Month: Październik 2020

Opowieść o wolnym człowieku # 3

img20200728_20201822

Późnym popołudniem dojechał do Iłży. Zatrzymał się na parkingu z którego widać było ruiny zamkowej wieży. Tu postanowił w końcu coś zjeść. W miejscowym barze zamówił jakiegoś fastfooda, po czym skonsumował go na ławce, tuż obok motocykla. Patrzył na górującą nad miastem wieżę. Widział ją już wielokrotnie ilekroć tędy przejeżdżał. Zawsze obiecywał sobie, że kiedyś odwiedzi ten zamek. Gdy nie będzie się spieszył, kiedy nie będą go gonić terminy. Kiedyś. Kiedyś… Kiedyś….

W międzyczasie przyplątał się jakiś miejscowy, który uraczył go opowieścią o tym, jak to sam miał kiedyś motocykl a na koniec wspomniał, że w zasadzie to brakuje mu dwóch złotych do wina gronowego.

– To było nieuniknione – pomyślał Marcin.

Kilka kilometrów dalej wyprzedziła go kolumna miejscowych motocyklistów, sądząc po tablicach rejestracyjnych. Ich wspaniałe maszyny bez najmniejszego problemu wyprzedziły objuczony bagażami, przedpotopowy wehikuł Marcina. Żaden z nich nie pozdrowił go ani nawet nie spojrzał nawet w jego stronę. Było to dziwne, bowiem w tamtych czasach napotkanie na drodze innego motocykla było czymś niezwykłym.

Marcin nie miał im tego za złe. Pamiętał dobrze swój wkołokominowy izirajding, ze świadomością, że nie może przesadzać bo rano przecież trzeba wstawać do pracy i pomnażać produkt krajowy brutto. Był przecież taki sam. W pewnym momencie zrobiło mu się nawet ich szkoda. Bo czy kiedykolwiek któryś z nich zbierze się na tyle odwagi, by rzucić wszystko, całe to pozornie poukładane życie? Gdzie jeden dzień przypomina drugi a czas umyka gdzieś między palcami.

Nocą dotarł do Rzeszowa. Przejazd przez miasto nie nastręczał problemów. Gorzej było w Sanoku. Czuł już w kościach przebytą odległość. Nie był przygotowany na tak długą drogę i w efekcie zabrał zbyt mało ubrań. Nocny chłód zaczął dawać mu się we znaki. W końcu, gdy minął po raz trzeci bramę zakładów Autosan, zorientował się, że kręci się w kółko. Zatrzymał się i w świetle ulicznej latarni spojrzał na mapę. Po chwili zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Ruszył dalej.

Poranna szarówka zastała go kilkadziesiąt kilometrów od Baligrodu. Maszyna dudniła miarowo, bębenkowy licznik kilometrów przesuwał się leniwie. Jazda pustą szosą była nużąca a Marcin miał już za sobą dobre 600 kilometrów. Wtem, z przydrożnego rowu poderwał się jakiś cień. Marcin zareagował odruchowo, zanim dotarło do jego świadomości, co tak naprawdę się dzieje. Odbił w prawo, po czym rozpaczliwie nacisnął hamulce. Zablokowane opony zawyły. W tej samej chwili poczuł lekkie uderzenie z lewej strony motocykla, po czym nagle zrobiło mu się gorąco w nogę. Motocykl gwałtownie przechylił się na prawą stronę i Marcin rozpaczliwie zaczął walczyć, aby utrzymać jednak maszynę w pionie. Motocykl nagle złapał pobocze i maszyna się wyprostowała. Zachrobotały przeraźliwie przydrożne kamienie, wyrzucone z impetem spod opon, motocykl wykonał jeszcze kilka zygzaków po czym znieruchomiał. Powoli opadł kurz. Maszyna stała pionowo, silnik wciąż pracował. Marcin wyrzucił na luz i obejrzał, na ile mógł, maszynę oraz sprawdził mocowanie bagażu. Wszystko wydawało się być w porządku. Wrzucił pierwszy bieg i zawrócił na miejsce zdarzenia. Dotarło do niego co się stało. Zderzył się z sarną. Dzięki temu odruchowemu odbiciu w prawo tylko się musnęli. Zwierzęcia nie zauważył ani na szosie, ani poza nią. Znaczy że raczej nic poważnego mu się nie stało. W świetle reflektora odnalazł na asfalcie swoje rozpaczliwe ślady hamowania. Adrenalina ustąpiła i powoli zaczął odczuwać skutki tego spotkania. A niech to szlag.

