W teorii wszystko wyglądało prosto. Urlop zaplanowany, dwa miesiące czasu na przygotowania. W praktyce wyszło jak zwykle, czyli na ostatnią chwilę.
Niestety, świeżo reanimowany motocykl „zachorzał”. Diagnoza – to samo co zwykle. Standardowe czyszczenie i regulacje gaźników nie przyniosły efektów, albo mówiąc dokładniej, dały chwilową poprawę, po czym sytuacja się „unormowała”, a maszyna wróciła do stanu „ledwo jeżdżącego”. Zaczynam rozumieć, dlaczego poprzedni właściciel „poddał się” i przerwał remont. Skoro tak, to postanawiam oddać motocykl w ręce dobrego specjalisty. Znachor obejrzał, posłuchał, po czym stwierdził że co trzeba powymienia, poczyści, pozabezpiecza i musi być dobrze. Tylko że zawalony jest teraz pracą, więc nieprędko skończy. Tak za dwa, trzy tygodnie. OK.
Po pewnym czasie zorientowałem się jednak, że mój „specjalista” od motocykli wcześniej pracował chyba jako budowlaniec, bowiem podejście do dotrzymywania terminów miał podobne jak pewien znajommy murarz, któremu remont małej łazienki przedłużył się „nieco” – z dwóch tygodni do dwóch miesięcy…
Po kilku awanturach, z wielkim fochem, otrzymałem w końcu swój motocykl – na dwa dni przed terminem wyjazdu. Na odchodnym usłyszałem jeszcze:
– Jakbyś kupił sobie nowy motocykl, to by nie było takich problemów.
– Następnym razem tak właśnie zrobię. Tylko że Ty nie będziesz miał już pracy.
Wyjeżdżam z „renomowanego warsztatu” z mocnym postanowieniem, że moja noga już tu więcej nie postoi. Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, komputerek pokładowy sygnalizuje, że paliwo jest na wyczerpaniu. No tak, na tym też zaoszczędził. Na szczęście niedaleko, może ze dwa kilometry dalej, jest stacja benzynowa. Udało mi się przejechać może z połowę dystansu, kiedy zorientowałem się, że paliwo zostało odmierzone kieliszkiem albo pipetą… Silnik zadławił się, popychał i wreszcie zgasł. Zasadniczo w tej sytuacji powinienem zostawić motocykl, wrócić do warsztatu i zrobić kolejną awanturę. Jednak zarzekłem się, że więcej już tam nie wrócę… „O tempora, o mores”. Wzdychając ciężko ściągam kask, rękawice i kurtkę i zabieram się do pchania w upale ćwierćtonowego motocykla, w kierunku najbliższej stacji paliw…
Lorraine American Cementary and Memorial
Blady świt zastaje mnie w drodze. Postanawiam wykorzystać najdłuższy dzień w roku i pokonać możliwie duży dystans.
Wjeżdżam na ostatnią stację benzynową po niemieckiej stronie granicy. Jest jakby całkowicie wymarła, dopiero po chwili dostrzegam zaspaną dziewczynę z obsługi. Stoi w bocznych drzwiach, pali papierosa i wygląda na mocno zaskoczoną moją wizytą.
„- Z trójki?” – pyta automatycznie zmęczonym, zaspanym głosem i po krótkiej chwili uśmiecha się. Poza mną nie ma tu żadnych innych gości.
Jeszcze tylko gorąca kawa z parzącego dłonie plastikowego kubeczka i można ruszać dalej.
Po kolejnych kilkunastu kilometrach prostej i dwóch rondach melduję się na granicy niemiecko – francuskiej. Nieodmiennie fascynuje mnie, że granice dzielące Europę zniknęły. Nie wszystkie, ale jednak większość. Widząc stare, wymarłe budynki straży granicznych i służb celnych oraz pusty, nieczynny już od wielu lat przygraniczny dworzec kolejowy, nieodmiennie sięgam pamięcią wstecz, do czasów „słusznie minionych”, a jednak zupełnie niedawnych, gdy wyjazd do „zaprzyjaźnionych krajów demokracji ludowej” przypominał stopniem skomplikowania misję na inną planetę. Kontrole bagaży w pociągu „Przyjaźni” na granicy PRL i NRD, skrupulatne przeliczanie, czy ma się „dozwoloną” ilość 300 Marek DDR na głowę. A także natychmiastowe wezwanie „druchów tajemników”, kiedy nieopatrznie przeszliśmy na drugą stronę Śnieżki bez paszportów… Dziś okazuje się, że można inaczej. Całe szczęście.
Droga prowadzi cudownie krętymi, górskimi drogami. Drzewa, porastające gęsto stoki, rzucają na jezdnię głęboki cień. Jest przyjemnie chłodno.
Sama szosa jest wąziutka, jej szerokość jest w wielu miejscach tak niewielka, że z trudem minąć mogą się na niej dwa niewielkie samochody osobowe. Ilość zakrętów trudno nawet zliczyć. Jednak większość z nich jest niewyprofilowana a widoczność tego, co się na nich oraz bezpośrednio za nimi dzieje – niemal żadna. Poza tym sama nawierzchnia jest już mocno zużyta; charakterystyczna, szorstka warstwa na jezdni wytarła się w wielu miejscach do „gołego”, gładkiego asfaltu. Powstały smugi, którym co prawda daleko jeszcze do miana „koleiny”, jednak podczas przejeżdżania przez nie zawieszenie motocykla reaguje dość nerwowo. Dlatego, między innymi, trzymam tempo dość niespieszne, rzędu 80 km/h, mając również świadomość tego, ile kilometrów jazdy jeszcze mnie dzisiaj czeka.
