Month: Styczeń 2019

Garażowo

dsc_3175

Do końca zimy mamy ponoć siedem tygodni. Tylko albo aż, zależy jak na to spojrzeć. W każdym razie pogoda nie zachęca do jazdy niczym. Plus kilka stopni w dzień i minus kilka w nocy powoduje, że drogowcy mają pełne ręce roboty a efektem tej ich wytężonej pracy jest niesamowita ilość solnej mazi na drogach, która skutecznie zniechęca do każdej formy aktywności.

dsc_3135

Wobec tego jedyne co pozostało to zabrać się w końcu za przegląd 900R, do której to czynności zabieram się już od dłuższego czasu.

dsc_3376

Niestety, w efekcie braku ogrzewania w garażu i w konsekwencji zesztywniałych z zimna palców, wielu rzeczy nie udało mi się zrobić. Co w sumie nie zmartwiło mnie wcale. Pozostało więcej na następne posiedzenie.

Bowiem nie chodzi tu o to aby przysiąść i zrobić. Rzecz w tym aby trochę porobić, powspominać, nabrać sił i odprężyć się przed kolejnym tygodniem.

dsc_3175

A w ramach tego odprężania – garażowe afterparty 😉

dsc_3378

Bo przecież przy niedzieli też jakaś odrobina luksusu się nam należy 🙂

A Possen, czyli „Mużeum Żabawek”

DSC01714

Nie tak dawno mieliśmy Święta, czas prezentów pod choinką. Z tej okazji warto chyba przypomnieć letnią wizytę w luksemburskim muzeum A Possen, zwanym zresztą zwyczajowo „Muzeum Zabawek” i zobaczyć, czym bawili się nasi starsi kuzyni, ojcowie i dziadkowie.

Droga do muzeum jest niby prosta, jednak dość słabo oznaczona. Z głównej szosy należy odbić w lewo, przy czym drogę wskazuje tylko jeden niewielki drogowskaz. Potem już tylko jeszcze raz w lewo, nie pogubić się w wiosce, która zasadniczo jest labiryntem ulic i uliczek, typowym zresztą dla tego regionu i już jesteśmy na miejscu.

DSC01712

Mimo że jestem kilka minut po dziesiątej Muzeum jest jeszcze zamknięte i zaczynam się zastanawiać, czy jest coś o czym powinienem wiedzieć? Bowiem według rozpiski wywieszonej na szklanych drzwiach budynku właśnie o tej godzinie Muzeum powinno otwierać swoje podwoje. Tymczasem ciągle jest zamknięte na głucho. W międzyczasie jednak pojawiają się również inni turyści, którzy wydają się podobnie zaskoczeni jak ja. Część po jakimś czasie daje za wygraną i odjeżdża.

Wreszcie, po półgodzinnym opóźnieniu, szklane wrota się otwierają. Opłata 10 Euro za bilet może wydawać się w pierwszej chwili dosyć wygórowana, jednak zapewniam że tak nie jest a Muzeum to jednak coś więcej niż tylko zabawki. Gwoli kronikarskiego obowiązku – przyczyny opóźnienia w otwarciu wystawy obsługa nie raczyła nam podać. W sumie nieistotne. Przynajmniej nie padało 😉

Wewnątrz na kilku piętrach mamy zbiór zabawek kilkunastu różnych pokoleń dzieciaków. Jak się okazuje, lalki wraz z „osprzętem” oraz misie i różnego rodzaju klocki są sprzętem zabawowym nie do zdarcia. Jednak wniosek jaki się nasuwa, to że dzisiejsze lalki na szczęście nie są już tak upiorne jak kiedyś. Za to domki dla lalek wyglądały dawniej na solidniejsze.

DSC_4129

DSC_4145

DSC_4131

Wczesna wersja Lego Technic. Jakby nie patrzeć, pół samochodu już jest.

DSC_4138

Bardziej klasycznie:

DSC_4139

DSC_4140

Misie różnych wielkości i rodzajów.