Ranek przywitał na stacji benzynowej w Baligrodzie. Uzupełnił paliwo i dokładniej obejrzał motocykl. Maszyna nie nosiła żadnych śladów uszkodzeń, natomiast lewa piszczel stanowiła jeden wielki siniak. Szczęście w nieszczęściu. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że przecież nie ma ubezpieczenia. Jest przecież niejako „bezrobotnym na własne życzenie”. Ale cóż, próżne żale.

Pierwszy interesujący kamping znalazł kilka kilometrów za Cisną. Miejscówka dopiero co się rozkręcała a młoda właścicielka przybytku dwoiła się i troiła, aby obsłużyć wszystkich gości. Gdy Marcin zapytał ją o miejsce, automatycznie podała mu cenę za motocykl, osobę i namiot. Sęk w tym, że Marcin namiotu nie miał.

– Jak to nie masz namiotu? – zapytała.

– No zwyczajnie, nie mam. Nie planowałem przyjazdu tutaj.

Właścicielka kampingu spojrzała na Marcina, na rejestrację motocykla i jeszcze raz na niego, próbując najwidoczniej znaleźć w tym wszystkim jakąś logikę. Ale jej akurat w tym wszystkim nie było.

– Wjeżdżaj i możesz zaparkować pod domem, przy ławce. Śpiwora zapewne też nie masz?

Marcinowi zrobiło się głupio. Zgadza się, niczego do spania oczywiście nie posiadał. Zapłacił i zaparkował tak, jak poleciła mu dziewczyna. Zjawiła się chwilę później niosąc stary ale wyprany koc.

– Trzymaj, to prezent ode mnie. Wariatów też tutaj lubimy – powiedziała.

Marcin nie posiadał się z wdzięczności. Okazało się, że właścicielka kampingu studiowała na tej samej uczelni co on. Potem odziedziczyła po matce dom z działką, otworzyła kamping i teraz dwoi się i troi żeby to wszystko utrzymać. Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym dziewczyna, widząc kolejnych gości podjeżdżających do bramy, powiedziała:

– A teraz pora schować  dyplomy do kieszeni i złapać się za ścierę.

Marcin popatrzył jeszcze, jak uwija się wśród przyjezdnych po czym zawinął się w świeżo otrzymany koc i położył spać obok motocykla, odsypiając zarwaną w trasie noc. Koło południa obudził go warkot silnika. Na kamping przyjechał kolejny motocykl. Stare BMW z równie wiekowym kierowcą. Przywitali się jak starzy znajomi, chociaż nigdy wcześniej się nie widzieli. Nowoprzybyły rozbił namiot nieopodal. Kamping tętnił życiem; jedni przyjeżdżali, inni pakowali się do odjazdu, jeszcze inni jechali na zakupy… Marcin czuł, że to miejsce nie dla niego. Postanowił jednak wstrzymać się z odjazdem do następnego dnia.

Jak się okazało, dobrze zrobił. W nocy przeszła burza z ulewą. Marcinowa miejscówka na drewnianej ławeczce przy domu przetrwała nawałnicę bez szwanku, ukryta bezpiecznie pod dachem pensjonatu. Nawet motocykl był suchy. Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Resztę wczasowiczów czekało teraz wielkie suszenie.

Po południu wyruszył dalej. Zatrzymał się w Ustrzykach. „Koniec świata to Ustrzyki” i takie tam. Dwa dni przeznaczył tylko na chodzenie po górach. Od rana do wieczora. Wracał na kamping zmęczony i wypluty. Ale zaczęło być mu lepiej. Podejrzewał, że przez lata pracy w odmóżdżającej firmie nabawił się jakiejś fobii. Alergii na ludzi. Jest w ogóle taka jednostka chorobowa?