W pewnym momencie, na jednej z krótkich prostych pomiędzy kolejnymi zakrętami, dogania mnie niemiecka wycieczka motocyklowa. Na prostych odkręcają manetki ile wlezie, przed samymi zakrętami hamują rozpaczliwie, aby się w nich zmieścić. Za zakrętem odkręcają znowu. Mam okazję dobrze przyjrzeć się ich technice jazdy, bowiem wyprzedzają mnie „na raty” i w sumie zajmuje to całej wycieczce aż trzy proste. Kilkanaście kilometrów dalej mijam „swoją” wycieczkę, gdy jej uczestnicy robią sobie przerwę. Jakiś czas później znów mnie doganiają i sytuacja z wyprzedzaniem „na raty” znów się powtarza. Potem znowu popas i znów wyprzedzanie. Aż do znudzenia…
Ostatni raz spotykamy się w Saint Avoid na stacji benzynowej. Teraz to ja robię sobie postój, wycieczka tankuje paliwo. Jeden z uczestników podchodzi do mnie i oglądając mój motocykl mówi:
„-Wyprowadzasz go dziś na spacer czy co?” – w głosie wyczuwam aluzję do mojego niespiesznego tempa jazdy.
„-Dokładnie tak, podobnie zresztą jak i wy” – odpowiadam z uśmiechem. Widząc jego zdziwioną minę dodaję: „-Przecież jedziemy w sumie jednym tempem, bo ciągle się spotykamy”. Gość, pewnie co najwyżej kilka lat starszy ode mnie z zakłopotaniem drapie się po głowie:
„-W sumie to racja” – rozmowa zdecydowanie nie przebiegła po jego myśli, jednak nie traci dobrego humoru. Dalej padają już standardowe pytania. „Skąd, dokąd, na jak długo?”
Rozstajemy się w przyjacielskiej komitywie i więcej już nie spotykamy. Wycieczka postanawia pojechać „na skróty” płatną autostradą, ja postanawiam się trzymać z dala od dróg szybkiego ruchu.
Przy okazji odwiedzam też cmentarz i mauzoleum żołnierzy amerykańskich, poległych w walce o wyzwolenie Francji. Liczba ofiar przyprawia o zawrót głowy.
Samo założenie jest w stylu typowo amerykańskim, na cmentarz można niemal wjechać samochodem.
W samej kaplicy zwraca uwagę mapa działań wojennych, na której ostatnim na wschód zaznaczonym miastem jest… Frankfurt nad Odrą. Dalej nie ma już nic ciekawego. Na tyle, że można było umieścić legendę do mapy akurat tam, gdzie znajduje się Polska. Z mapy wynika ponadto, że w walkach w Europie brali udział Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, Kanadyjczycy oraz „armie ZSRR”. Nikt więcej. W sumie słusznie – o sprzedanych nie warto wspominać, po co psuć swój wykreowany, nieskazitelny wizerunek.
Opuszczam to miejsce „lekko zdegustowany”, jak można by to powiedzieć „poprawnie politycznie”.
Thionville
Nawigacja wyprowadza mnie na drogę ekspresową, prowadzącą do Verdun. Na szczęcie, odcinek ten ma raptem może ze 20 km. Przy okazji można trochę pogonić konie. Jednak tylko trochę, bowiem ograniczenie prędkości wynosi tu 110 km/h a z wcześniejszych doświadczeń wiem, że francuska Policja lubi kontrolować przestrzegania owych limitów.
Ekspresówka kończy się rondem, po którym następuje zwykła szosa. Teraz kieruję się na Thionville, Krajobraz także się zmienia. Góry i lasy zostały w tyle. Teren nadal jest pagórkowaty, jednak w krajobrazie dominują pola i łąki. Droga jest już zasadniczo prosta. Prowadzi często przez małe wioski, w centrum których dominują małe, kamienne domki. Stoją one zapewne tu od stuleci i zapewne przez ten czas niewiele się zmieniły. Dziś jednak wiele z nich stoi opuszczonych, nie spełniając już obecnych standardów.
Samo Thionville wita mnie ozdobną bramą prowadzącą do miasta, dziś stojącą jednak obok głównej szosy. Byłem tu już kilka lat temu Jawą, więc daruję sobie zwiedzanie. Samo miasto w przeciągu wieków należało do Luksemburczyków, Francuzów, Niemców a nawet Hiszpanów. Było wielokrotnie niszczone i odbudowywane – a przede wszystkim fortyfikowane.
Najbardziej chyba charakterystycznym budynkiem w mieście jest „Tour aux Puces”, po niemiecku zwana „Flohturm”, co można przetłumaczyć jako „Pchla wieża”. Jest ona pozostałością po nieistniejącym już zamku z XI/XII wieku. Ciekawostką są powbijane w jej ściany kule armatnie – pamiątka po jednym z dawnych oblężeń Thionville. Sama wieża, mimo niepozornego wyglądu, kryje wewnątrz niesamowicie skomplikowaną konstrukcję.
Bardziej współczesnymi pamiątkami po twierdzy Thionville, albo też Diedenhofen, bo tak brzmi z kolei niemiecka nazwa miasta, są ufortyfikowane… mosty. Na jednym z nich urządzam sobie mały piknik.
Rzeźnik ze Stonne
Po skromnym śniadaniu (baton czekoladowy) postanawiam niezwłocznie udać się w dalszą drogę. Wychodzi mi to jednak dość kiepsko, bowiem mimo pomocy nawigacji kilkukrotnie „udaje mi się” pomylić drogę wśród wąskich, krętych uliczek starego miasta. Wreszcie, po przejechaniu przez jakieś parkingi, podwórka i skwery udaje mi się w końcu wyjechać na główną drogę.
Przez kilka kolejnych godzin podróżuję wśród pól i łąk. Teren jest niemal płaski. Po prawej stronie, raz bliżej, raz dalej od szosy dostrzec można szare, potężne, betonowe umocnienia – bunkry Linii Maginota. Ich ciemne otwory strzelnic zwrócone są na wschód, w stronę dawnej III Rzeszy. Widząc ich milczącą potęgę zaczynam rozumieć wyzwanie jakie Hitler postawił przed dowództwem Wehrmachtu, rozkazując przygotować plan inwazji na Francję po tym, jak we wrześniu 1939 roku wypowiedziała wojnę Niemcom oraz rozpoczęła przeciwko nim działania zbrojne, co już jest mniej znanym faktem.
