Późnym popołudniem dojechał do Iłży. Zatrzymał się na parkingu z którego widać było ruiny zamkowej wieży. Tu postanowił w końcu coś zjeść. W miejscowym barze zamówił jakiegoś fastfooda, po czym skonsumował go na ławce, tuż obok motocykla. Patrzył na górującą nad miastem wieżę. Widział ją już wielokrotnie ilekroć tędy przejeżdżał. Zawsze obiecywał sobie, że kiedyś odwiedzi ten zamek. Gdy nie będzie się spieszył, kiedy nie będą go gonić terminy. Kiedyś. Kiedyś… Kiedyś….
W międzyczasie przyplątał się jakiś miejscowy, który uraczył go opowieścią o tym, jak to sam miał kiedyś motocykl a na koniec wspomniał, że w zasadzie to brakuje mu dwóch złotych do wina gronowego.
– To było nieuniknione – pomyślał Marcin.
Kilka kilometrów dalej wyprzedziła go kolumna miejscowych motocyklistów, sądząc po tablicach rejestracyjnych. Ich wspaniałe maszyny bez najmniejszego problemu wyprzedziły objuczony bagażami, przedpotopowy wehikuł Marcina. Żaden z nich nie pozdrowił go ani nawet nie spojrzał nawet w jego stronę. Było to dziwne, bowiem w tamtych czasach napotkanie na drodze innego motocykla było czymś niezwykłym.
Marcin nie miał im tego za złe. Pamiętał dobrze swój wkołokominowy izirajding, ze świadomością, że nie może przesadzać bo rano przecież trzeba wstawać do pracy i pomnażać produkt krajowy brutto. Był przecież taki sam. W pewnym momencie zrobiło mu się nawet ich szkoda. Bo czy kiedykolwiek któryś z nich zbierze się na tyle odwagi, by rzucić wszystko, całe to pozornie poukładane życie? Gdzie jeden dzień przypomina drugi a czas umyka gdzieś między palcami.
Nocą dotarł do Rzeszowa. Przejazd przez miasto nie nastręczał problemów. Gorzej było w Sanoku. Czuł już w kościach przebytą odległość. Nie był przygotowany na tak długą drogę i w efekcie zabrał zbyt mało ubrań. Nocny chłód zaczął dawać mu się we znaki. W końcu, gdy minął po raz trzeci bramę zakładów Autosan, zorientował się, że kręci się w kółko. Zatrzymał się i w świetle ulicznej latarni spojrzał na mapę. Po chwili zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Ruszył dalej.
Poranna szarówka zastała go kilkadziesiąt kilometrów od Baligrodu. Maszyna dudniła miarowo, bębenkowy licznik kilometrów przesuwał się leniwie. Jazda pustą szosą była nużąca a Marcin miał już za sobą dobre 600 kilometrów. Wtem, z przydrożnego rowu poderwał się jakiś cień. Marcin zareagował odruchowo, zanim dotarło do jego świadomości, co tak naprawdę się dzieje. Odbił w prawo, po czym rozpaczliwie nacisnął hamulce. Zablokowane opony zawyły. W tej samej chwili poczuł lekkie uderzenie z lewej strony motocykla, po czym nagle zrobiło mu się gorąco w nogę. Motocykl gwałtownie przechylił się na prawą stronę i Marcin rozpaczliwie zaczął walczyć, aby utrzymać jednak maszynę w pionie. Motocykl nagle złapał pobocze i maszyna się wyprostowała. Zachrobotały przeraźliwie przydrożne kamienie, wyrzucone z impetem spod opon, motocykl wykonał jeszcze kilka zygzaków po czym znieruchomiał. Powoli opadł kurz. Maszyna stała pionowo, silnik wciąż pracował. Marcin wyrzucił na luz i obejrzał, na ile mógł, maszynę oraz sprawdził mocowanie bagażu. Wszystko wydawało się być w porządku. Wrzucił pierwszy bieg i zawrócił na miejsce zdarzenia. Dotarło do niego co się stało. Zderzył się z sarną. Dzięki temu odruchowemu odbiciu w prawo tylko się musnęli. Zwierzęcia nie zauważył ani na szosie, ani poza nią. Znaczy że raczej nic poważnego mu się nie stało. W świetle reflektora odnalazł na asfalcie swoje rozpaczliwe ślady hamowania. Adrenalina ustąpiła i powoli zaczął odczuwać skutki tego spotkania. A niech to szlag.
