Historia mikrosamochodów zaczęła się jeszcze przed drugą wojną światową, jednak ich rozkwit przypada na lata powojenne. Generalnie w całej tej historii chodzi o dach. Dach nad głową kierowcy i pasażerów. Bo o ile motocykle były w miarę tanim i dostępnym środkiem transportu dla społeczeństwa, przynajmniej tego na Zachodzie, to jednak nie zabezpieczały podróżnych przed warunkami atmosferycznymi. Natomiast samochód był drogi i poza zasięgiem zwykłego śmiertelnika.
Odpowiedzią na ten stan rzeczy było powstanie mikropojazdów przeróżnych typów i rodzajów, które czasem trudno nawet nazwać samochodami, jako że konstrukcyjnie znajdowały się one gdzieś w połowie drogi pomiędzy skuterem a trójkołowcem. Do ich napędu używano silników motocyklowych adoptowanych wprost, niemal bez zmian, albo z motocykli się wywodzących i zdradzających swe pochodzenie szczegółami konstrukcyjnymi. Były również mikroautka elektryczne.
Trzeba pamiętać, że mikrosamochód w żaden sposób nie jest i nie może być pomniejszoną wersją normalnego, dużego auta. W ten sposób przyroda nie działa. Technika również. Miniaturowy pojazd wymaga specyficznych rozwiązań. Co więcej, prawo postawiło przed konstruktorami specjalne wymagania. Pojazd nie mógł ważyć więcej niż 450 kg, mieć silnika o pojemności przekraczającej 600 cm3, a także nie mógł zużywać więcej niż 4 litry paliwa na 100 km.
Pojazdy były trójkołowe, z pojedynczym kołem z przodu lub z tyłu. To ono było wówczas jedynym kołem napędowym, umożliwiało bowiem zastosowanie silnika motocyklowego bez większych zmian, oraz pominięcie układu różnicowego. Gdy znajdowało się z przodu, było również kołem skrętnym. Przy odrobinie pomysłowości i fantazji kółko takie mogło ustawić się nawet o 90 stopni w stosunku do osi wzdłużnej pojazdu, dzięki czemu samochodzik mógł zawrócić niemal w miejscu. Bardziej ambitni potrafili kręcić takimi pojazdami piruety.
W przypadku bardziej zaawansowanych konstrukcji czterokołowych silnik znajdował się z tyłu, ta konfiguracja bowiem sprawuje się lepiej w przypadku mikropojazdu. Wówczas trzeba było jednak zastosować mechanizm różnicowy, co podnosiło koszty produkcji. Były jednak i cwane wyjątki, jak na przykład Isetta, która miała co prawda cztery koła, jednak pozbawiona była mechanizmu różnicowego. Sekret tkwił w tym, że tylne koła znajdowały się na tyle blisko siebie, że można jeszcze było się bez niego obejść. Autko zostawiało więc za sobą cztery ślady. Wzięcie „okrakiem” przeszkody takiej jak studzienka lub dziura w nawierzchni było oczywiście niewykonalne.
Były wreszcie pojazdy z silnikiem umieszczonym centralnie. Przykładem takiego pojazdu jest Zündapp Janus. Nie chodziło tu jednak o walory sportowe, a o redukcję kosztów produkcji aż do granic możliwości.
Jeśli chodzi o silnik, to pomysłowość konstruktorów w zasadzie nie miała granic. W pojazdach najprostszych, z jednym przednim kołem napędzanym, stosowano silnik motocyklowy w zasadzie bez żadnych zmian. Nie posiadały one wymuszonego chłodzenia, widać ich konstruktorzy uznawali, że powietrze wpadające pod maskę przez ogromne wloty „atrapy chłodnicy” wystarczy do schłodzenia cylindra i głowicy. W konstrukcjach bardziej zaawansowanych pojawiała się dmuchawa oraz oblachowanie, których zadaniem było ukierunkowanie przepływu powietrza chłodzącego jednostkę napędową.
Ciekawie rozwiązywano również system rozruchu silników. W najbardziej prymitywnej formie pozostawiano zwyczajny kickstarter. To nie żart. Żeby uruchomić pojazd naprawdę trzeba było otworzyć pokrywę silnika, wsadzić nogę do wnętrza komory i kopać w kickstarter. Dobrze chociaż, że w takich przypadkach maska otwierała się szeroko. Chociaż i tak potrzebna była do tego niezła tężyzna fizyczna. Jazda mikrosamochodem to jednak nie była bułka z masłem. O krok dalej posunęli się konstruktorzy, którzy montowali do kopniaka system przemyślnych dźwigni czy kółek pasowych. Umożliwiały one uruchomienie silnika bez żenującego wkładania nogi do komory silnika. Wystarczyło włożyć rękę pod maskę i szarpnąć za ową dźwignię. W bardziej luksusowym wykonaniu dźwignia owa znajdowała się w kabinie. Wówczas nie trzeba było wysiadać z pojazdu w celu jego odpalenia. Nie usuwało to jednak pewnych wad tego rozwiązania. Po pierwsze, trzeba było jednak użyć sporo siły do odpalenia pojazdu, po drugie – narażało się na „oddanie ciosu” przez silnik, gdy tłok „odbije” i nie przeskoczy przez suw sprężania. Taki strzał w nogę już jest mało przyjemny, a co dopiero w dłoń.
Na szczycie znajdowały się pojazdy wyposażone w normalny lub „prawie normalny”, elektryczny układ rozruchu. Oczywistym przykładem jest Goggomobil, ale co ciekawe, również czechosłowacki Velorex ze swoim prądnico-rozrusznikiem, mimo rurowo-szmacianej karoserii, pod względem rozwiązań technicznych zalicza się do grona nieco bardziej luksusowych mikrosamochodzików.
Koniec części drugiej.