Wiejskie klimaty:
Na horyzoncie pojawiają się znów góry – to Ardeny. Droga zaczyna wspinać się po ich zalesionych stokach. Jezdnia staje się bardzo wąska, stan nawierzchni znacznie się pogarsza. Wąziutka nitka asfaltu wije się wśród gór, tworząc tysiące zakrętów. Potężne drzewa po jej obu stronach splatają swe gałęzie gdzieś wysoko nade mną, niby niekończące się sklepienie potężnej, zielonej gotyckiej katedry. Mimo słonecznego dnia panuje tu półmrok i wilgoć. Czasem tylko natrafić można na małą, zagubioną wśród gór i lasów wioseczkę. Dalej znów góry i lasy.
W pewnej chwili tablice przy drodze informują mnie, że wjeżdżam do Belgii. Krajobraz jednak wcale się nie zmienia. Jedyną zauważalną różnicą jest większa niż we Francji liczba fotoradarów, oraz, o czym przekonałem się osobiście, jeszcze gorsza nawierzchnia drogi. Mimo całkiem niespiesznego tempa jazdy, wynoszącego w granicach 70-90 km/h, na jednym z zakrętów w lewo motocykl nagle zaczyna jechać bokiem a tylne koło usilnie chce wyprzedzić przednie. Nie bardzo mając ochotę zaliczyć glebę i „pójść w zielone”, co w tym miejscu oznacza także kilkadziesiąt metrów w dół po stoku, widząc wąską szutrówkę po prawej stronie, niewiele myśląc prostuję motocykl i odbijam w prawo. Tylne koło odzyskuje przyczepność, więc wywrotka już mi nie grozi. Teraz, pędząc po stromiźnie w dół staram się gorączkowo wytracić prędkość. Udaje mi się to w samą porę, bowiem dalsza droga jest zablokowana przez leżące w poprzek kłody drzew. Gaszę silnik, muszę chwilę ochłonąć. Wyjazd na szczęście jest dość łatwy, tylko wygląda groźnie. Przy okazji sprawdzam, co spowodowało to całe zamieszanie. Okazuje się, że na całym feralnym zakręcie rozrzucony jest żwir i piasek, który kolorystycznie idealnie zlewa się z nawierzchnią do tego stopnia, że jest niemal zupełnie niewidoczny.
Postanawiam bardziej uważać na drodze. Wkrótce wyjeżdżam z lasu. Dookoła, jak okiem sięgnąć, ciągną się pastwiska. Gdy już jestem przekonany że sytuacja jest pod kontrolą, z przydrożnych chaszczy wybiega wprost pod koła motocykla… niewielki, łaciaty prosiaczek, uciekając zygzakiem przez całą szerokość jezdni. Na dźwięk klaksonu oraz pisk opon jednym wielkim susem daje nura w krzaki. Jak dla mnie to już trochę za dużo przygód.
Belgijski odcinek drogi kończy się dość szybko. Już we Francji, w Charleville-Mézières, rodzinnym mieście Jeana Nicolasa Arthura Rimbaud postanawiam zatankować. Nie jest to łatwe, bowiem w mieścinie odbywa się jakiś festyn i połowa ulic w centrum jest pozamykana. W wąskim przesmyku, będącym zamkową bramą kierowcy samochodów permanentnie wymuszają na mnie pierwszeństwo przejazdu, mimo iż według znaków należy się ono mi. Jednak na prowincji widocznie prawa zwyczajowe są ważniejsze niż stanowione. Chwilę później duży SUV wyjeżdża mi z drogi podporządkowanej wprost przed motocykl. Hamuję gwałtownie; kierowca pseudoterenówki udaje, że nie zwraca na zaistniałą sytuację żadnej uwagi, ufny najwyraźniej w wytrzymałość karoserii swojego wozu. W końcu przyczepiam się jako „ogon” do jakiegoś miejscowego kierowcy i jadąc za nim trafiam na maleńką stacyjkę benzynową na obrzeżach miasta. Sama stacja paliw to dwa dystrybutory pod niewielkim daszkiem oraz sklepik przytulony do równie małego warsztatu samochodowego. Na podjeździe, właściciel stacji wraz z kierownikiem warsztatu w najlepsze smażą kiełbaski i mięso na małym, przenośnym grillu na węgiel drzewny, zupełnie nie przejmując się faktem, że dwadzieścia metrów dalej stoją dystrybutory z benzyną i olejem napędowym. Totalny luz i beztroska. Zanim skończyłem tankować właściciel stacji obrócił jeszcze mięso na ruszcie po czym udał się do sklepiku zanim jeszcze zdążyłem odejść od motocykla. Gdy odjeżdżałem, z kamienną miną znów zajął się grillowaniem. Grunt to umieć dobrze zorganizować sobie pracę.
Po około 40 kilometrach docieram do maleńkiej, niepozornej wioski Stonne. Wieś ta to w rzeczywistości kilkanaście domów, jeden kościółek i cmentarz położone wzdłuż jednej jedynej ulicy. Jednak gdy 10 maja 1940 roku wojska niemieckie rozpoczęły inwazję na Francję i manewrem przez Ardeny udało im się wbić klinem pomiędzy siły francuskie nad Mozą a w dniach 12-15 maja przełamać obronę Sedanu, maleńka wioska na szczycie niewysokiej góry nabrała nagle ogromnego znaczenia.
Wbrew temu, co zwykliśmy sądzić o wojnie obronnej Francji w 1940 roku (gdzie jest moja biała flaga?), bitwa o Stonne była jedną z najkrwawszych i najbardziej zaciętych. Jeden z jej niemieckich uczestników miał porównać ją potem w swych powojennych pamiętnikach do zmagań o Stalingrad.
Sama bitwa rozpoczęła się wcześnie rano 15 maja, gdy oddziały niemieckie zajęły wieś. Jednak zaraz za nią dostały się pod gęsty ostrzał francuski i po utracie 7 czołgów wycofały się do zabudowań.
O godzinie 7.30 francuzi odbijają wieś. Jednak już o godzinie 8.00 do Stonne znów wkraczają Niemcy. Nie cieszą się jednak długo swoim sukcesem, bowiem o godzinie 9.00 zostają przepędzeni przez francuski kontratak. Niemcy jednak nie oddają pola i o 9.30 znów zajmują Stonne. Francuzi przegrupowali się jednak dość szybko i o 10.00 francuskie wojsko znów wkroczyło do wsi. Na niemieckie kontrnatarcie nie trzeba było czekać długo; o 10.15 wioska znów była w rękach Niemców. Tym razem na dość długo, bo aż do mniej więcej godziny 12.00, gdy silne uderzenie francuskie wyparło Niemców ze Stonne. O godzinie 17.30 wojska III Rzeszy zajmują wieś po raz ostatni tego dnia.
