Month: Styczeń 2015

Wogezy Północne

Las Palatynacki

DSCN7344

W region ten zabłądziłem kiedyś przypadkiem, zimą. Jadąc autostradą wśród śnieżnej zamieci, na szczycie góry dojrzałem ruiny zamku. Potem kolejne. Wiedziałem już, że kiedyś będę musiał tu zawitać.

Na okazję trzeba było jednak długo czekać; na dodatek udało się przejechać zaledwie samym skrajem Lasu Palatynackiego. Tym niemniej warto było.

Zasadniczo większa część Wogezów leży we Francji. Są one dość wysokie, najwyższy szczyt Grand Ballon wznosi się aż 1424 m n.p.m. Jednak tak imponującą wysokość osiągają one w części południowej. Północna, do której właśnie się zbliżam, przypomina nasze Góry Stołowe. Jest niższa, najwyższy szczyt to Kalmit o wysokości „zaledwie” 673 m n.p.m. Region ten nazywany jest często Lasem Palatynackim, jednak geologicznie jest to część Wogezów Północnych, „odcięta” od macierzystego pasma granicą państwową. Polityka namieszała w nazewnictwie.

Nazwa „Wogezy” pochodzi prawdopodobnie od celtyckiego boga gór i lasów, Wosegusa. Minęły wieki, a obszar jego władania wcale się nie skurczył. Wogezy Północne to rezerwat biosfery UNESCO. Góry stanowią największy jednolity kompleks leśny w Niemczech. Około 80% ich powierzchni stanowią lasy. Są też bardzo słabo zaludnione.

Ciekawostką jest też fakt, że wraz z nieodległą Alzacją, góry te są terenem o największym zagęszczeniu zamków obronnych na świecie.

Jednak na razie przebijam się autostradą w kierunku Kaiserslautern. Na chwilę obecną jakichś szczególnych widoków nie ma. Sytuacja zmienia się w Ramstein ( tak, to te „Rammstein”). Autostrada zdaje się przebiegać środkiem amerykańskiej bazy wojskowej. Po jednej i drugiej stronie stoją ogrodzenia z siatką maskującą a za nimi widać szeregi baraków w kolorze khaki. Po autostradzie przewija się masa samochodów amerykańskich, mijam zjazd oznaczony jako „Military Air Base”…

Wreszcie Kaiserslautern. Opuszczam autostradę, kilka skrzyżowań ze światłami, jedno rondo, przejazd obok kolejnej bazy wojskowej (ile ich jest tutaj!) i powoli, z każdym kilometrem, zanurzam się w górach. Droga wiedzie doliną niewielkiego strumienia, szumiącego gdzieś na prawo od szosy. Z obu stron wznoszą się strome ściany skalne z piaskowca, którego ruda czerwień kontrastuje z ciemną zielenią porastającego go lasu. Tempo trzymam niespieszne, starając się delektować cudownymi widokami, jakie to matka natura roztacza przed oczami, a przede wszystkim – nie przegapić zamków, które gdzieś tu niechybnie się znajdują. Wszak region jest nimi naszpikowany.

Największym problemem jest brak pobocza przy drodze. Nie ma zupełnie możliwości aby gdzieś się zatrzymać. Natomiast, gdy jest ku temu sposobność, to widoki… ten, tego… no odstraszają. W pewnym momencie dostrzegam znak „Parking”. Ucieszony podążam za znakiem, zjeżdżam z szosy i… trafiam na klepisko służące najwyraźniej jako składowisko drewna. Stoi tu tylko stare BMW z jakąś lokalną dresiarnią, która z zaciekawieniem zaczyna przyglądać się obcemu. Nie mając ochoty na zawieranie nowych znajomości staję możliwie jak najdalej, szybko sprawdzam wiadomości w telefonie, „znakuję teren” w pobliskich krzakach i czym prędzej opuszczam tzw. „parking”.