DSC_4137

DSC_4144

Lekcja misiej anatomii:

DSC_4147

DSC_4157

Na stole telefon oraz analogowy kalkulator:

DSC_4156

Szczęśliwe to czasy, gdy numery były dwucyfrowe. I pomyśleć że dziś w mojej pracy numery wewnętrzne są ośmiocyfrowe i na dodatek wiele z nich po prostu trzeba mieć w głowie…

DSC_4155

Miś ekologiczny z materiałów odnawialnych:

DSC_4165

Samochody. Jasna sprawa. Ale bym tu parkował 🙂

DSC_4166

Zeszyty szkolne. To można się było uczyć bez laptopa i tabletu???

DSC_4153

DSC_4154

Oczywiście nie było tak, że jak już się dorosło to koniec z zabawą, teraz już trzeba być poważnym, pośladki ściśnięte… W kolejnych pomieszczeniach mamy możliwość zwiedzić plac zabaw dla dorosłych. Tylko zabawki jakby nieco inne…

DSC_4187

DSC_4185

DSC_4189

DSC_4190

DSC_4193

A gdy już się nacieszyliśmy i nabawiliśmy, pora wracać do rzeczywistości. Tej dawniejszej. Ta gustowna kołatka zdobi drzwi do typowego wiejskiego mieszkania. Chwila refleksji. Do połowy XX wieku większość ludzi w Europie Zachodniej tak właśnie żyła.

DSC_4195

DSC_4196

DSC_4217

DSC_4223

DSC_4197

DSC_4198

Żyła i pracowała.

DSC_4204

DSC_4207

DSC_4216

DSC_4225

A na zakończenie mamy znów wystawę zabawek. Tym razem są to projektory do bajek różnych epok.

DSC_4231

DSCI6278

DSCI6285

DSC_4229

Przysposobienie do życia w rodzinie wersja realistyczna…

DSC_4232

… i romantyczna…

DSC_4233

Ja jestem jeszcze z pokolenia, które zna owe urządzenia, że tak sobie pozwolę powiedzieć, z autopsji. Tym bardziej doceniam poświęcenie moich Rodziców, że mimo iż obydwoje zawsze pracowali, znajdowali jednak czas na wyświetlanie i opowiadanie bajek…

DSC01714

 

Highway to the danger zone

DSC02147

Istnieją motocykle legendarne oraz „legendarne”. Te pierwsze naprawdę wyróżniały się czymś wyjątkowym w swoich czasach, do tych drugich tylko fabrykowano otoczkę niezwykłości, czasem na zasadzie „z braku laku…”.

Na pewno do tych pierwszych zalicza się Kawasaki GPz 900R. Maszyna która o dekadę wyprzedziła swoje czasy. Zwrot ten jest często nadużywany, jednak nie w tym przypadku. Gdy pod koniec 1983 roku KHI na salonie paryskim zaprezentowało swój nowy motocykl, wszyscy liczący się producenci jednośladów natychmiast zrozumieli, jak daleko są w tyle i to co najmniej na najbliższych kilka lat. Sprawa bowiem wygląda tak: mamy motocykl o pojemności 900 ccm, który osiągami bije litry a gabarytowo porównywalny jest z 750, tylko o niebo lepiej się od niego prowadzi. Jeśli dodamy takie smaczki jak 16 zaworów, chłodzenie cieczą czy niemal całkowite wyeliminowanie wibracji, będziemy mieć jasność, jak wysoko została postawiona poprzeczka. Na wiosnę postaram się porównać 900R z 750.

Dwa pierwsze miejsca na podium w wyścigu na wyspie Mann w 1984 roku wystarczyły jako reklama do tego stopnia, że w Wielkiej Brytanii dealerzy nie nadążali z otwieraniem skrzyń z motocyklami.

Maszyna starzała się bardzo powoli. Funkcję „flagowego motocykla Kawasaki” przestała pełnić dopiero w 1990 roku, przeżywając w międzyczasie swojego następcę. W Europie GPz 900R oferowany był do 1993 roku, do 1996 roku w USA i aż do 2003 roku w Japonii; w niewielkich co prawda ilościach ale jednak. Oficjalnie 13 lat w produkcji. Całkiem nieźle, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, ze jego poprzednik, Kawasaki GPz 750 produkowany był całe 3 lata: 1982 pierwsza wersja oraz 1983-84 druga, której to egzemplarz również posiadam.