16 maja o 7.30 rano niemieckie wojska pancerne muszą zmierzyć się ze swoim najgorszym koszmarem. Na stacjonujący w Stonne konwój 4 Brygady Pancernej w sile 13 czołgów (11 Panzer III i 2 Panzer IV) oraz dwa działa przeciwpancerne, przeprowadza szarżę pojedynczy (!!!) francuski czołg Char B1 bis o nazwie własnej „Eure”, który samotnie przedarł się przez niemieckie linie obronne wokół wsi. Teoretycznie wynik starcia pancernych gigantów wydawał się przesądzony wobec przygniatającej przewagi niemieckiej. Jednak rezultat jest zgoła odmienny od oczekiwanego. Pierwsi ostrzał rozpoczynają Niemcy, jednak ich pociski kalibru 37mm a nawet 75mm nie robią na francuskim kolosie żadnego wrażenia. Kapitan Pierre Billotte, dowódca „Eure” wydaje rozkaz otwarcia ognia dopiero wówczas, gdy od pierwszego z niemieckich czołgów dzieli go odległość niespełna 50 metrów. Wyposażony w dwie armaty Char B1 jednocześnie, pojedynczymi strzałami, niszczy pierwszy i ostatni czołg z niemieckiej kolumny, po czym przejeżdża przez wioskę „w amoku”, jak określili to żołnierze Wehrmachtu, niszcząc ogniem dział i karabinów maszynowych wszystko na swej drodze.
Po kilku minutach jest po wszystkim. Francuski kolos zawraca na końcu wsi i powoli wycofuje się na zachód, w kierunku swoich pozycji. Na jego pancerzu załoga naliczyła później ponad 140 bezpośrednich trafień pocisków artyleryjskich, jednak żadne z nich nie spenetrowało grubego pancerza ani nie wyrządziło szkód. W Stonne pozostaje 13 wraków czołgów oraz zgruchotane dwa działa przeciwpancerne – wszystko, co zostało z niemieckiego konwoju 4 Brygady Pancernej… Po tym „rajdzie” kapitan Pierre Billotte otrzymuje przezwisko „Rzeźnik ze Stonne”.
Mimo tego poświęcenia o godzinie 17.00 kolejne natarcie niemieckie znów odbija wioskę z rak francuskich.
17 maja walki znów przybrały na sile. Wioska, albo raczej to, co z niej zostało, przechodziła z rąk do rąk jeszcze sześć razy. Ostatecznie, wobec postępów Wehrmachtu na innych odcinkach frontu, wojska francuskie opuszczają Stonne. O godzinie 17.30 wojska niemieckie wkraczają do ruin wsi, która po raz 17 i zarazem ostatni w tej kampanii zmieniła właściciela.
Niemcy powinni świętować, jednak nie za bardzo było co. W walkach o Stonne, śmiesznie małą wioseczkę, stracili niewiarygodną liczbę ponad 3 000 poległych i 23 500 rannych żołnierzy. Straty francuskie również były wysokie, jednak wielokrotnie mniejsze: odpowiednio 1 000 zabitych i 6 500 rannych.
Przyhamowana w ciężkich, krwawych i zajadłych walkach o kilka kamiennych domków, niemiecka machina wojenna ruszyła ponownie i w przeciągu nieco ponad miesiąca doprowadziła do kapitulacji Francji (22 czerwca).
Sam wyjazd ze Stonne to pasmo niekończących się zakrętów, ukrytych w leśnej gęstwinie. Na jednym z takich wiraży, perfidnie zacieśniającym się, po raz drugi w tym dniu daję się zaskoczyć. Tylne koło trafia na mokre błoto zalegające na jezdni i w ułamku sekundy traci przyczepność. Resztę zakrętu pokonuję w eleganckim, chociaż zupełnie nieplanowanym poślizgu. Jak to się stało, że w tym właśnie momencie nie zakończyłem podróży a motocykl utrzymał się w pionie – doprawdy nie mam pojęcia.
A za zakrętem…
Kieruję się teraz niemal dokładnie na południe. Upał zaczyna dawać się we znaki. Po kilku godzinach takiej jazdy mam dość i muszę trochę odpocząć. Wkrótce napotykam odpowiednie miejsce w postaci składu drewna przy szosie. Dookoła las, jedyny kontakt z cywilizacją to stalowy most kolejowy oraz wspomniana droga, po której z rzadka przejedzie jakieś auto albo motocykl. Nikt na mnie nie zwraca uwagi, więc rozkoszuję się samotnością, ciepłymi promieniami słońca, zapachem świeżo ściętych drzew, wystygłą dawno kawą z termosu… W szalonym pędzie „nie wiadomo za czym” duża część ludzkości straciła zdolność do cieszenia się z rzeczy małych, zwykłych i ulotnych.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej mam okazję zderzyć się z francuską rzeczywistością. Przed Pont-á-Mousson wskaźnik poziomu paliwa znów opada poniżej drugiej podziałki a to niechybny znak, że należałoby już zatankować. Postanawiam dokonać tego na pierwszej napotkanej stacji.
Jednak kolejne kilometry mijają a stacji jak nie było, tak nie ma. Wjeżdżam do miasta a na wyświetlaczu widnieje tylko jedna kreska. To już nie są żarty. Stojąc na kolejnych światłach ustawiam nawigację na wyszukiwanie najbliższej stacji paliw. Wreszcie, po przebyciu nieco ponad kilometra po zatłoczonych uliczkach małego miasta jest i stacja. Tyle że dziwna, automatyczna. Nie lubię takich rozwiązań. Wolę zapłacić te kilka centów więcej i spotkać się z prawdziwym człowiekiem. Ale w tej sytuacji nie mam wyboru.
