Urlop w listopadzie. Wspaniała sprawa. Wcześniej jednak nie dało się go zaplanować, więc skoro teraz… Jak jest to trzeba go wykorzystać.
Pogoda do jazdy jest średnio zachęcająca. Ale cieplej to już w tym roku raczej nie będzie, więc nie ma co wybrzydzać. Wczesnym rankiem schodzę do garażu. Dni zrobiły się krótkie, więc jeszcze jest ciemno. Szybka kontrola powietrza w kołach; napompowało się ciut za dużo ale niech będzie. Doświadczenie uczy, że lepiej więcej niż za mało. Olej w porządku. Szybkie pakowanie, polegające na wrzuceniu do wózka wszelakich przydaczy, które wpadły w ręce. Nie ma nawigacji bo pożyczona. Szlag. Ale w końcu jeszcze całkiem niedawno jeździło się przecież i bez takich wynalazków. Znaki drogowe i mapa wystarczyły. Tylko kiedy ja ostatnio widziałem mapę? Bez nawigacji, bez mapy, bez planu… Szykuje się całkiem niezły hardcore. Wszystko fajnie tylko czemu jest tak zimno?!
Stary dwusuw zaskoczył, chociaż z pewnym ociąganiem. Niby to tylko prosta maszyna, jednak ma swoje humory niczym żywe stworzenie. Gdy jest chłodno, trzeba po prostu dłużej pokopać w rozrusznik. W końcu, po drugim czy też trzecim prychnięciu garaż wypełni radosny łomot twina. Już mi jest cieplej.
Wschód Słońca zastaje mnie już niedaleko granicy z Luksemburgiem. Mając na uwadze fakt, że dzień jest krótki, staram się nadgonić jak najwięcej drogi. Mimo to zatrzymuje się jednak aż dwa razy, „z przyczyn technicznych”, można by rzec. Ostatnio dużo jeździłem solówkami i nie mogę jakoś zgrać się z zaprzęgiem. Mam takie dziwne uczucie że zagubiła się gdzieś zbieżność i zaprzęg usiłuje nakryć się wozem. Ale dwukrotna kontrola nie wykazała niczego niepokojącego. Była za to okazja troszkę się rozgrzać.
Winowajcą okazała się być źle wyprofilowana droga, z przechyłem na lewą stronę plus dodatkowo wiatr od strony wózka. Stąd to dziwne uczucie ciągłego unoszenia gondoli. Jednak po jakimś czasie okazuje się, że z prowadzeniem zaprzęgu jest podobnie jak z jazdą na rowerze – tego się nie zapomina. W końcu trafiam we właściwy rytm z maszyną i teraz już wszystko idzie jak w bajce. Odpowiednie wychylenie ciała pozwala utrzymać równowagę pojazdu na zakrętach a motocykl pomaga w razie potrzeby ciągiem silnika albo hamulcami zachować właściwy tor jazdy. Człowiek i maszyna stają się jednością. Frajda niesamowita. Tylko czemu ciągle jest tak zimno?! Słońce niby świeci, jest z nim jednak jeden problem – jego promienie niemal wcale nie grzeją. Czuje się jego obecność ale nic ponadto.
Tuż przed samą granicą, nad doliną Mozeli, wpadam we mgłę. Tak gęstą, że można ją niemal kroić nożem. Oczywiście promienie słoneczne nie mogą się przez nią przebić i nawet te pozory ciepła znikają. Na domiar złego natychmiast na wszystkim osiadają krople wody i robi się jeszcze zimniej. Szybka kasku pokrywa się kroplami przez które już zupełnie nic nie widać. Otwieram kask – zimne, mokre powietrze uderza w twarz powodując natychmiastowe otrzeźwienie. Oraz bardzo szybkie zaparowanie okularów. Tego tylko brakowało. Zsuwam je tak, żeby nie musieć patrzeć przez nie. Wspaniale, wprost cudnie. Ślepy we mgle. Na dodatek z zimna zaczynają dopadać mnie dreszcze. Próbuję przytulić drętwiejące nogi do silnika, żeby złapać od niego chociaż trochę ciepła. Nic to jednak nie daje. Mam takie wrażenie, że silnik też chciałby się do mnie przytulić – z dokładnie tego samego powodu.
Za mostem granicznym powietrze robi się nieco bardziej przejrzyste. Mgła okazuje się być jednak bardziej chmurą, która wisi teraz nad doliną i nie przepuszcza promieni słonecznych niżej. Chociaż w sumie, technicznie rzecz biorąc, to jedno i to samo. Droga biegnie teraz wzdłuż Mozy. Krótki postój nad rzeką w celu rozprostowania zmarzniętych kości:
Drogi ciąg dalszy. Szosa odtwarza swym przebiegiem układ koryta Mozeli, wraz z wszelkimi jej zawijasami. Wymarzona droga dla motocykli. Niestety, tutejsze zakręty mają to do siebie że są długie, zasadniczo łagodne ale często lubią się dość gwałtownie zacieśniać. Niby zaprzęgiem taki uślizg nie grozi, jednak nieuwzględnienie zmiany krzywizny drogi może spowodować spektakularne nakrycie się wozem, czyli mówiąc prosto: dachowaniem pojazdem pozbawionym dachu.