Co było tajemnicą długowieczności GPz 900R? Na pewno jego zaawansowanie techniczne w chwili premiery, ponadczasowy design oraz dumny tytuł najszybszego motocykla produkcyjnego lat 1984-88. Zresztą tytułu tego pozbawił go Kawasaki Tomcat ZX-10, więc i tak wszystko pozostało w rodzinie. Ale magazyn Classic Motorbikes twierdzi, że w równym stopniu do tak długiego okresu produkcji przyczynił się jego udział w filmie Top Gun z 1986 roku. GPz 900R, najszybszy i najbardziej zaawansowany motocykl swoich czasów, pasował do tej roli jak żaden inny. Brytyjscy dealerzy twierdzą, że każda kolejna emisja filmu w telewizji natychmiast ożywiała sprzedaż leciwego już później modelu i pozwoliła mu się utrzymać w produkcji aż do połowy lat 90-tych.

Późnojesienny wypad połączony z sesją zdjęciową luźno inspirowaną właśnie filmem „Top Gun”. Lotnisko co prawda cywilne a nie wojskowe ale może to i lepiej. Bardziej w zgodzie z własnymi przekonaniami.

DSC02142

DSC02145

DSC02147

Ważne że klimat pozostał, chociaż nie udało się pościgać z samolotami na pasie startowym. Krótki dzień i ostra światło zachodzącego Słońca jeszcze go potęgują. A do tego klimatu pasuje tylko jeden utwór:

„Revvin’ up your engine

Listen to her howlin’ roar

Metal under tension

Beggin’ you to touch and go

Highway to the danger zone

Ride into the danger zone”

 

Ucieczka do raju

DSC_2942

Urlop w listopadzie. Wspaniała sprawa. Wcześniej jednak nie dało się go zaplanować, więc skoro teraz… Jak jest to trzeba go wykorzystać.

Pogoda do jazdy jest średnio zachęcająca. Ale cieplej to już w tym roku raczej nie będzie, więc nie ma co wybrzydzać. Wczesnym rankiem schodzę do garażu. Dni zrobiły się krótkie, więc jeszcze jest ciemno. Szybka kontrola powietrza w kołach; napompowało się ciut za dużo ale niech będzie. Doświadczenie uczy, że lepiej więcej niż za mało. Olej w porządku. Szybkie pakowanie, polegające na wrzuceniu do wózka wszelakich przydaczy, które wpadły w ręce. Nie ma nawigacji bo pożyczona. Szlag. Ale w końcu jeszcze całkiem niedawno jeździło się przecież i bez takich wynalazków. Znaki drogowe i mapa wystarczyły. Tylko kiedy ja ostatnio widziałem mapę? Bez nawigacji, bez mapy, bez planu… Szykuje się całkiem niezły hardcore. Wszystko fajnie tylko czemu jest tak zimno?!

Stary dwusuw zaskoczył, chociaż z pewnym ociąganiem. Niby to tylko prosta maszyna, jednak ma swoje humory niczym żywe stworzenie. Gdy jest chłodno, trzeba po prostu dłużej pokopać w rozrusznik. W końcu, po drugim czy też trzecim prychnięciu garaż wypełni radosny łomot twina. Już mi jest cieplej.

Wschód Słońca zastaje mnie już niedaleko granicy z Luksemburgiem. Mając na uwadze fakt, że dzień jest krótki, staram się nadgonić jak najwięcej drogi. Mimo to zatrzymuje się jednak aż dwa razy, „z przyczyn technicznych”, można by rzec. Ostatnio dużo jeździłem solówkami i nie mogę jakoś zgrać się z zaprzęgiem. Mam takie dziwne uczucie że zagubiła się gdzieś zbieżność i zaprzęg usiłuje nakryć się wozem. Ale dwukrotna kontrola nie wykazała niczego niepokojącego. Była za to okazja troszkę się rozgrzać.