Okazuje się, że nie mogę zatankować. Automat nie przyjmuje gotówki, tylko karty. Moje dwie karty uparcie odrzuca. Co dalej? Mam pieniądze i nie mogę kupić paliwa.
W nawigacji wyszukuję inną stację. Po kilku kilometrach błądzenia po mieście trafiam znów na podobną, oczywiście również automatyczną. Tak jak poprzednia, ta również nie przyjmuje gotówki i konsekwentnie odrzuca moje karty płatnicze.
Próbuję po raz trzeci; tym razem wybieram stację dużego koncernu, położoną na peryferiach. Przebijam się przez całe miasto i… z rozpaczy chce mi się wyć. Stacja paliw jest już od dawna nieczynna, pewnie z rok albo i dłużej. Gdy tak siedzę i dumam, gdzie teraz szukać benzyny, mając świadomość, że może to być moja ostatnia próba przed wezwaniem pomocy drogowej, na podjazd stacji w hukiem wjeżdża francuska wycieczka w sile 8 motocykli. Pocieszam się, że nie tylko ja tu błądzę w poszukiwaniu paliwa, bowiem przybyli mają również niewyraźne miny. Rzucają w końcu siarczyste „sacrebleu” lub coś w tym stylu, po czym nie gasząc silników wyjeżdżają ze stacji. Nie bardzo wiedząc co robić ruszam za nimi. Po około 10 kilometrach trafiam dzięki temu na malutką stacyjkę benzynową, gdzieś na „zabitej dechami” wiosce, czyli tak jak lubię. Właściciel stacji, na widok klientów, powoli odłożył gazetę i wstał z fotela wystawionego przed malutkim sklepikiem. Jak ja kocham takie scenerie! Mimo iż dystrybutory są tylko cztery a motocykli dziewięć, to jednak tankowanie idzie nam bardzo sprawnie. Benzyna 95-cio oktanowa występuje tu tylko jako „E 10”, czyli z 10% dodatkiem bioetanolu. Francuska wycieczka tankuje do swoich motocykli bez wyjątku paliwo 98-mio oktanowe, które zawiera dużo mniej biokomponentów. Postanawiam zrobić tak samo. Tu też nasze drogi się rozchodzą. Wycieczka rusza w stronę Niemiec, ja jadę „na spotkanie” z najważniejszą postacią historyczną Francji, od której domu rodzinnego dzieli mnie już zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.
Domremy la Pucèlle. Cień Joanny d’Arc.
Do Joanny d’Arc dobrze pasowało chińskie przekleństwo: „obyś żył w ciekawych czasach”. Jej czasy na pewno nie były nudne. Urodziła się prawdopodobnie 6 stycznia 1412 roku w maleńkiej wiosce Domremy. Od 1337 roku trwała wojna stuletnia. Poszło o to, co zwykle, czyli o koryto, do którego rościło sobie pretensje zbyt wielu kandydatów. W efekcie Francja doprowadzona została do ruiny w zasadzie pod każdym względem. W momencie narodzin Joanny władzę „sprawował” Karol VI, który jednak ze względu na zaburzenia psychiczne nie był w stanie rządzić. Oprócz Karola VI pretendentem do tronu był książę Burgundzki, Jan bez Trwogi oraz książę Orleanu, Ludwik. Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, gdy zamordowany został Ludwik Orleański w 1407 roku na zlecenie księcia Burgundii. Sytuację wykorzystali w 1415 roku Anglicy, dokonując udanej inwazji na Francję i zajmując całą północną jej część. Pretendentem do tronu francuskiego stał się tym samym król Anglii, Henryk V.
W 1420 roku wszystko wskazywało na to, że Francja wejdzie pod panowanie angielskie. Jednak w 1422 roku zmarli Henryk V i Karol VI. Teoretycznie władcą królestwa Anglii i Francji został Henryk VI.
Teoretycznie, bowiem był on w tym czasie zaledwie niemowlęciem. W jego imieniu na zajętych terytoriach rządził regent.
W 1429 roku sytuacja Karola VII wyglądała tragicznie. Anglicy wraz z Burgundczykami okupowali północną część Francji z Paryżem włącznie, oraz również niektórymi terenami na południu. Książę Burgundii władał również Reims, tradycyjnym miejscem koronacji królów Francji. Jak na razie jednak kraj nie miał króla. Ostatnie lojalne wobec Karola miasto na północy, Orlean, oblegały wojska angielskie. Jego strategiczne położenie powodowało, że gdyby padło, droga na południe stanęłaby otworem.
W tym momencie na arenę wkracza Joanna d’Arc, prosta, niepiśmienna dziewczyna z malutkiej wioski Domremy. Była osobą niesamowitą, zarówno patrząc przez pryzmat średniowiecza jak i czasów nam współczesnych. Mając 16 lat, wraz ze swoim krewnym udaje się do pobliskiego obozu wojskowego, prosząc dowódcę o zgodę na wizytę na dworze Karola VII w Chinon. Oczywiście zostaje „spławiona”, jednak nie poddaje się. Kilka miesięcy później pojawia się znowu, tym razem w asyście dwóch osób o wysokiej pozycji w regionie. Pod eskortą żołnierzy, w męskim przebraniu, udaje się na spotkanie z następcą tronu.
Na prywatnej audiencji Joanna zrobiła na Karolu VII ogromne wrażenie. O czym rozmawiano za zamkniętymi drzwiami? Tego nie wiemy. Wiadomo jednak na pewno, że została włączona w poczet dowódców wojsk. Prosta chłopka, analfabetka, do tego bardzo młoda i niedoświadczona, powołująca się na „boską misję”. Najprawdopodobniej Karol wyszedł z założenia, że wszystkie „racjonalne” koncepcje zostały już wypróbowane i zakończyły się fiaskiem. Pora zatem na plany „szaleńcze”.
Joanna na audiencji u Karola; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle.
Zanim jednak Joanna w białej zbroi, na białym rumaku i pod białym sztandarem wyruszy na czele wojsk, musi zostać poddana teologicznym „testom”, czy aby nie jest ona czarownicą, bądź w najlepszym razie heretyczką, mogłoby to bowiem bardzo zaszkodzić następcy tronu i dać oponentom możliwość twierdzenia, że jego władza pochodzi od diabła. Teologowie rozpoczynają swe „badania”, jednak po ich zakończeniu wiedzą dokładnie tyle, co przed ich rozpoczęciem. Wobec tego Karol VII stwierdza, że ostatecznym dowodem będzie bitwa o Orlean.