Odprężony całodniowym pobytem w górach wracał na kamping. A tam znowu pełno ludzi. To nie tak, że byli niemili czy coś w ten deseń. Wręcz przeciwnie. Na przykład obok wypoczywali sobie Hiszpanie, objeżdżający kamperem Europę. W końcu zawitali do Ustrzyk. Mili oko na skromny dobytek Marcina, gdy ten cały dzień szlajał się po górach a gdy wracał zawsze poczęstowali go czymś dobrym. Naprawdę trudno ich było nie lubić. Ale męczyły go wspólne wieczory. Dlatego gdy wyparzył miejscówkę na samym końcu świata, gdzieś pod granicą słowacką, nie wahał się ani chwili.

dscn7501

Paskudny stan drogi upewnił go w przekonaniu, że wybrał chyba wreszcie właściwe miejsce. Po drodze spotkał także wreszcie prawdziwych „leśnych ludzi”. To był dobry znak. Czytał kiedyś artykuł o jednym z nich. Szczęściarz trafił przypadkowo szóstkę w totka. Z dnia na dzień stał się milionerem. Po czym następnego dnia wziął siekierę i jak gdyby nigdy nic poszedł do lasu. Dzień jak co dzień. Niewiarygodne ale facet niczego w swoim życiu nie zmienił. Bo i niczego zmieniać nie chciał. Redaktor w podsumowaniu napisał, że „człowiek ten nie dorósł do bycia bogatym”. Marcin jednak uważał inaczej. Ten gość był jednym z nielicznych, którzy właśnie do tego dorośli. To czego Marcin najbardziej mu zazdrościł to pewności swego miejsca w życiu.

dscn7210

Kamping okazał się być strzałem w dziesiątkę. Była to w zasadzie duża łąką zagubiona pośród lasów. Jedyny murowany budynek należał do właściciela. Żadnych wygód. Łazienka w strumieniu, kibelek to staromodna „landryna”. Tak jak trzeba. Do najbliższych zabudowań jakieś 15 km po drodze, która wielu właścicieli współczesnych SUVów przyprawiłaby o natychmiastowy zawał. A jednak i tu byli ludzie. Jednak w bardzo ograniczonej liczbie. Marcin miał wrażenie, że to jest jedna zgrana kompania, spotykająca się na tym odludziu od lat. Tak też było, o czym przekonał się przy wieczornym ognisku. Podczas wykonywania obowiązkowego w tym miejscu repertuaru SDM Marcin poczuł, że opada mu szczęka. Tak wspaniałego wykonania jeszcze nie słyszał.

– Ci państwo to zawodowi śpiewacy operowi – nie omieszkał się wytłumaczyć mężczyzna, który akompaniował im na gitarze.

dscn7200

Na małym kampingu zagubionym gdzieś na krańcach Bieszczadów zawiązała się mała społeczność. Gdy ktoś jechał w stronę cywilizacji robił zakupy także dla innych. Pomagano sobie wzajemnie. Marcin spędził kilka dni na wędrówkach i czuł że odżywa. Wszystko było nowe i fascynujące. Wiedział, że ta sielanka kiedyś się skończy i trzeba będzie wracać do rzeczywistości. Ale czuł się już innym człowiekiem. Przestał się bać podejmowania swoich decyzji oraz konsekwencji z nich wynikających.

Korzystając z okazji postanowił zajrzeć do pobliskiej Słowacji. Szczęśliwie zabrał ze sobą paszport. Tak, to były jeszcze te czasy, gdzie każdy przejazd przez granicę oznaczał wbicie w paszport kolejnego stempelka. I bez tego ani rusz.

Po drodze zaczął padać deszcz. Pierwszy od tygodnia. Po polskiej  stronie poszło szybko. Gorzej na słowackiej. Okazało się, że pogranicznicy mają „przerwę” i Marcin musi czekać. Żaden problem. Przywykł już do tego. Tyle tylko, że ma czekać przed przejściem a nie pod dachem, mimo iż przejście jest kompletnie puste. Bo tak.

