
Listopad to miesiąc zadumy i refleksji. Dla mnie osobiście rokrocznie zdumiewająca jest ogólna histeria „antyhalloweenowa”. Nagle ludzie, których nigdy bym o podobną małostkowość nie posądzał, wszem i wobec ogłaszają głośno, że „nie obchodzą Halloween”. Jak dla mnie nie ma sprawy. Ja również go nie obchodzę. Nie obchodzę również Ramadanu, Paschy, Szabasu i jeszcze całej masy innych świąt. Nie widzę jednak żadnej potrzeby ogłaszać tego faktu całemu światu. Jednak jeszcze dziwniejsze jest zabranianie innym uczestnictwa w tym święcie, nie podając przy tym ani jednego logicznego argumentu na „nie”. Tak na zasadzie: „ja nie obchodzę, to i tobie nie wolno”. Bo cóż to za argument, że w ten dzień „należy zapalić babci znicz”? Jedno nie wyklucza drugiego a poza tym chciałbym zauważyć, że Halloween przypada 31 października, czyli przed Wszystkich Świętych – na co wiele osób hejtujących Halloween nawet nie zwróciło uwagi. Równie dobrze można powiedzieć że nie wolno mi pójść do biblioteki, do lasu czy zajmować się czymkolwiek, bo trzeba koniecznie iść na cmentarz. Inna rzecz, że tak delikatna materia jak pamięć o swoich bliskich jest indywidualną, prywatną sprawą każdego człowieka i nie podlega ocenie. Bo jak to ocenić? I po co?

Kolejny argument przeciwko temu obcemu, „amerykańskiemu” świętu to jego „komercyjność”. Cóż, święto jest bez wątpienia obce, bowiem jego rodzimym odpowiednikiem są swojskie „Dziady” – stawiam piwo temu, kto bez zaglądania do „Googla” potrafi powiedzieć, na czym ono polega i co wówczas powinno się robić – albo poprawniej – czego akurat robić się nie powinno i dlaczego. Poza tym fakt że Halloween akurat najhuczniej obchodzone jest w USA (oraz, o czym chętnie „zapomina się”, również w Kanadzie, Irlandii i Wielkiej Brytanii) w żaden sposób nie świadczy o jego amerykańskim pochodzeniu. Święto to ma bowiem jak najbardziej europejskie korzenie, chociaż dość trudne do ustalenia. Jedna z wersji zakłada, że pochodzi ono od celtyckiego święta Samhain – a więc jego rodowód jest dużo starszy niż samo chrześcijaństwo. W USA pojawiło się za sprawą irlandzkich imigrantów dopiero w połowie XIX wieku, by kilkadziesiąt lat później przeżyć tam swój renesans. A jego rzekoma wybitna komercyjność? A jakież to święto jest dziś wolne od komercji? Święto Zmarłych, zwane dziś bardziej prawidłowo „grobingiem” już dawno przekształciło się w rewię mody jesiennej i konkurs na najdroższy i największy wieniec oraz najbardziej chorą kompozycję chińskich zniczy (teraz hitem jest LED-owa tandeta z pozytywką). Boże Narodzenie? Już w tej chwili reklamy gwałcą przez uszy a do świąt jak zwykle zdążę znienawidzić wszystkie kolędy. Wielkanoc? To samo. Może Pierwsza Komunia..? Wróć. Więc chyba jednak nie jest z tym Halloween tak źle, skoro najbardziej dorobią się na nim… hodowcy dyni 😉
***
Ale w sumie to nie o tym miałem pisać. Celtom zawdzięczamy oczywiście znacznie więcej niż tylko kontrowersyjne Halloween. Wprowadzili naszą część Europy w epokę żelaza a podstawowy zestaw narzędzi kowala nie zmienił się od czasów celtyckich. Budowali słynne „galijskie wozy”, wymyślili naczynia klepkowe w tym beczki a także przyczynili się do spopularyzowania piwa na świecie (wielkim miłośnikiem galijskiego piwa był sam Juliusz Cezar). I chociażby tylko za ten napój należy im się cześć i szacunek po wsze czasy 😉
Tak jak nikt nie odmawia celtom wynalazczości czy waleczności, tak większość wzrusza ramionami w momencie gdy mówimy o nich jako o budowniczych. Czy słusznie?
Wysunięty najbardziej na zachód kraniec gór Hunsrück był jednocześnie najdalej wysuniętą granicą zasięgu celtyckiego plemienia Treverów (od którego zresztą wywodzi swoją nazwę najstarsze miasto w Niemczech, Trewir). Na jednej z gór Galowie zbudowali swoją twierdzę. Dowiedziałem się o niej przypadkiem, z TV. Zaprzecza to niejako mojej tezie o zupełnej nieprzydatności telewizora w domu. Z samego programu wynikało rzecz jasna niewiele. Nie szkodzi. Podczas urlopu i tak będę tamtędy przejeżdżał, więc cóż szkodzi nadłożyć trochę drogi i sprawdzić na własne oczy.
Nadszedł wreszcie długo wyczekiwany urlop. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji opuszczam autostradę i nie wierzę własnym oczom. Byłem już tutaj, na mijanej właśnie stacji benzynowej tankowałem nawet paliwo podczas swojego ostatniego pobytu w Hunsrücku, chyba trzy lata temu. Pamiętam dokładnie; wyjazd ten zakończył się wyjątkowo nieprzyjemnie. Niby nie dla mnie, ale nastrój jednak mi się udzielił. Link