Oczywiście dowódcy lekceważąco odnosili się do Joanny. Jednak wkrótce sytuacja się zmieniła. Armia francuska przybyła pod Orlean 29 kwietnia 1429 roku. 4 maja wojska pod wodzą Joanny zdobyły peryferyjną twierdzę Saint Loup. Idąc „za ciosem”, z marszu, zajmuje jeszcze tego samego dnia drugą twierdzę, Saint Jean Le Blanc. Było to łatwe zwycięstwo, bowiem wojska angielskie, po utracie pierwszej twierdzy i na wieść o zbliżającej się armii Joanny po prostu porzucili zamek. Dwa zwycięstwa jednego dnia! Taka sytuacja nie zdarzyła się w armii francuskiej od dawna. Jednak na tym koniec – rada wojenna postanawia czekać na posiłki wbrew radom Joanny, która uważała, że należy atakować, przeciwnika, zanim ten zdąży się pozbierać. Głównodowodzący wojsk francuskich, Jan Orleański nakazuje zamknąć bramy miasta, aby powstrzymać Joannę, ta jednak, przy pomocy mieszkańców miasta oraz części żołnierzy zmusza burmistrza do otwarcia bram i wraz z częścią wojsk oraz jednym oficerem zdobywa twierdzę Saint Augustin. Za „niesubordynację” zostaje pozbawiona dowództwa, jednak i tak wymusza na radzie wojennej bardzo ryzykowny atak na główną twierdzę angielską, „les Tourells”. Bitwa rozpoczyna się 7 maja; Joanna bierze w niej bezpośredni udział, stając się jej główną bohaterką, gdy ranna w szyję przez angielskiego łucznika, po opatrzeniu powraca na pole walki i prowadzi osobiście ostateczny szturm, po którym twierdza pada. Joanna dowodziła zupełnie inaczej, niż inni dowódcy francuscy. Armia pod jej przywództwem dokonywała śmiałych, agresywnych ataków, nie dając przeciwnikowi chwili wytchnienia i możliwości przygotowania obrony.
Triumfująca Joanna d’Arc w zdobytym Orleanie; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle:
Dawni oponenci Joanny stali się jej gorącymi sprzymierzeńcami.
Anglicy spodziewali się teraz uderzenia na Paryż lub Normandię, jednak Joanna znów ich zaskoczyła. Celem jej armii stało się Reims, tradycyjne miejsce koronacji królów Francji, leżące dwukrotnie dalej niż Paryż. Wojska Joanny odnosiły zwycięstwo za zwycięstwem. 12 czerwca pada Jargeau, 15 czerwca Meung – sur – Loire, 17 czerwca Beaugency. Podczas tej pierwszej bitwy Joanna otrzymała uderzenie kamienną kulą armatnią w swój hełm podczas wspinaczki po drabinie na mury twierdzy, co świadkowie zdarzenia przyjęli jako znak boskiej interwencji, która uratowała ją od pewnej śmierci.
Anglicy pod wodzą Johna Fastolfa wydali Joannie walną bitwę 18 czerwca pod Patay. Jednak tym razem czekała ich przykra niespodzianka. Joanna zaatakowała błyskawicznie, zanim jeszcze żołnierze angielscy zdążyli zająć pozycje. Nastąpił pogrom, trzon ich wojsk został dosłownie zmieciony, większość dowódców zginęła bądź dostała się do niewoli. Straty francuzów były minimalne.
Kolejne miasta kapitulowały przed zwycięską armią francuską w zasadzi bez walki. 16 lipca wojska Joanny wkroczyły do Reims, gdzie dzień później Karol VII został koronowany na króla Francji. Państwo znów miało króla.
Koronacja Karola w Reims; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle:
Joanna zabiegała teraz o jak najszybszy atak na Paryż, jednak dwór królewski podtrzymywał wynegocjowany z Burgundczykami rozejm, którego Joanna była zdecydowaną przeciwniczką, twierdząc, że „potrzebny on jest anglikom i ich sprzymierzeńcom a nie nam”. Okazało się, że miała rację – wróg wykorzystał ten czas na ściągnięcie swych wojsk oraz fortyfikację Paryża.
Marsz na Paryż przebiegał spokojnie, wszystkie napotkane miejscowości poddawały się bez walki. Jednak 15 sierpnia wojska Joanny starły się w wielkiej bitwie z armią angielską księcia Bedford, który wykorzystał rozejm na przegrupowanie i wzmocnienie swych wojsk. Wynik bitwy pozostał nierozstrzygnięty, jednak marsz na Paryż trwał. Oblężenie rozpoczęło się 8 września; Joanna znów osobiście prowadziła swoich żołnierzy do ataku, gdzie mimo postrzelenia w nogę przez kusznika nadal pozostała na polu walki. Następnego dnia rano dostała jednak rozkaz wycofania się, którego tym razem posłuchała. Winę za ten stan rzeczy ponoszą osobiści doradcy Karola VII, którzy odpowiadają za błędy popełnione po koronacji.
Listopad i grudzień 1429 roku mija Joannie na drobnych potyczkach w okolicach La Charitè-Sur-Loire. W kwietniu 1430 roku dostaje zadanie obrony miasta Compiègne. Podczas potyczki 3 maja 1430 roku jej oddział został otoczony przez wojska burgundzkie a ona sama wzięta do niewoli. Inna wersja opowieści mówi wprost o zdradzie w jej własnych szeregach i zamknięciu bram twierdzy przed nosem powracającej wraz ze swoimi żołnierzami Joanny.
Zgodnie z ówczesnym zwyczajem za Joannę ustanowiony zostaje okup. Ponieważ była głównodowodzącą wojsk francuskich i autorką spektakularnych zwycięstw, wyznaczona kwota była duża. Zbyt duża, jak na możliwości rodziny i przyjaciół Joanny. Król Karol VII z kolei, milczał jak zaklęty. Z jednej strony może to dziwić, z drugiej – popularność Joanny wśród wojska i ludu była mu mocno nie na rękę.