Wreszcie, po kolejnych kilkunastu kilometrach, trafiam do wioski o wdzięcznej nazwie „Frankenstein”. Pierwsza rzecz na którą zwracam tu uwagę, to słupki przy szosie, ubrane w gustowne ubranka z kolorowej włóczki. Ktoś ma tu dobre poczucie humoru. Chwilę później, wysoko na urwisku, widać ruiny zamku. Logiczne. Co to za Frankenstein bez zamku!

Tu wyjątkowo nie ma problemu z parkingiem. Niewielki, jest dość dokładnie zastawiony samochodami. Jednak dla motocykla bez problemu znalazło się miejsce.

Do zamku prowadzi wąska, kręta ścieżka. Po drodze przejść trzeba przez małe arboretum. Uwagę moją zwraca piękny okaz sosny drobnokwiatowej (Pinus parviflora), niewielkiego drzewka pochodzącego z Wysp Kurylskich.

Wreszcie, po kilkunastu minutach marszu, docieram do zamku. Położony jest on około 300 m n.p.m. i malowniczo wkomponowany w skalistą górę, na której został zbudowany.

Pierwsze wzmianki o zamku Frankenstein pochodzą co prawda z roku 1146, jednak historycy są zdania, że jego wieża, która stała się podstawą do zbudowania twierdzy, pochodzi co najmniej z roku 1100. Właścicielem tej baszty był klasztor Limburg a jej zadaniem było strzec bezpieczeństwa na szlaku prowadzącym do klasztoru. Dokumenty z lat 1204-1231 wymieniają trzech kolejnych hrabiów Frankenstein jako zarządców. Z czasem, stopniowo, wokół baszty powstaje zamek. Jednak, z uwagi na trudny dostęp, musiał być to proces bardzo powolny.

Potem było już gorzej. W pewnym momencie, w drodze skomplikowanych spraw dziedzicznych, zamek miał aż trzech właścicieli, przy czym zabudowania podzielono pomiędzy nich poprzez losowanie.

W wyniku sporów w połowie XV wieku zamek nadawał się do zamieszkania już tylko „częściowo”. Kolejne zniszczenia przychodzą w 1512 roku w wyniku sporu możnych. W 1525 roku następuje bunt chłopski a sam zamek ulega zniszczeniu, jednak w 1560 został odremontowany na tyle, że nadawał się do zamieszkania.

Podczas wojny trzydziestoletniej (na tle religijnym, w której uczestniczyły niemal wszystkie państwa europejskie – Rzeczpospolita Obojga Narodów oficjalnie nie brała w niej udziału), zamek zajmują Hiszpanie już na wczesnym etapie wojny, prawdopodobnie bez walki. Jednak po zakończeniu walk zamek, jak zwykle zresztą w takich wypadkach, był już ruiną.

W czasie hiszpańskiej wojny o sukcesję w zamkowej kaplicy zakwaterowani zostali żołnierze francuscy, z czego wyciągnąć można logiczny wniosek, że przynajmniej ta część twierdzy była w jeszcze w 1703 roku w stanie używalności.

Potem zamek popadł w całkowitą ruinę. Pierwsze prace porządkowe wykonano dopiero w latach 1883/84, kolejne krótko przed wojną.

Dopiero w latach 1971-74 i 1988-89 na zamku pojawili się archeolodzy i konserwatorzy. Ocalałe mury zostały zabezpieczone i częściowo zrekonstruowane.

Do dziś zachowały się w zasadzie tylko ruiny zamku dolnego, którego powstanie datowane jest na XIII wiek. W jego skład wchodzi niesamowity pałac z balkonem i ogromnym kominkiem.

Z pierwotnego zamku górnego zostały tyko schody i pozostałości najstarszego elementu, wieży.

Galeria zamku Frankenstein:

Na parkingu zrobiło się jeszcze ciaśniej. Wyjeżdżam na drogę główną. Jeszcze tylko nie pomylić się na rozjeździe… Po kilku minutach opuszczam Frankenstein. Szkoda tylko, że nie można zrobić sobie pamiątkowego zdjęcia przy tablicy z nazwą miejscowości. Niestety, szosa jest za wąska a ruch na drodze za duży.