Ranek przywitał na stacji benzynowej w Baligrodzie. Uzupełnił paliwo i dokładniej obejrzał motocykl. Maszyna nie nosiła żadnych śladów uszkodzeń, natomiast lewa piszczel stanowiła jeden wielki siniak. Szczęście w nieszczęściu. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że przecież nie ma ubezpieczenia. Jest przecież niejako „bezrobotnym na własne życzenie”. Ale cóż, próżne żale.
Pierwszy interesujący kamping znalazł kilka kilometrów za Cisną. Miejscówka dopiero co się rozkręcała a młoda właścicielka przybytku dwoiła się i troiła, aby obsłużyć wszystkich gości. Gdy Marcin zapytał ją o miejsce, automatycznie podała mu cenę za motocykl, osobę i namiot. Sęk w tym, że Marcin namiotu nie miał.
– Jak to nie masz namiotu? – zapytała.
– No zwyczajnie, nie mam. Nie planowałem przyjazdu tutaj.
Właścicielka kampingu spojrzała na Marcina, na rejestrację motocykla i jeszcze raz na niego, próbując najwidoczniej znaleźć w tym wszystkim jakąś logikę. Ale jej akurat w tym wszystkim nie było.
– Wjeżdżaj i możesz zaparkować pod domem, przy ławce. Śpiwora zapewne też nie masz?
Marcinowi zrobiło się głupio. Zgadza się, niczego do spania oczywiście nie posiadał. Zapłacił i zaparkował tak, jak poleciła mu dziewczyna. Zjawiła się chwilę później niosąc stary ale wyprany koc.
– Trzymaj, to prezent ode mnie. Wariatów też tutaj lubimy – powiedziała.
Marcin nie posiadał się z wdzięczności. Okazało się, że właścicielka kampingu studiowała na tej samej uczelni co on. Potem odziedziczyła po matce dom z działką, otworzyła kamping i teraz dwoi się i troi żeby to wszystko utrzymać. Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym dziewczyna, widząc kolejnych gości podjeżdżających do bramy, powiedziała:
– A teraz pora schować dyplomy do kieszeni i złapać się za ścierę.
Marcin popatrzył jeszcze, jak uwija się wśród przyjezdnych po czym zawinął się w świeżo otrzymany koc i położył spać obok motocykla, odsypiając zarwaną w trasie noc. Koło południa obudził go warkot silnika. Na kamping przyjechał kolejny motocykl. Stare BMW z równie wiekowym kierowcą. Przywitali się jak starzy znajomi, chociaż nigdy wcześniej się nie widzieli. Nowoprzybyły rozbił namiot nieopodal. Kamping tętnił życiem; jedni przyjeżdżali, inni pakowali się do odjazdu, jeszcze inni jechali na zakupy… Marcin czuł, że to miejsce nie dla niego. Postanowił jednak wstrzymać się z odjazdem do następnego dnia.
Jak się okazało, dobrze zrobił. W nocy przeszła burza z ulewą. Marcinowa miejscówka na drewnianej ławeczce przy domu przetrwała nawałnicę bez szwanku, ukryta bezpiecznie pod dachem pensjonatu. Nawet motocykl był suchy. Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Resztę wczasowiczów czekało teraz wielkie suszenie.
Po południu wyruszył dalej. Zatrzymał się w Ustrzykach. „Koniec świata to Ustrzyki” i takie tam. Dwa dni przeznaczył tylko na chodzenie po górach. Od rana do wieczora. Wracał na kamping zmęczony i wypluty. Ale zaczęło być mu lepiej. Podejrzewał, że przez lata pracy w odmóżdżającej firmie nabawił się jakiejś fobii. Alergii na ludzi. Jest w ogóle taka jednostka chorobowa?
Odprężony całodniowym pobytem w górach wracał na kamping. A tam znowu pełno ludzi. To nie tak, że byli niemili czy coś w ten deseń. Wręcz przeciwnie. Na przykład obok wypoczywali sobie Hiszpanie, objeżdżający kamperem Europę. W końcu zawitali do Ustrzyk. Mili oko na skromny dobytek Marcina, gdy ten cały dzień szlajał się po górach a gdy wracał zawsze poczęstowali go czymś dobrym. Naprawdę trudno ich było nie lubić. Ale męczyły go wspólne wieczory. Dlatego gdy wyparzył miejscówkę na samym końcu świata, gdzieś pod granicą słowacką, nie wahał się ani chwili.