Joanna próbowała kilka razy uciec, jednak bez powodzenia. Wykonała nawet brawurowy skok z wieży z wysokości około 21 metrów do suchej fosy, po którym to wyczynie została przeniesiona do więzienia w Arras.
Słony okup decydują się w końcu zapłacić Anglicy, jednak tylko po to, aby wytoczyć jej proces. Oddano ją inkwizycyjnemu sądowi kościelnemu. Z jednej strony chodziło o to, żeby nie wyglądało to na zemstę za odebranie inicjatywy na froncie i niemal przegraną wojnę, z drugiej o podkopanie autorytetu króla Karola VII, któremu można by było „dokopać”, gdyby udało się „udowodnić”, że dopomogła mu w zdobyciu korony np. czarownica.
9 stycznia 1431 roku rozpoczął się proces kościelny, lecz w gruncie rzeczy polityczny. Na dodatek bezprawny, chociażby dlatego, że prowadzący sprawę biskup Cauchon nie miał kompetencji do prowadzenia takiego procesu.
Joanna d’Arc przed sądem; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle:
Na porządku dziennym tego „sądu” było podmienianie protokołów, jak również zastraszanie części funkcjonariuszy. Zanim ktokolwiek usłyszał o ideologii „gender”, sąd kościelny zastosował ją w praktyce, umieszczając Joannę w męskim więzieniu, w którym strażnikami byli oczywiście mężczyźni-rzecz nie do pomyślenia zarówno dziś, jak i w średniowieczu.
W sumie akt oskarżenia zawierał 70 pozycji, takich jak: czary, nieobyczajność (bowiem podczas walki miała na sobie zbroję), herezję i kontakty z siłami nieczystymi-gdyż zeznała, że miała widzenia świętych.
Do historii i kultury przeszły odpowiedzi Joanny na podchwytliwe pytania teologów. Między innymi, na pytanie: „czy jest w Łasce Bożej”, które w gruncie rzeczy jest pułapką, bowiem według dogmatów teologicznych nikt nie może tego wiedzieć-odpowiedź „tak” automatycznie jest herezją, odpowiedź „nie” zaś przyznaniem się do winy, Joanna odpowiada:
– „Jeżeli nie jestem, Bóg może mi jej udzielić; jeśli jestem, Bóg może mnie w niej utrzymać”. Dla przypomnienia – Joanna była niepiśmienną, prostą wiejską dziewczyną bez jakiegokolwiek wykształcenia.
Końcowy protokół sądowy zawierał 12 punktów, sprzecznych co prawda z dokumentem oskarżenia, lecz temu sądowi specjalnie to nie przeszkadzało. Ponieważ pozwana była analfabetką, podpisała dokument przyznania się do winy pod groźbą natychmiastowej egzekucji; sąd zastąpił ten dokument fałszywką w oficjalnym protokole.
Trzy dni później, 27 maja 1431 roku Joanna odwołuje swoje zeznania i przyznanie się do winy. 30 maja 1431 roku o godzinie 9.00 , na targu rybnym w Rouen zostaje wykonany wyrok: śmierć przez spalenie żywcem na stosie. Egzekucja została przeprowadzona z rozmachem, stos był ogromny. Gdy zgliszcza dogasły, żołnierze angielscy wystawili spopielone szczątki Joanny na widok publiczny, aby nikt nie twierdził, że uciekła żywa, po czym spalili je jeszcze raz, tak, aby nie zostało po niej nic. Następnie popioły wrzucili do Sekwany.
Koniec?
Wojna stuletnia trwała jeszcze 22 lata; wojska francuskie nie oddały już inicjatywy, anglikom zaś nie udało się odbudować w tym czasie swojej militarnej potęgi, zmiecionej zwycięstwami Joanny.
Najważniejsze, co udało się osiągnąć Joannie, poprzez ofiarę swojego życia, to zamiana wojny stuletniej „z pyskówki możnych o stołki” w walkę o wyzwolenie narodowe. Nagle ta sprawa zaczęła dotyczyć zwykłych ludzi. Narodził się nowoczesny patriotyzm, zaś ona sama stała się legendą na kolejne cztery wieki.
24 lata po śmierci Joanny rusza jej proces rehabilitacyjny. 7 lipca 1456 roku nowy sąd orzeka o jej niewinności i opisuje ją jako męczennicę skazaną na śmierć w męczarniach w akcie zemsty. W 1920 roku uznano ją za świętą oraz patronkę Francji.
Najstarszy znany wizerunek Joanny:
Protokoły z procesu rehabilitacyjnego, zeznania 115 świadków, rękopisy potępiające wydany na nią wyro śmierci oraz listy, których autorstwo przypisuje się Joannie (ponieważ była niepiśmienna, dyktowała swoje listy a na kilku ostatnich podpisała się „Jehanne”) zachowały się do dziś.
Postać Joanny d’Arc na trwałe zapisała się także w kulturze europejskiej. Była inspiracją m.in. dla Marka Twaina, Szekspira, Verdiego, Schillera oraz Jana Matejki. Nakręcono o niej co najmniej osiem filmów, najstarszy z 1899 roku, najnowsze powstały w 1999 roku. Swoje utwory poświęcili jej Leonard Cohen i Jacek Kaczmarski, natomiast wzmianki o niej znajdziemy w tekstach wielu innych artystów.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że droga jest kiepsko oznakowana. Tak, jakby francuzi wstydzili się wiejskiego pochodzenia swojej największej bohaterki. Może nieco przesadzam, chociaż z drugiej strony – coś w tym jest. Największe muzeum Joanny znajduje się bowiem w Orleanie, mieście w którym przebywała raptem kilkanaście dni. Nie jest to zresztą nic nowego. Już współcześni Joannie próbowali dodać jej szlacheckie pochodzenie uznając, iż niemożliwym jest, by prosta, niepiśmienna, wiejska dziewczyna w tak krótkim czasie mogła dokonać tylu bohaterskich czynów i odmienić losy wojny. Niektórzy posunęli się jeszcze dalej, dopisując Joannę do rodu królewskiego, jako królewską siostrzenicę. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, byłaby to chyba jednak nobilitacja dla samego króla, szczególnie patrząc na ogólną pierdołowatość jego i całego dworu…
Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zdać się na nawigację. Jednak także z nią dzieje się coś niedobrego – co chwila wyrzuca komunikat o słabym sygnale GPS. W tej chwili nie jest to jeszcze problemem, bowiem szosa jest prosta i nie ma żadnych skrzyżowań. Wobec tego – cała naprzód. Droga prowadzi w rozległą dolinę. Na przeciwnym jej końcu widać w oddali następny płaskowyż. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów.