Znów jadę doliną wśród gór i lasów. Tradycyjnie już, nie ma za bardzo gdzie się zatrzymać. Jedyne miejsca gdzie jest dość szeroko, są zajęte przez tartaki i papiernie. Widok jest wówczas nieszczególny. Same „parkingi” zresztą to rozjeżdżone przez ciężarówki z drewnem błotniste kałuże, niespecjalnie zachęcające aby na nie zjechać.

Jeszcze bardziej zintensyfikowany ruch na drodze daje odczuć, że zbliżam się do jednego z największych miast w okolicy – Bad Dürkheim.

Wreszcie, na górującym nad doliną Isenach wzgórzu, wznoszą się dumnie ruiny jednego z największych zamków w regionie, twierdzy Hardenburg.

Do zamku wiedzie wygodna piesza droga z mało komfortowego parkingu. Wstęp na imponujące przedzamcze jest bezpłatny, natomiast aby dostać się do zamku wysokiego należy już uiścić opłatę. W jej cenie dostajemy dokładny plan zamku – nie ma się z czego śmiać – bez niej nie da się po nim poruszać. Imponujące zamczysko ma wymiary niemal 100 na 200 metrów. Pełno tu wież z klatami schodowymi, bowiem forteca ma kilka poziomów. Niesamowite wrażenie robi podziemny tunel dla załogi, pozwalający błyskawicznie przerzucać siły pomiędzy odległymi stanowiskami obronnymi. Zwiedzić można wieżę głodową, masę większych lub mniejszych budowli zamkowych, ogromne ogrody… Mimo dokładnego planu kilka razy udało mi się pobłądzić po różnych poziomach.

Zamek zbudowano w latach 1205-1214 na polecenie hrabiów Leiningen. Przez długi czas udało mu się uniknąć zniszczeń. Po ciężkim oblężeniu w 1512 roku postanowiono przystosować zamek do nowych metod walki z użyciem broni palnej, tworząc wokół niego dodatkowe bastiony.

W czasie wojny trzydziestoletniej zamek nie ucierpiał, stał się za to schronieniem dla okolicznej ludności cywilnej.

Oblegany w roku 1692 roku przez francuskiego króla Ludwika „Słońce” zamek nie ucierpiał, stracił tylko swe bastiony. Kres przyszedł dopiero w 1794 roku – długotrwały ostrzał francuski zamienił zamek w ruinę. Nie został już odbudowany, zresztą od 1725 roku nie był już siedzibą hrabiów, którzy przenieśli się do bardziej reprezentacyjnej rezydencji.

Do dziś zamek zachował się w niezłym stanie. Uwagę zwracają imponujące wieże, nakładające się na siebie. Potężne mury obronne niejednokrotnie osiągają grubość 7 metrów, dając do zrozumienia, dlaczego twierdza tak długo opierała się zniszczeniu. Do tego należy dodać wspaniały ogród, labirynt wież, przejść i portali oraz niesamowity, wykonany w 1509 roku, potężny tunel, łączący odległe części zamku.

Galeria zamku Hardenburg:

Bad Dürkheim wita mnie korkami, remontami dróg i związanymi z tym nieodłącznie mijankami. Według nawigacji kieruję się do centrum miasta. Zaczynają się wąskie, średniowieczne uliczki, pełne znaków zakazu i nakazu. Nawierzchnia to śliska kostka brukowa; trzeba uważać.

Powoli, w miejskim tłoku, przejeżdżam przez stare centrum. Przy ogromnym parkingu znajduje się jedna z atrakcji Bad Dürkheim, największa na świecie beczka wina o pojemności 1,7 miliona litrów. Marzenie niejednego menela. Zbudował ją w roku 1935 mistrz bednarski Fritz Keller, zużywając do jej konstrukcji 200 m3 drewna z niemal dwustu drzew świerkowych o wysokości około 40 m. W środku urządził restaurację, która jednak chyba trochę podupadła, wyglądając na zamkniętą już od dłuższego czasu. A może to tylko remont?