Tym razem nie muszę jechać daleko. Ze zjazdu z autostrady w prawo, potem na pierwszym skrzyżowaniu w Otzenhausen w lewo i po jakimś kilometrze, może dwóch, jestem na miejscu. zjeżdżam na parking. Mimo iż położony jest w lesie, nie ma na nim nawet odrobiny cienia. Zbliża się południe i letnie słońce zaczyna już mocno przypiekać. Z tablicy informacyjnej, przy której dość przypadkowo zaparkowałem, można doczytać, że umocnienia mają kształt trójkąta z wierzchołkiem skierowanym na południe i podstawą na północy. Od strony wierzchołka przewidziano jeszcze drugi mur, tworzący niejako przedzamcze – jeśli porównamy tą konstrukcję do średniowiecznych zamków. Nadmienić tylko należy, że umocnienia te zbudowano na dobre 1500 lat przed powstaniem właściwych zamków średniowiecznych. Początki tej budowli datowane są na przełom V i IV wieku p.n.e.

Pod same umocnienia podjechać nie można. Trzeba przejść na drugą stronę szosy i dość spory kawałek przemaszerować na piechotę.
Przed wyjazdem poszperałem trochę w dostępnej literaturze i doczytałem, że całkiem niedawno u podnóża celtyckiej twierdzy zostało dokonane uroczyste otwarcie rekonstrukcji galijskiej wioski. Niestety, nie dane mi było jej zwiedzić, bowiem wioska jest ciągle w budowie… Jak to w końcu jest? Otwarta i ciągle w budowie? Coś mi to zaczyna przypominać.
Droga na skróty przez las nie jest długa, jednak podejście miejscami jest bardzo strome. Zaczynam dobrze rozumieć celtyckich budowniczych. Miejsce wybrali perfekcyjnie. Góra jest skalista, niewysoka ale stroma i z płaskim szczytem. Wznosi się ona na 695 m n.p.m. Wreszcie jest i mur. A właściwie to, co z niego zostało po ponad 2500 lat. Czyli imponująca sterta skalnego gruzu, która nawet w tej zrujnowanej formie stanowi zaporę ciężką do sforsowania dla piechura.

Widoki od strony zachodniej.

Obejście całego założenia zajmuje trochę czasu. Celtowie ufortyfikowali imponujący obszar 18,5 ha. Długość założenia obronnego to 460 metrów, szerokość 647 metrów. W sumie daje to około 2,5 kilometra umocnień! Odwzorowują one swoim przebiegiem naturalny układ wzgórza i nadają całemu oppidum kształt trójkąta, czy może lepiej powiedzieć „klina”.

Jednak najbardziej imponująca jest ściana północna, tworząca „podstawę” trójkątnej twierdzy. Od tej strony podejście na wzgórze było najłatwiejsze. Usypisko kamieni nawet dziś, po dwudziestu pięciu wiekach ma niesamowitą wysokość 10 metrów i szerokość niemal 40 metrów! W czasach swojej świetności, na przełomie II i I wieku p.n.e. mur miał około dwudziestu metrów wysokości i podobną szerokość. Według niektórych źródeł jego wysokość mogła w tym miejscu osiągać nawet 25 metrów przy identycznej szerokości! Czyli swoimi rozmiarami przewyższał pięciopiętrowy blok!
Zdjęcia nie oddają skali tej budowli, dlatego na koniec przygotowałem małą zagadkę. Znajdź proszę na tym zdjęciu człowieka:

Inne odcinki muru, ze względów technicznych, nie były już tak potężne, jednak nadal imponujące. Trudno nie odnieść wrażenia, że były one nawet przesadzone w stosunku do ewentualnego zagrożenia w postaci germańskich plemion.

Technikę budowy „murów galijskich” można podejrzeć na miejscu. Ponieważ Celtowie nie używali zaprawy, w celu zapewnienia konstrukcji stabilności tworzono najpierw jej drewniany szkielet.

Drewniane bale łączono ze sobą za pomocą solidnych, żelaznych gwoździ. Powstałą w ten sposób konstrukcję wypełniano z wierzchu kamieniami, w środek zaś wrzucano ziemię i gruz. Tak opisuje technikę budowy murów galijskich sam Juliusz Cezar.