Winowajcą okazała się być źle wyprofilowana droga, z przechyłem na lewą stronę plus dodatkowo wiatr od strony wózka. Stąd to dziwne uczucie ciągłego unoszenia gondoli. Jednak po jakimś czasie okazuje się, że z prowadzeniem zaprzęgu jest podobnie jak z jazdą na rowerze – tego się nie zapomina. W końcu trafiam we właściwy rytm z maszyną i teraz już wszystko idzie jak w bajce. Odpowiednie wychylenie ciała pozwala utrzymać równowagę pojazdu na zakrętach a motocykl pomaga w razie potrzeby ciągiem silnika albo hamulcami zachować właściwy tor jazdy. Człowiek i maszyna stają się jednością. Frajda niesamowita. Tylko czemu ciągle jest tak zimno?! Słońce niby świeci, jest z nim jednak jeden problem – jego promienie niemal wcale nie grzeją. Czuje się jego obecność ale nic ponadto.

Tuż przed samą granicą, nad doliną Mozeli, wpadam we mgłę. Tak gęstą, że można ją niemal kroić nożem. Oczywiście promienie słoneczne nie mogą się przez nią przebić i nawet te pozory ciepła znikają. Na domiar złego natychmiast na wszystkim osiadają krople wody i robi się jeszcze zimniej. Szybka kasku pokrywa się kroplami przez które już zupełnie nic nie widać. Otwieram kask – zimne, mokre powietrze uderza w twarz powodując natychmiastowe otrzeźwienie. Oraz bardzo szybkie zaparowanie okularów. Tego tylko brakowało. Zsuwam je tak, żeby nie musieć patrzeć przez nie. Wspaniale, wprost cudnie. Ślepy we mgle. Na dodatek z zimna zaczynają dopadać mnie dreszcze. Próbuję przytulić drętwiejące nogi do silnika, żeby złapać od niego chociaż trochę ciepła. Nic to jednak nie daje. Mam takie wrażenie, że silnik też chciałby się do mnie przytulić – z dokładnie tego samego powodu.

Za mostem granicznym powietrze robi się nieco bardziej przejrzyste. Mgła okazuje się być jednak bardziej chmurą, która wisi teraz nad doliną i nie przepuszcza promieni słonecznych niżej. Chociaż w sumie, technicznie rzecz biorąc, to jedno i to samo. Droga biegnie teraz wzdłuż Mozy. Krótki postój nad rzeką w celu rozprostowania zmarzniętych kości:

DSC_2901

Drogi ciąg dalszy. Szosa odtwarza swym przebiegiem układ koryta Mozeli, wraz z wszelkimi jej zawijasami. Wymarzona droga dla motocykli. Niestety, tutejsze zakręty mają to do siebie że są długie, zasadniczo łagodne ale często lubią się  dość gwałtownie  zacieśniać. Niby zaprzęgiem taki uślizg nie grozi, jednak nieuwzględnienie zmiany krzywizny drogi może spowodować spektakularne nakrycie się wozem, czyli mówiąc prosto: dachowaniem pojazdem pozbawionym dachu.

Highway to the danger zone:

DSC_2905

Podobnie jak w Niemczech, jesień w Luksemburgu to pora remontów dróg. Tu jedno z wielu wahadełek, tym razem jednak wyposażone w zegarek, żeby kierowca wiedział, ile czasu może się jeszcze irytować.

DSC_2907

Przed wjazdem w góry odwiedzam ostatnią znaną mi stację benzynową. Jest ona jedyna w swoim rodzaju; tuż przy szosie ale w takim odstępie od niej, że chcąc zatankować musisz stanąć swoim pojazdem na chodniku. Nie ma podjazdu. Jednak nikomu to nie przeszkadza. Szczęśliwe społeczeństwo które ma widać inne sprawy na głowie niż uprzykrzanie sobie nawzajem życia. Są tu tylko cztery dystrybutory, po dwa dla E95 oraz ON. Czyli wybór jest bardzo prosty: tankujesz albo nie. Ja jakoś z pełnym zbiornikiem paliwa czuję się lepiej. Tym bardziej że dosłownie kilkadziesiąt metrów za stacją benzynową zaczynają się bardzo strome podjazdy i serpentyny. Tu w użyciu jest w zasadzie tylko drugi bieg, raz ze względu na stromiznę, drugim powodem zaś jest fakt, że droga na bardzo krótkim odcinku potrafi zmienić swój kierunek o sto osiemdziesiąt stopni – i to kilka razy na dodatek. Taka luksemburska wersja „drabiny trolli”.