Bad Dürkheim to także uzdrowisko, coś jak nasz Ciechocinek. Znajdują się tu źródła solankowe, znane już od co najmniej 1136 roku. Jest i tężnia, a jakże. Ze swoją długością równą 333m, należy do największych w Niemczech. Dla porównania, w Ciechocinku są trzy tężnie: I o długości 648m, II o długości 719m i III o długości 333m, co daje łącznie 1700 m długości, czyli ponad pięć razy więcej J

Wąskimi uliczkami mozolnie wspinam się pod górę; jak to zwykle na starym mieście, uliczki krzyżują się ze sobą często i gęsto a każde skrzyżowanie jest równorzędne. Zwarta, często jeszcze średniowieczna zabudowa powoduje, że aż do samego skrzyżowania nie widać, czy droga z prawej jest wolna, czy też nie. Chwilę później zabudowania się kończą. Kreta, wąska droga prowadzi przez bujny las, po czym wjeżdżam na sam skraj wzgórza i widok zapiera dech.

Na szczycie góry znajduje się romański klasztor benedyktyński z 1034 roku. Długość założenia (bez przedsionka, który nie zachował się) to ponad 81 m, szerokość – 46,50. Nawet jako ruina jest imponujący. Niesamowity jest fakt, że bogactwo Kościoła wywodzi się z zasady ubóstwa.

Sam klasztor zbudowano na miejscu starszego Castellum, czyli zamku Limburg z IX wieku. Sam zamek stał zresztą na miejscu jeszcze wcześniejszego założenia obronnego Celtów. Zresztą, „zamek” to może nawet zbyt duże słowo. Składał się z kilku budynków i podwójnego muru z niewyszukaną bramą. Jego pewna rekonstrukcja jest jednak niemożliwa i opiera się na domysłach.

Od roku 1024 zamek był sukcesywnie przekształcany w klasztor, który w 1035 został konsekrowany z pełną pompą, w obecności samego cesarza Konrada II.

Legenda mówi o dwóch kamieniach węgielnych dla dwóch różnych budynków, które to miały zostać wmurowane przez cesarza jednego dnia, 12.07.1030 roku. Ba, legenda mówi nawet o której to godzinie miało by zostać zrobione – o 7 rano dla opactwa oraz o 1 po południu dla kościoła. Historyczna prawda jest inna – Konrad II w tym czasie wojował z Węgrami i nie było go w kraju. Inna wersja legendy mówi nawet o trzech kamieniach (a co tam, po co się ograniczać) i 13 lipca jako dniu murowania, lecz nie jest już tak dokładna i nie precyzuje, w jakiej godzinie cesarz machał kielnią i nad jakim budynkiem.

Około 1050 roku klasztor osiągnął swój maksymalny rozkwit. Oprócz bazyliki, której ruiny można podziwiać do dziś, składały się nań liczne budynki mieszkalne dla zakonników oraz o przeznaczeniu gospodarczym, tworząc tzw. dolny klasztor.

O dobrych stosunkach zakonników z władzą świadczy fakt, że w latach 1034-1065 przechowywano w nim regalia cesarskie. W roku 1038 zmarła we Włoszech, prawdopodobnie na malarię, królowa duńska Gunhild, żona cesarza Henryka III. Jej ciało, po przetransportowaniu przez Alpy spoczęło w nawie głównej bazyliki, gdzie znajduje się do dziś.

W roku 1038 w klasztorze limburskim miał miejsce tzw. „strasburski synod adwentowy”. Otóż, nie było wówczas wyznaczonego jednolitego początku adwentu ani liczby dni jego trwania i w różnych krajach wypadało to odmiennie. W efekcie, cesarz, podróżując z Francji do Niemiec, pierwszą niedzielę adwentu obchodził w Strasburgu. Tydzień później zawitał do Limburga, gdzie… ponownie musiał obchodzić pierwszą niedzielę adwentu. Toż to skandal! Trzeba natychmiast z tym skończyć! Wobec tego zwołano synod, który ujednolicił terminy adwentu we wszystkich krajach katolickich. Jest to jeden z nielicznych przypadków zwołania synodu na wniosek władzy świeckiej.

Dobre stosunki z władzą świecką procentowały benedyktynom licznymi przywilejami.