Marcin stał więc z motocyklem na deszczu i zastanawiał się, dlaczego ludzie robią sobie nawzajem świństwa. Bo mogą? Bo tu i teraz mają odrobinę władzy i chcą to ogłosić całemu światu? Bo muszą pokazać, jak ważną mają pracę?

Na przykład ten pan pilnuje przejścia granicznego. Czyli kawałka asfaltowej szosy pośrodku pola a jego zadanie polega na pilnowaniu aby ludzie nie przejechali tędy bez ostemplowania paszportu i broń borze, nie wywieźli pół butelki piwa za dużo. Bardzo potrzebna i odpowiedzialna praca. Jak bardzo ważna okazało się kilka lat później, gdy buda wraz z pilnującym ją strażnikiem zniknęła. Świat się nie tylko nie zawalił ale na dodatek zaczął wreszcie normalnie funkcjonować.

img20200808_08225044

W końcu pogranicznik zawołał przemoczonego Marcina do siebie. Obejrzał paszport udając że go strasznie dokładnie studiuje po czym wbił niechlujnie stempel gdzieś na losowej stronie. Oddał dokument bez słowa.

Marcin w końcu mógł jechać przed siebie. Był wolny.

Część pierwsza =>

Część druga  = >

Reklama

Mały poradnik woźnicy #2

img20200412_17083925

Zaprzęg motocyklowy ma sporo wspólnego z pałeczkami do jedzenia ryżu. Każdy wie jak to wygląda i jednocześnie mało kto ma pojęcie, jak tego używać. Czyli, chciał czy też nie, czeka nas lekcja pływania na sucho.

Przede wszystkim zaprzęg jest pojazdem asymetrycznym a koło napędzające nie znajduje się w osi pojazdu. Przypięty zaś z prawej strony wózek swoją bezwładnością wpływa na ruch całego zestawu.

W czasie przyspieszania wózek ma tendencję do „pozostawania w tyle” i ściągania pojazdu na prawą stronę. Podczas hamowania zaś jego bezwładność „pcha” go do przodu i w związku z tym cały pojazd samoczynnie skręca w lewo. Zjawisko to występuje w mniejszym nasileniu, gdy mamy wózek „luksusowy”, z hamowanym kołem. Mimo wszystko jednak występuje.

Z fenomenem tym należy się liczyć szczególnie podczas pokonywania zakrętów gdzie wózek, przez swoją bezwładność, będzie nam przeszkadzał.

Zakręt w prawo zasadniczo powinno się pokonywać lekko przyspieszając, pamiętając jednak aby przed zakrętem odpowiednio zredukować prędkość. Wózek boczny bowiem, szczególnie jeśli jest nieobciążony, wykazuje silną tendencję do unoszenia się, co może doprowadzić do spektakularnego „nakrycia się wozem” a w konsekwencji dachowania pojazdem bez dachu.

img20200413_20154185

Analogicznie, zakręt w lewo powinno się pokonywać bez gazu a w razie potrzeby nawet lekko hamując. Podczas skrętu w lewo o wypadek jest znaczne trudniej, co nie znaczy że jest to niemożliwe. Wypadki przy lewoskręcie są co prawda rzadsze, lecz z reguły poważniejsze w skutkach.

img20200413_20152115

Zasadniczo technika jazdy zaprzęgiem jest tak różna od jazdy motocykle solo, że najbezpieczniej jest zacząć przygodę z zestawem od treningu na pustym placu. Pomocne będzie w tym celu kręcenie ósemek różnej wielkości i przy stopniowo zmienianych prędkościach, dzięki czemu będzie można „wyczuć” zachowanie zaprzęgu podczas zmian toru jazdy i spróbować wyrobić sobie odpowiednie nawyki, co łatwe nie jest. Ale trening czyni przecież mistrza.

Muzyka w garażu – Van Halen

img20200721_10145725s

Miał się tu dziś pojawić zupełnie inny wpis, jednak pewne wydarzenia biegną swoim własnym trybem i nie sposób się do nich nie odnieść.