Wspominałem już, że jesień w Luksemburgu to sezon remontów dróg? W tym przypadku nie było to jednak wahadełko a kaprawo oznakowany objazd. W zasadzie to w ogóle nie oznakowany. W połączeniu z brakiem mapy i nawigacji spowodował on nieplanowaną wycieczkę po okolicznych wioskach. Nie ma jednak tego złego… Przynajmniej znowu była okazja się rozgrzać. To białe coś na oponach to, jak słusznie się zapewne domyślacie – sól drogowa. W górach, jak się okazuje, nie ma żartów. Napotkany po drodze mały staw przy brzegu skuty był cienką warstwą lodu. Jakie to szczęście, że mój zaprzęg nie jest wyposażony w termometr. Gdyby takowy był na pokładzie to zapewne dawno bym się już poddał i wrócił do domu pod ciepłą pierzynę. A tak – ciągle walczę.

DSC_2910

Wreszcie jestem na miejscu. Dolina Kwiatów – tak zwie się to miejsce. Jest jeszcze dość wcześnie, dzień pracujący. Skutkuje to tym, że jestem tu w zasadzie sam.

DSC_2918

Drogi puste, jednak nadal danger!

DSC_2945

I jeszcze bardziej danger!

DSC_2948

Miejsce to nieprzypadkowo zwane jest Szwajcarią Luksemburską. Niesamowite formacje skalne, wąwozy i płynące na ich dnie górskie strumyki, ostańce oraz lasy.

DSC_2928

Przekraczam strumień „graniczny”, jak sobie go na swój użytek nazwałem. Człowiek ma wrażenie, że za chwilę jakaś wkurzona driada prześle mu zza drzewa „pozdrowienia” w postaci upierzonej strzały.

DSC_2956

Czuję się trochę nieswojo widząc to, co dotychczas opisane było tylko na kartach książki fantasy. Mam bowiem przeczucie, graniczące niemal z pewnością, że to właśnie miejsce jest pierwowzorem „wiedźmińskiego” Lasu Driad, Brokilonu, zwanego też Lasem Śmierci.

DSC_2955

Nazwy miejsc i miejscowości, topografia – zbyt wiele tu podobieństw aby było to tylko i wyłącznie dziełem przypadku.

DSC_2940

Czyżby to właśnie tu Geralt miał szukać Cirri? Brzmi ciekawie.

DSC_2965

Dolina Kwiatów jest długa. Kolejny postój na parkingu pilnowanym przez grzyby.

DSC_2971

Bohaterka podróży:

DSC_2942

W drodze powrotnej zauważam jeszcze maszty radiowe. Chciałbym żeby to było słynne Radio Luksemburg, pieszczotliwie zwane „Luxy”, tak zasłużone dla generacji moich rodziców. Walcząc ze sobą oraz chłodem zawracam na najbliższym rondzie i postanawiam przyjrzeć się temu obiektowi bliżej.

DSC_2973

Okazuje się, że to owszem, stacja nadawcza ale telewizji RTL. W sumie też kulturowo zasłużona ale dla nieco późniejszego  pokolenia. Szczególnie w godzinach nocnych 😉

DSC_2974

Kolejny krótki postój na Drodze Wina. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągają się winnice z tradycjami sięgającymi pewnie jeszcze czasów rzymskich.

DSC_2981

Kolejny postój na rozgrzanie się i rozchodzenie kości. Tym razem wśród rzepaku, któremu najwyraźniej nie przeszkadza chłód i rośnie sobie w najlepsze. Wygląda on jak zupełnie z innej bajki.

DSC_2982

Tak właśnie minął ostatni dzień urlopu. Wszystko wskazuje również na to, że był to jednocześnie także ostatni dłuższy wyjazd w tym roku. Mimo wszystko motocyklowo jednak udanego.