Paskudny stan drogi upewnił go w przekonaniu, że wybrał chyba wreszcie właściwe miejsce. Po drodze spotkał także wreszcie prawdziwych „leśnych ludzi”. To był dobry znak. Czytał kiedyś artykuł o jednym z nich. Szczęściarz trafił przypadkowo szóstkę w totka. Z dnia na dzień stał się milionerem. Po czym następnego dnia wziął siekierę i jak gdyby nigdy nic poszedł do lasu. Dzień jak co dzień. Niewiarygodne ale facet niczego w swoim życiu nie zmienił. Bo i niczego zmieniać nie chciał. Redaktor w podsumowaniu napisał, że „człowiek ten nie dorósł do bycia bogatym”. Marcin jednak uważał inaczej. Ten gość był jednym z nielicznych, którzy właśnie do tego dorośli. To czego Marcin najbardziej mu zazdrościł to pewności swego miejsca w życiu.
Kamping okazał się być strzałem w dziesiątkę. Była to w zasadzie duża łąką zagubiona pośród lasów. Jedyny murowany budynek należał do właściciela. Żadnych wygód. Łazienka w strumieniu, kibelek to staromodna „landryna”. Tak jak trzeba. Do najbliższych zabudowań jakieś 15 km po drodze, która wielu właścicieli współczesnych SUVów przyprawiłaby o natychmiastowy zawał. A jednak i tu byli ludzie. Jednak w bardzo ograniczonej liczbie. Marcin miał wrażenie, że to jest jedna zgrana kompania, spotykająca się na tym odludziu od lat. Tak też było, o czym przekonał się przy wieczornym ognisku. Podczas wykonywania obowiązkowego w tym miejscu repertuaru SDM Marcin poczuł, że opada mu szczęka. Tak wspaniałego wykonania jeszcze nie słyszał.
– Ci państwo to zawodowi śpiewacy operowi – nie omieszkał się wytłumaczyć mężczyzna, który akompaniował im na gitarze.
Na małym kampingu zagubionym gdzieś na krańcach Bieszczadów zawiązała się mała społeczność. Gdy ktoś jechał w stronę cywilizacji robił zakupy także dla innych. Pomagano sobie wzajemnie. Marcin spędził kilka dni na wędrówkach i czuł że odżywa. Wszystko było nowe i fascynujące. Wiedział, że ta sielanka kiedyś się skończy i trzeba będzie wracać do rzeczywistości. Ale czuł się już innym człowiekiem. Przestał się bać podejmowania swoich decyzji oraz konsekwencji z nich wynikających.
Korzystając z okazji postanowił zajrzeć do pobliskiej Słowacji. Szczęśliwie zabrał ze sobą paszport. Tak, to były jeszcze te czasy, gdzie każdy przejazd przez granicę oznaczał wbicie w paszport kolejnego stempelka. I bez tego ani rusz.
Po drodze zaczął padać deszcz. Pierwszy od tygodnia. Po polskiej stronie poszło szybko. Gorzej na słowackiej. Okazało się, że pogranicznicy mają „przerwę” i Marcin musi czekać. Żaden problem. Przywykł już do tego. Tyle tylko, że ma czekać przed przejściem a nie pod dachem, mimo iż przejście jest kompletnie puste. Bo tak.
Marcin stał więc z motocyklem na deszczu i zastanawiał się, dlaczego ludzie robią sobie nawzajem świństwa. Bo mogą? Bo tu i teraz mają odrobinę władzy i chcą to ogłosić całemu światu? Bo muszą pokazać, jak ważną mają pracę?
Na przykład ten pan pilnuje przejścia granicznego. Czyli kawałka asfaltowej szosy pośrodku pola a jego zadanie polega na pilnowaniu aby ludzie nie przejechali tędy bez ostemplowania paszportu i broń borze, nie wywieźli pół butelki piwa za dużo. Bardzo potrzebna i odpowiedzialna praca. Jak bardzo ważna okazało się kilka lat później, gdy buda wraz z pilnującym ją strażnikiem zniknęła. Świat się nie tylko nie zawalił ale na dodatek zaczął wreszcie normalnie funkcjonować.
W końcu pogranicznik zawołał przemoczonego Marcina do siebie. Obejrzał paszport udając że go strasznie dokładnie studiuje po czym wbił niechlujnie stempel gdzieś na losowej stronie. Oddał dokument bez słowa.
Marcin w końcu mógł jechać przed siebie. Był wolny.