W 1042 roku zmieniono wezwanie kościoła na „św. Krzyża”. Uszyto nawet stosowną chorągiew. Jednak dwa lata wcześniej konsekrowano już kościół pod wezwaniem „świętego Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty”. Sprawa ostatecznie załatwiona została w 1047, gdy z niedalekich Włoch przesłano dzięki cesarzowi Henrykowi III, kawałek krzyża jako relikwię.

Klasztor musiał sam zadbać o swoje bezpieczeństwo. W tym też celu zbudowana została wieża, przekształcona później w opisywany na początku zamek Frankenstein. Zakonnicy szukali stronników. Od 1206 roku weszli w sojusz z hrabiami Leiningen. Ci zaś szybko wybudowali sobie nielegalnie olbrzymi zamek Hardenburg, który odwiedziłem poprzednio. Dwa kilometry w linii prostej od klasztoru powstała jedna z największych fortec w regionie! Zakonnikom nie pozostało nic innego, jak uznać stan faktyczny i podpisać kontrakt z hrabiami z Hardenburga w 1249 roku. od tego czasu stosunki między klasztorem a zamkiem wydają się być w najlepszym porządku.

Jednak po latach tłustych muszą w końcu kiedyś nadejść i chude. Dobra passa skończyła się w roku 1504, podczas wojny o sukcesję – jeden z wielu przykładów z historii, gdy lokalny spór zmienia się w wielką wojnę. Poszło o niedoszłe zaślubiny a dawni sojusznicy stanęli po przeciwnych stronach. 30 sierpnia, siejący w okolicy terror żołnierze Leningenów w akcie zemsty podpalili klasztor. Pożar, według relacji miejscowych, szalał 12 dni.

Odbudowa klasztoru rozpoczęła się w 1515 roku. odbudowano chór, budynek konwentu i letni refektarz. Gdy już wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, na zakonników spadł nowy cios. Reformacja. W 1546 roku Fryderyk III wydał zakonnikom nową doktrynę. Ci jej nie przyjęli. Wobec tego dostali zakaz przyjmowania do zakonu nowicjuszy. W ten sposób klasztor w niedługim czasie zakończył swoją działalność. W czasach napoleońskich opuszczone mury posłużyły jako „podręczny skład materiałów budowlanych” i sukcesywnie ulegały rozbiórce. Zniknęły mniejsze zabudowania, dwie z trzech wież kościoła oraz spora część jego murów. Wyburzanie powstrzymano w 1843 roku a od 1971 roku prowadzone są tu prace konserwatorskie.

Galeria klasztoru Limburg:

Same ruiny są niezwykle romantyczne. Zachowały się mury obwodowe bazyliki. W niezłym stanie jest chór. Da się nawet odnaleźć gdzieniegdzie resztki tynków z freskami. Pod chórem znajduje się dobrze zachowana krypta. W dawnym refektarzu urządzono ogródek – jadalnię na świeżym powietrzu dla działającej obecnie w klasztorze restauracji. Stoi też samotnie jedna z trzech wież kościelnych.

Można się na nią wspiąć, po uiszczeniu opłaty 1€ w restauracji i zostawieniu w zastaw dokumentu ze zdjęciem – tak, na wszelki wypadek. Dostaje się wówczas klucz do drzwi do wieży – pełna samoobsługa.

Kręte schodki prowadzą na górę, coraz wyżej i wyżej… Naliczyłem ich w sumie 137. Chyba, bowiem po pewnym czasie zaczęło kręcić mi się w głowie. Borze tucholski, jak ja się muszę poświęcać!

Widoki z wieży:

Po zejściu na dół kręci mi się w głowie jeszcze bardziej. To od tych spiralnych schodów. Tak sobie myślę, że jednak drugi raz nie chciałbym tam wchodzić.