Nawigacja zaczyna jąkać się coraz bardziej. Dojeżdżam do pierwszej krzyżówki. Na szczęście jest pierwszy drogowskaz wskazujący kierunek do miejsca narodzin Joanny d’Arc. Dziwne, że dopiero na 15 km od celu.
Droga zaczyna wspinać się teraz serpentynami na skalny płaskowyż; wapienny, jak mi się wydaje. Nachylenie stoku jest duże, jednak niemal stukonny silnik nie ma żadnych problemów ze wspinaczką. Zdaje się jej wręcz wcale nie odczuwać. Zmienia się też zupełnie szata roślinna. Skończyły się spieczone słońcem łąki, które stanowiły podstawę krajobrazu w dolinie. Nie ma suchych lasów iglastych, jakie dominowały jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej. Stoki i szczyt porasta bujny las liściasty. Jadę w półmroku, niczym w tunelu. Nawierzchnia jest mokra; wilgoć czuć również w powietrzu.
Po drugiej stronie płaskowyżu, przy wielkim osypisku wapiennych głazów, na których biel ciężko patrzeć w pełnym słońcu, nawigacja wreszcie odmawia współpracy. Jak się okazuje, nie tylko moja. Nieopodal kierowca innego pojazdu mocuje się ze swoim urządzeniem. Postanawiam, wobec braku drogowskazów, jechać „na czuja”.
Jak się okazuje, nie był to dobry pomysł. Po około 30 minutach błądzenia pośród malutkich wiosek zataczam koło i ląduję znów w tym samym miejscu, przy wąskim, żelaznym moście nad niewielkim potokiem.
Wapienne usypisko pozostało jednak daleko. Próbuję uruchomić GPS – o dziwo, startuje. Chwilę przelicza sobie trasę, po czym oznajmia, że do celu mam tylko 14 km. Rewelacja!
Dalsza droga przebiega już bez niespodzianek. Domremy la Pucèlle chyba nie zmieniła się od czasów Joanny, a jeśli już to w minimalnym stopniu. Na pewno zaś nie urosła. Wioskę można obejść w kilka minut.
Bez najmniejszych problemów lokalizuję dom Joanny. Aby dostać się do środka, trzeba odwiedzić muzeum.
Zdążyłem przed zamknięciem. Sukces. Jak się okazuje, jednak nie do końca. Pozostaje problem komunikacji z paniami pracującymi w muzeum. Czy to ja mam takiego pecha, czy też może takie panują tu zwyczaje – ciężko mi się z nimi dogadać. Opisy, książki – w kilku językach. Z obsługą, mam wrażenie, jest podobnie jak ze słynnym Fordem T, którego „można było zamówić w dowolnym kolorze, pod warunkiem że będzie to kolor czarny”. Z paniami również można porozmawiać w dowolnym języku, pod jednym wszakże warunkiem – że będzie to język francuski.
Panie chwilę rozmawiają ze sobą, po czym wołają jeszcze inną. Domyślam się, że ma to być poliglota. Ta podchodzi. Widząc wielojęzyczne „menu” przy kasie, na którym znajdują się informacje w kilkunastu językach, w tym po niemiecku, angielsku i rosyjsku, zagaduję po niemiecku. Jednak po minie mojej rozmówczyni szybko orientuję się, że popełniłem błąd, albo lepiej powiedzieć „faux pas”, czyli po naszemu „fo pa”. Pani wykrzywia twarz, jakby zjadła co najmniej kilogram cytryn, po czym palcem wskazuje mi opis po angielsku. W porządku, może być. Ucieszona tym faktem, moja rozmówczyni zaczyna rozmowę – z której nic nie rozumiem, mimo iż mieszkałem nawet jakiś czas w USA. Pani mówi ze straszliwym, francuskim akcentem, co drugi wyraz wstawiając również francuskie słowa. Mam wrażenie, że za chwilę półkule mózgowe mi się rozejdą. Po chwili dociera do mnie, skąd w pamiętnym serialu „Allo’ Allo’” wziął się żandarm, mówiący „Dzin Dybry”. Toż to przecież Francuz, któremu wydaje się, że mówi po angielsku. Wiedząc, że nie uda mi się z nią porozumieć, zaczynam już tylko przytakiwać. Ta metoda wydaje się działać, chwilę później mogę wejść do środka. Samo muzeum można sobie spokojnie darować, zważywszy że w całkiem dużym gmachu nie posiada niemal żadnych eksponatów. Jedyne, co mnie tu interesuje, to dom Joanny, w którym spędzam dużo czasu. Nieczęsto można zobaczyć dawne domostwa zwykłych ludzi.
Pokój rodziców i miejsce narodzenia Joanny:
Pokój Joanny i jej siostry:
Pokój braci:
Spiżarnia:
Późne popołudnie. Siedzę w kawiarni, której właścicielka, w przeciwieństwie do obsługi muzeum, jednak stara się porozumieć ze mną. Jeśli czegoś nie udało się wytłumaczyć po francusku, angielsku bądź niemiecku, doprecyzowaliśmy sobie używając rąk – a w ostateczności kawałka papieru i ołówka. Czyli jednak można.
Z tego miejsca doskonale widać starą część wioski Domremy la Pucèlle, która nie zmieniła się zapewne od czasów Joanny. Stare budynki, mały kościółek, most nad niewielkim strumykiem szemrzącym nieopodal.
I malutki domek, czekający w swym kamiennym uporze już ponad 600 lat na powrót swej niesamowitej właścicielki…