Z muzyką Van Halen spotkałem się „na poważnie” dość późno, bo dopiero na studiach. To znaczy wiedziałem że istnieje coś takiego już dużo wcześniej, widziałem płyty i kasety, znałem nawet parę kawałków z MTV, coś tam pewnie z gazet. Ale żadnego albumu nie posiadałem ani nawet nie przesłuchałem. To niestety była ta wada nośników fizycznych – jak się czegoś nie miało w ręku, to się nie słuchało. A tyle wówczas było do kupienia. O ile prościej jest dzisiaj, gdy dowolny album można sobie spokojnie przesłuchać w necie na długo przed jego zakupem!

Była to końcówka XX wieku. Do „naszego” mieszkania studenckiego wprowadził się nowy współlokator. Dziwna sprawa, bo gość nie był studentem. Miał ponad czterdzieści lat, więc z naszej perspektywy był „stary”. Nie wiem, jakie życiowe perypetie skłoniły go do tak desperackiego kroku, żeby zamieszkać razem z pryszczatymi kucami. Ale chyba wcale mu to nie przeszkadzało.

Fizycznie facet nie wyróżniał się niczym szczególnym. Dziś pamiętam go jak przez mgłę. Tak, wiem, że to określenie można różnie rozumieć. Ale zaręczam, że każda z tych interpretacji będzie prawdziwa.

bild001

Na cały jego dobytek składało się trochę ubrań, materac, PC i całkiem niezły sprzęt stereo. Oraz spora kolekcja płyt i kaset. Rzecz charakterystyczna – w tej kolekcji nie było nic innego poza Van Halen. Nic więcej.

Początkowo wszyscy byli zadowoleni, bo zawsze mógł się trafić lokator z kolekcja disco polo albo techno, więc nie ma co narzekać. Jednak po dwóch tygodniach słuchania niemal bez przerwy Eddiego  przez ścianę zaczęło się to wszystko powoli stawać chińską torturą.

img20200721_10145725

Do tego stopnia, że pierwszy album Van Halen zakupiłem dopiero po wielu latach od tamtych wydarzeń. Dziś już słucham tych płyt inaczej. Z jednej strony doceniam kunszt i talent Eddiego, który nie tyle grał co bawił się gitarą. A z drugiej – przywołują wspomnienia dawnych, szalonych lat. To jest właśnie wspaniałe w muzyce.

Dziś moja kolekcja Van Halen ma ciągle jeszcze więcej dziur niż ciągłości. Bo tyle płyt jest wciąż w planach do kupienia… To się nie zmieniło.

Reńskie klimaty – prolog

img20200731_21403666

Plany urlopowe były zasadniczo zupełnie inne. Jest jednak takie rosyjskie przysłowie, które mówi że jeśli chcesz rozśmieszyć niebiosa, to mów głośno co zamierzasz. Epidemia i związana z tym niepewność z przekraczaniem granic oraz możliwymi konsekwencjami już po ich przejechaniu spowodowała, że trzeba było wymyśleć jakiś plan B.

Po wielu perypetiach wybór padł w końcu znów na dolinę Renu. Byłem tam już kilka lat temu, więc temat jakby z grubsza znany. Jednak trudno powiedzieć, że dobrze opracowany. Daleko też nie jest. Poza tym, parafrazując inżyniera Mamonia, „umysłom ścisłym podobają się krajobrazy, które już raz widziały”. A więc jazda.

Jest to kolejna okazja aby przetestować zabytkową już w sumie technikę w praktyce. Trzydziestopięcioletni, obładowany motocykl w trasie radzi sobie dzielnie mimo upałów które niebezpiecznie zbliżają się do 40 stopni w cieniu. Na każdym postoju robię sobie obowiązkową przerwę na uzupełnianie wody w organizmie. Gorące powietrze nad autostradą wysusza.

Maszyna w trasie schodzi z apetytem na paliwo sporo poniżej pięciu litrów na sto kilometrów i to mimo utrzymywania stałej przelotowej w granicach 110-130 km/h. Oraz kufrów, które są jednak szersze niż mi się początkowo wydawało. Powoduje to utrudnienia przy przeciskaniu się w korkach, bowiem trzeba brać na nie poprawkę. Jednak gdy się już pojeździło trochę zaprzęgiem, to kufry na motocyklu nie są żadnym problemem.

