnowany logiem Vixen, „Tangerine”. Krążek ten przeszedł w zasadzie bez echa. Zespół odszedł od swoich glam – rockowych korzeni na rzecz modnego wówczas grunge, co zapewne również przyczyniło się do jego chłodnego przyjęcia przez starych fanów grupy. Jakby tego było mało, doszło do konfliktu z Jan Kuehnemund na tle praw do nazwy i dawnego dorobku artystycznego grupy. Wkrótce po tym zespół ponownie rozwiązano.

Z kolejnych planów „wielkiego powrotu” nic nie wychodziło. Gdy dziewczyny już raz się spotkały, to zaraz znów się pokłóciły. Mimo to, nagrały jeszcze nowy album studyjny „Live & Learn”, który można nazwać „powrotem do korzeni”, chociaż sukcesu dwóch pierwszych płyt nie miał szans już powtórzyć.

W 2012 roku w końcu klasyczny skład spotkał się znowu na planie jednego z programów telewizyjnych. Wyglądało na to, że dawne animozje zostały zapominane, na 2013 rok zaplanowano wielki powrót… Nawet wytwórnia płytowa EMI odzyskała nadzieję i z tej okazji wypuściła reedycję dwóch pierwszych albumów Vixen.

Jest takie rosyjskie przysłowie: „jeśli chcesz rozsierdzić los, powiedz głośno o swoich planach”. Na początku 2013 roku u Jan Kuehnemund zdiagnozowano chorobę nowotworową, z którą nie udało jej się wygrać. Pozostałe dawne członkinie Vixen i tak się jednak spotkały. Oczywiście, jak za dawnych czasów, nic jednak z tego spotkania nie wyszło. Każda z dawnych członkiń zespołu podążyła swoją drogą.

img20200202_07060119s

Po Vixen pozostała legenda największego żeńskiego rockowego zespołu wszechczasów, dwa świetne albumy będące klasyką gatunku, sześć teledysków oraz wspomnienia szkolnych dyskotek, na których puszczenie z pirackiej kasety rockowej ballady „Crying” (zamiast królującego na takich imprezach dicho) nie narażało nas na wywalenie z sali wraz z taśmą po trzech sekundach trwania utworu.

Triumph Of Steel

DSC_9183

„Triumph fahren heisst Zeit sparen”*

To był jeden z tych zlotów, na których nie dzieje się nic ciekawego. Inna rzecz, że człowiek wcale niczego specjalnego po nim nie oczekiwał. Jaka pogoda, taki zlot.

Życie potrafi jednak zaskakiwać w nieprzewidywalny sposób. Oto niespodziewanie pojawił się, wspaniale spatynowany, w oryginalnym fabrycznym malowaniu, Triumph T II z roku 1926. Sędziwy motocykl dojechał tu o własnych siłach, co już samo w sobie jest niesamowite. Jednak jeszcze bardziej interesująca jest historia którą dziarski staruszek chciałby Wam opowiedzieć.

DSC_9139

Usiądźmy zatem i posłuchajmy, co takiego do powiedzenia może mieć stary motocykl.

Przywykliśmy traktować motocykle Triumph, razem z Nortonem, BSA czy AJS, jako coś najbardziej brytyjskiego z możliwych. Kwintesencja wyspiarskości. Rockersi i te sprawy. W przypadku Triumpha to jednak trochę nie tak.

DSC_9141

Firma Triumph Motorcycles Ltd powstała w 1884 roku, początkowo jako S. Bettmann & Co i pierwotnie była to fabryka rowerów. Założona została przez Siegfrieda Bettmanna który pochodził z Norymbergii. Tak, dobrze widzicie. Siegfred był Niemcem. Dokładniej niemieckim emigrantem który w 1884 roku osiadł w Wielkiej Brytanii.

DSC_9142

Nie zapomniał jednak o swoich korzeniach. Już w 1896 roku w swojej rodzinnej Norymberdze założył New Triumph Co. Ltd, spółkę zależną od Triumph Motorcycles Ltd z Hinckley. W latach 1903-1907 zakład produkował motocykle, do których silniki dostarczał między innymi Peugeot oraz Minerwa.

DSC_9183

Niemiecki rynek okazał się jednak trudny nawet dla brytyjskiego Niemca i w związku z tym produkcję motocykli na pewien czas przerwano.

DSC_9146

Duże zmiany nastąpiły w roku 1911. Firma zmieniła swoją nazwę na Triumph Werke Nürnberg AG (T.W.N.) a w roku 1913 oddzieliła się od swojej macierzystej spółki w Anglii.

DSC_9148

Do produkcji motocykli niemiecki Triumph powrócił w roku 1919. Początkowo wytwarzano dwutaktowy model Knirps, który technicznie wywodził się z brytyjskiego motocykla Triumph Junior. Aby zwiększyć konkurencyjność produkowano również większe modele, jednak silniki do nich nie powstawały w Niemczech i były importowane z Wielkiej Brytanii.

DSC_9149

W roku 1924 pojawił się bohater naszej opowieści, Triumph T II, który utrzymał się w produkcji do 1927 roku. Kilkaset egzemplarzy zbudowano w Norymberdze i, jak nietrudno zapewne się domyślić, jest to jeden z nich. Świadczy o tym zachowana tabliczka znamionowa Triumph Nürnberg.

DSC_9150

Motocykl wyprodukowano w roku 1927. Wyposażony jest w wyprodukowany w Wielkiej Brytanii silnik Triumph Coventry. Jest to czterosuwowa, jednocylindrowa jednostka napędowa, która z pojemności 550 cm3 osiąga moc 16 KM przy 4000 RPM. Pozwalało to rozpędzić ważący 130 kilogramów motocykl do około 90 km/h.

IMG_0927

Za przenoszenie napędu odpowiada osobna skrzynia biegów o trzech przełożeniach sterowana ręcznie. Przedni widelec posiada amortyzowanie typu „Druid”, tył jest sztywny.

DSC_9153

W wyposażeniu standardowym znajdowały się skórzane torby na narzędzia, które zachowały się do dziś mimo upływu 94 lat.

DSC_9165

Producent oferował szeroką gamę dodatkowych akcesoriów i wyposażenia, z których warto wymienić trąbkę albo sygnał elektryczny, prędkościomierz, dodatkowe siodełko, podnóżki  a także wózek boczny ADKA produkowany przez firmę Karosseriewerks München AG z Monachium.

DSC_9156

W razie potrzeby motocykl można było zakupić w sprzedaży ratalnej. Płatność rozkładano na 6, 9 albo 12 miesięcy. Życie z Triumphem nie było złe 😉

DSC_9158

Najpiękniejsze jest to, że wczesną historię tego pojazdu można bez problemu odtworzyć. Sprzedany został przez dealera Karla Bauera z Weilheim. Na tabliczce na przednim błotniku widnieje nawet numer telefonu do sprzedawcy: 334. „To byli czasy”.

DSC_9162

Nabywcą był zapewne policjant. Świadczy o tym kolejny artefakt. Jest to odznaka z pierwszego rajdu policyjnego motoklubu z Bayern datowana na 1929 rok. Coś niesamowitego że udało mu się przetrwać w tym stanie do dzisiaj.

DSC_9160

Warto dodać, że pradziadek Triumph nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i wcale nie myśli o emeryturze.

DSC_9163

Nadal jest w eksploatacji i przejeżdża corocznie około 1000 km, co jest ogromnym wyczynem, zważywszy na bardzo sędziwy wiek tego pojazdu.

*- „jazda Triumphem oznacza oszczędność czasu” – rymowany slogan reklamowy z lat 20-tych XX wieku.