Highway to the danger zone:
Podobnie jak w Niemczech, jesień w Luksemburgu to pora remontów dróg. Tu jedno z wielu wahadełek, tym razem jednak wyposażone w zegarek, żeby kierowca wiedział, ile czasu może się jeszcze irytować.
Przed wjazdem w góry odwiedzam ostatnią znaną mi stację benzynową. Jest ona jedyna w swoim rodzaju; tuż przy szosie ale w takim odstępie od niej, że chcąc zatankować musisz stanąć swoim pojazdem na chodniku. Nie ma podjazdu. Jednak nikomu to nie przeszkadza. Szczęśliwe społeczeństwo które ma widać inne sprawy na głowie niż uprzykrzanie sobie nawzajem życia. Są tu tylko cztery dystrybutory, po dwa dla E95 oraz ON. Czyli wybór jest bardzo prosty: tankujesz albo nie. Ja jakoś z pełnym zbiornikiem paliwa czuję się lepiej. Tym bardziej że dosłownie kilkadziesiąt metrów za stacją benzynową zaczynają się bardzo strome podjazdy i serpentyny. Tu w użyciu jest w zasadzie tylko drugi bieg, raz ze względu na stromiznę, drugim powodem zaś jest fakt, że droga na bardzo krótkim odcinku potrafi zmienić swój kierunek o sto osiemdziesiąt stopni – i to kilka razy na dodatek. Taka luksemburska wersja „drabiny trolli”.
Wspominałem już, że jesień w Luksemburgu to sezon remontów dróg? W tym przypadku nie było to jednak wahadełko a kaprawo oznakowany objazd. W zasadzie to w ogóle nie oznakowany. W połączeniu z brakiem mapy i nawigacji spowodował on nieplanowaną wycieczkę po okolicznych wioskach. Nie ma jednak tego złego… Przynajmniej znowu była okazja się rozgrzać. To białe coś na oponach to, jak słusznie się zapewne domyślacie – sól drogowa. W górach, jak się okazuje, nie ma żartów. Napotkany po drodze mały staw przy brzegu skuty był cienką warstwą lodu. Jakie to szczęście, że mój zaprzęg nie jest wyposażony w termometr. Gdyby takowy był na pokładzie to zapewne dawno bym się już poddał i wrócił do domu pod ciepłą pierzynę. A tak – ciągle walczę.
Wreszcie jestem na miejscu. Dolina Kwiatów – tak zwie się to miejsce. Jest jeszcze dość wcześnie, dzień pracujący. Skutkuje to tym, że jestem tu w zasadzie sam.
Drogi puste, jednak nadal danger!
I jeszcze bardziej danger!
Miejsce to nieprzypadkowo zwane jest Szwajcarią Luksemburską. Niesamowite formacje skalne, wąwozy i płynące na ich dnie górskie strumyki, ostańce oraz lasy.
Przekraczam strumień „graniczny”, jak sobie go na swój użytek nazwałem. Człowiek ma wrażenie, że za chwilę jakaś wkurzona driada prześle mu zza drzewa „pozdrowienia” w postaci upierzonej strzały.
Czuję się trochę nieswojo widząc to, co dotychczas opisane było tylko na kartach książki fantasy. Mam bowiem przeczucie, graniczące niemal z pewnością, że to właśnie miejsce jest pierwowzorem „wiedźmińskiego” Lasu Driad, Brokilonu, zwanego też Lasem Śmierci.
Nazwy miejsc i miejscowości, topografia – zbyt wiele tu podobieństw aby było to tylko i wyłącznie dziełem przypadku.
Czyżby to właśnie tu Geralt miał szukać Cirri? Brzmi ciekawie.
Dolina Kwiatów jest długa. Kolejny postój na parkingu pilnowanym przez grzyby.
Bohaterka podróży:
W drodze powrotnej zauważam jeszcze maszty radiowe. Chciałbym żeby to było słynne Radio Luksemburg, pieszczotliwie zwane „Luxy”, tak zasłużone dla generacji moich rodziców. Walcząc ze sobą oraz chłodem zawracam na najbliższym rondzie i postanawiam przyjrzeć się temu obiektowi bliżej.
Okazuje się, że to owszem, stacja nadawcza ale telewizji RTL. W sumie też kulturowo zasłużona ale dla nieco późniejszego pokolenia. Szczególnie w godzinach nocnych 😉
Kolejny krótki postój na Drodze Wina. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągają się winnice z tradycjami sięgającymi pewnie jeszcze czasów rzymskich.
Kolejny postój na rozgrzanie się i rozchodzenie kości. Tym razem wśród rzepaku, któremu najwyraźniej nie przeszkadza chłód i rośnie sobie w najlepsze. Wygląda on jak zupełnie z innej bajki.
Tak właśnie minął ostatni dzień urlopu. Wszystko wskazuje również na to, że był to jednocześnie także ostatni dłuższy wyjazd w tym roku. Mimo wszystko motocyklowo jednak udanego.