Ktoś mnie swego czasu pytał, czy w Niemczech jest dozwolone przeciskanie się pomiędzy samochodami w korkach. Oczywiście nie, jednak jak się bardzo chce to można. Innymi słowy – jak robisz to z głową, to raczej Polizei będzie wyrozumiała i uda że nie widzi. Raczej. Tak więc robisz to na własne ryzyko.

W końcu tradycyjnie już dojeżdżam do starożytnego Bingen nad Renem. Nie ma w tym cienia przesady. Miasto ma antyczny rodowód a słynne jest z tego, że znajduje się w nim druga w Europie „Mysia Wieża”.

Z Bingen nad Renem pochodzi też zespół Van Canto, słynny z tego, że poza perkusją nie używa żadnych instrumentów. Wszystkie dźwięki muzycy wydają „paszczą”. Dyskografia zespołu jest całkiem rozbudowana, jednak najbardziej zasłynęli z coverów utworów innych wykonawców.

Mijam znaną mi stację benzynową. Właśnie tutaj uzupełniałem niegdyś paliwo przed wyruszeniem w dalszą drogę. Dziś jednak, podbudowany niskim jego zużyciem, postanawiam nie zatrzymywać się i jechać dalej. Pomysł ten okazał się być nie do końca trafiony, bowiem wcześniej wypita woda – a   kawa zaś w szczególności – zaczęły dopominać się o swoje prawa, coraz mocniej naciskając na pęcherz. Starałem się to ignorować, jednak do czasu. Co tu zrobić? Parkingi przy szosie niby jakieś są, tylko że pełno na nich ludzi. Dolina rozległa też specjalnie nie jest… W pewnej chwili dojeżdżam do niewielkiego skrzyżowania. Wąska nitka asfaltu serpentynami pnie się po zalesionej ścianie doliny. To jest właśnie to, czego potrzebuję.

Droga w zasadzie nie ma odcinków prostych. Nachylenie momentami jest tak duże, że tyłek zjeżdża z kanapy. W zakrętach dwójka, pomiędzy nimi trzeci bieg. Raz jeden udaje mi się dojść do czwórki. Wskazówka temperatury płynu chłodzącego wędruje szybko w górne rejestry, jednak zatrzymuje się przed czerwonym polem. Mimo wszystko zerkam w okolice korka od chłodnicy, czy aby nie wystrzeli stamtąd obłok pary. Nic takiego na szczęście jednak nie następuje. Wreszcie jest! Boczna uliczka. Jest gdzie stanąć. Zakaz ruchu, krzaki, niewielki strumyk. Wymarzone miejsce.

IMG_6658

Stawiam motocykl, zerkam chwilę, czy przypadkiem jednak nie jeżdżą tu jakieś pojazdy. Wychodzi na to że żadne. Wobec tego zostawiam wszystko i idę w krzaki.

Chwilę później jestem gotowy; z pustym pęcherzem żyje się lżej. Wracam do motocykla zapinając spodnie i oczom nie wierzę. Obok niego zaparkowana stoi wielka, czarna limuzyna.

img20200802_15322542

No dobrze, nie taka. Jednak trochę mniejsza. Ale też duża i czarna.

Pierwsza myśl – właściciel terenu. Kurde, szybki jest. Okazuje się że jednak nie. To zabłąkani turyści. A w zasadzie turystka z kierowcą. Taki obrazek z „życia turysty”: wracasz sobie spokojnie z krzaków, zadowolony z siebie, zapinasz jeszcze spodnie a tuż obok czeka na ciebie hrabina. Właśnie tak, ta starsza dama to hrabina. Oczywiście nie powiedziała tego, jednak trudno było się nie zorientować, z kim się ma do czynienia. Nie chodzi o ubiór, bo akurat ubrana była skromnie. To jest właśnie ten specyficzny sposób i ton wypowiedzi. Każde słowo jest wyważone, przemyślane, odpowiednio wyakcentowane. To jest klasa, której dzisiejsi celebryci, choćby obwiesili się toną złota i przysypali banknotami, nigdy mieć nie będą. Pewne rzeczy są po prostu nie do kupienia. Hrabina pyta, czy nie wiem gdzie jest hotel „jakiś tam”. Nazwa nic mi nie mówi. Zresztą, hotel ów należy zapewne do takich, gdzie żebym mógł przenocować musiałbym wziąć kredyt hipoteczny. Radzę jej, żeby wróciła z powrotem w dolinę i podjechała do Bacharach. Tam jest w razie czego informacja turystyczna. A być może nawet nawigacji będzie łatwiej namierzyć satelity. Tu, na tych stromiznach będzie to raczej trudne. Hrabina chwilę coś rozważa, żegna się życząc miłego wypoczynku po czym rzuca kierowcy krótkie polecenie. Ten bez słowa wrzuca wsteczny bieg; auto wytacza się na szosę po czym majestatycznie znika za zakrętem.