Jednak twierdza z Otzenhausen jest wyjątkowa nie tylko pod względem swoich rozmiarów, ale i konstrukcji. Jej mury są „lite”; oznacza to, że nie posiadają wewnętrznego wypełnienia ziemią i na całą ich objętość składają się wyłącznie kamienie.

Powstał w ten sposób imponujący, pionowy mur ze skalnych ciosów w którym, niczym rodzynki w cieście, co jakiś czas widać było tylko końcówki drewnianych bali tworzących jego wewnętrzny szkielet.

Płaska górna część muru zaopatrzona była w drewnianą ścianą – palisadę, chroniącą obrońców przed strzałami ewentualnych agresorów i pozwalając załodze w miarę komfortowo dziesiątkować atakujących przy użyciu łuków, proc, kamieni, belek itp.
Brama wjazdowa znajdowała się w części zachodniej muru. Była ona drewniana, dwuskrzydłowa, miała szerokość około 6 metrów a cała jej konstrukcja została cofnięta nieco w stosunku do muru. Dzięki temu można było razić agresora równocześnie aż z trzech stron, co było o tyle istotne, że wjazd do twierdzy z założenia jest najsłabszym miejscem w całym systemie fortyfikacji. Droga prowadząca do bramy została wysypana żwirem a ona sama zaopatrzona była w drewniany chodnik, dzięki czemu była bez problemu przejezdna nawet przy deszczowej pogodzie.
Na prawo od bramy, wewnątrz umocnień, znajdowało się (i funkcjonuje do dziś) niewielkie, naturalne źródełko wody. W ten sposób, niejako samoistnie, rozwiązany został problem zaopatrzenia twierdzy w wodę, będący bolączką twórców umocnień wszystkich epok.
Na prawo od bramy znajdowało się wspomniane już wyżej przedzamcze, czyli dodatkowy mur zewnętrzny, okalający twierdzę od południa. Jego przeznaczenie jest bardzo niejasne. Według jednej z teorii, w razie potrzeby spędzano tam żywy inwentarz. Według innej jest to tylko niedokończony fragment nowych umocnień, które to miały w założeniu powiększyć obszar twierdzy. A może miał on jeszcze inne znaczenie?
Takich zagadek kryje się tu znacznie więcej. Z badań archeologicznych wynika, że wewnątrz umocnień funkcjonowała normalna osada celtycka z typowymi domami mieszkalnymi wykonanymi w technice szachulcowej oraz budynkami gospodarczymi na palach. Jednak do chwili obecnej udało się przebadać zaledwie 3% terenu twierdzy. Dosłownie trzy procent. Co jeszcze kryje się w ziemi?
Największą zagadką jest, dlaczego twierdza, w pełni sprawna, została nagle porzucona około I wieku n.e., na krótko przed lub może nawet w trakcie rzymskiej inwazji – czyli w momencie, w którym akurat mogła być najbardziej przydatna? Jest to jedno z pytań, na które w chwili obecnej nie można udzielić żadnej odpowiedzi. Pewne jest jedno – twierdza na pewno nie została zdobyta podczas walki a Juliusz Cezar całkowicie pomija ją w swoim opisie podboju Galii.
Nie znaczy to w żadnym razie, że rzymianie nie wiedzieli o jej istnieniu. Wiedzieli doskonale. Na jej terenie wybudowali nawet malutką świątynię, której relikty zachowały się do dziś. Ze swoimi wymiarami 2,70 x 2,15 metra należałoby może raczej nazwać ją kapliczką. Znalezione w jej pobliżu przedmioty wotywne w postaci grotów strzał i włóczni oraz małe figurki przedstawiające stylizowanego dzika oraz postać uzbrojoną w kołczan pozwalają wytypować z bogatego panteonu rzymskich bóstw dwójkę kandydatów, którym to świątynia mogła być poświęcona. Byłaby to albo Diana, bogini polowań, lub też Mars – bóg wojny.

Jednak samo oppidum nie zostało już nigdy ponownie zasiedlone. Ponownie „odkryte” zostało w połowie XIX wieku na fali romantyzmu. Zostało zresztą wówczas nazwane „murem Hunów”, co jest nazwą może i chwytliwą, jednak całkowicie absurdalną.
Pozostaje pytanie o źródło bogactwa mieszkańców oppidum w Otzenhausen. Na szczęście na nie można udzielić już satysfakcjonującej odpowiedzi. Było nią… żelazo a może raczej rzadko spotykana w tamtych czasach umiejętność jego pozyskiwania na dużą skalę oraz obróbki. O zasobności sakiewek ówczesnych władców twierdzy można zresztą przekonać się osobiście. W odległości około dwóch kilometrów od oppidum odkryto kurhany kryjące doczesne szczątki dawnych władców tych ziem.

Ale o tym innym razem…
Więcej o Celtach