Ciekawe spotkanie. Charakterystyczna rzecz, że nie zapytała skąd pochodzę. W ogóle nie dała nic po sobie poznać, chociaż wiedziała że nie jestem tutejszy. Życie potrafi zaskakiwać.

Limuzyna pojechała w dół. Ja postanawiam udać się w górę, skąd powinien roztaczać się wspaniały widok na dolinę. I rzeczywiście. Po pokonaniu miliona zakrętów wyjeżdżam na płaskowyż. W dole płynie Ren. Rzeka legenda. To tu według legend krasnoludy miały wydobywać złoto. Wykuły z niego pierścień, który stał się natchnieniem dla Wagnera i jego „Pierścienia Nibelungów” a potem także dla Tolkiena i „Władcy Pierścieni”. Rzeka ta stanowiła od zawsze szlak komunikacyjny, którym kupcy wszystkich epok podróżowali z towarami na handel.

IMG_6663

Poza tym, gdzie okiem sięgnąć – średniowieczne zamki. Ma się wrażenie, że ich władcy niemal zaglądali sobie nawzajem prosto w okna. Skąd ich tyle? No cóż, sprawa prosta. Gdzie kupcy, tam pieniądze, które można pobrać jako opłatę za korzystanie z tego fragmentu rzeki, cło, podatek… Jak zwał tak zwał. Ważne że pieniądze płyną do skarbca i wcale się przy tym specjalnie napracować nie trzeba. Ciężkie było życie kupca w dawnych wiekach… A nie, czekaj. Nic się specjalnie przecież nie zmieniło…

IMG_6669

Dolina Renu będzie mi się zawsze kojarzyła z winnicami. Rozciągają się one niemal wszędzie jak okiem sięgnąć. Tu powstaje chyba najwięcej wina w całych Niemczech. Znajomi pracowali tu kiedyś w jednej z winnic. Należała zresztą również do jakiejś szlachcianki. Miała wówczas jakieś trzydzieści lat i była którąś tam kolejną z rodu. Myślę, że musi być wspaniałą sprawą znać od razu swoje miejsce w świecie.

IMG_6705

Wracać tą samą drogą to oczywiście nie dla mnie. Wobec tego błądzę sobie wśród gór i dolin, mijając lasy i winnice oraz zdziwionych moim widokiem mieszkańców wiosek zagubionych gdzieś na wyżynach. Te strome podjazdy i serpentyny powodują gwałtowny wzrost zużycia paliwa. To co maszyna zaoszczędziła na autostradach, odbija sobie teraz z nawiązką. Chcąc nie chcąc, muszę powoli zacząć rozglądać się za stacją paliw. Niby nie ma jeszcze powodów do paniki, jednak jeżdżąc po górach trzeba liczyć się z różnymi możliwymi scenariuszami. W końcu docieram znów nad Ren. Z drogowskazów wychodzi mi, że najbliższa stacja paliw jest w Bingen. To ta sama, na której początkowo nie chciało mi się zatankować na początku. Czyli trzeba się cofnąć, tak mniej więcej o jakieś 30 km. Ja to potrafię robić interesy.

IMG_6678

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. W ten sposób może uda mi się zobaczyć jeden z najpiękniejszych zamków w całej dolinie, który będzie akurat po drodze. A średniowieczne zamczyska to temat, któremu nie odpuszczę.

img20200802_16371049