DSCN7352

Całe późne popołudnie buszuję jeszcze po klasztornych ruinach i ogrodzie. Gdzieś tam na wschodzie, w oddali, zamglona z powodu dużej odległości, widnieje daleka dolina Renu…

Veterama 2014

DSC_6262

Najstarsze i największe w Europie targi oldtimerów na szczęście mają się dobrze. Na przekór kryzysowi, złej pogodzie i innym nieszczęściom jesienna Veterama Mannheim nie mogła narzekać na frekwencję. Mimo padającego deszczu dopisali zarówno odwiedzający, jak i wystawcy. Nie zabrakło oczywiście dobrego, starego żelaza. Zresztą, co ja będę zanudzał.

Zapraszam do galerii:

Saarlandzkie Dni Klasyki – Linslerhof 2014

DSC_6179

Dwudniowa wystawa zabytkowych pojazdów, ponad stukilometrowy rajd  dla starych samochodów „dookoła Linslrehof”, konkurs elegancji, muzyka „z epoki” na żywo a dla spragnionych mocniejszych wrażeń – wyścigi motocykli i aut na zamkniętym, zabezpieczonym torze.

Dodatkowego uroku dodaje piękna sceneria zabytkowego dworu Linslerhof.

Była to piąta już odsłona tej imprezy, organizowanej w ramach ADAC Saarland Classic Cup.

Vive la France!

DSCN6572

W teorii wszystko wyglądało prosto. Urlop zaplanowany, dwa miesiące czasu na przygotowania. W praktyce wyszło jak zwykle, czyli na ostatnią chwilę.

Niestety, świeżo reanimowany motocykl „zachorzał”. Diagnoza – to samo co zwykle. Standardowe czyszczenie i regulacje gaźników nie przyniosły efektów, albo mówiąc dokładniej, dały chwilową poprawę, po czym sytuacja się „unormowała”, a maszyna wróciła do stanu „ledwo jeżdżącego”. Zaczynam rozumieć, dlaczego poprzedni właściciel „poddał się” i przerwał remont. Skoro tak, to postanawiam oddać motocykl w ręce dobrego specjalisty. Znachor obejrzał, posłuchał, po czym stwierdził że co trzeba powymienia, poczyści, pozabezpiecza i musi być dobrze. Tylko że zawalony jest teraz pracą, więc nieprędko skończy. Tak za dwa, trzy tygodnie. OK.

Po pewnym czasie zorientowałem się jednak, że mój „specjalista” od motocykli wcześniej pracował chyba jako budowlaniec, bowiem podejście do dotrzymywania terminów miał podobne jak pewien znajommy murarz, któremu remont małej łazienki przedłużył się „nieco” – z dwóch tygodni do dwóch miesięcy…

Po kilku awanturach, z wielkim fochem, otrzymałem w końcu swój motocykl – na dwa dni przed terminem wyjazdu. Na odchodnym usłyszałem jeszcze:

– Jakbyś kupił sobie nowy motocykl, to by nie było takich problemów.

– Następnym razem tak właśnie zrobię. Tylko że Ty nie będziesz miał już pracy.

Wyjeżdżam z „renomowanego warsztatu” z mocnym postanowieniem, że moja noga już tu więcej nie postoi. Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, komputerek pokładowy sygnalizuje, że paliwo jest na wyczerpaniu. No tak, na tym też zaoszczędził. Na szczęście niedaleko, może ze dwa kilometry dalej, jest stacja benzynowa. Udało mi się przejechać może z połowę dystansu, kiedy zorientowałem się, że paliwo zostało odmierzone kieliszkiem albo pipetą… Silnik zadławił się, popychał i wreszcie zgasł. Zasadniczo w tej sytuacji powinienem zostawić motocykl, wrócić do warsztatu i zrobić kolejną awanturę. Jednak zarzekłem się, że więcej już tam nie wrócę… „O tempora, o mores”. Wzdychając ciężko ściągam kask, rękawice i kurtkę i zabieram się do pchania w upale ćwierćtonowego motocykla, w kierunku najbliższej stacji paliw…

Lorraine American Cementary and Memorial

Blady świt zastaje mnie w drodze. Postanawiam wykorzystać najdłuższy dzień w roku i pokonać możliwie duży dystans.

Wjeżdżam na ostatnią stację benzynową po niemieckiej stronie granicy. Jest jakby całkowicie wymarła, dopiero po chwili dostrzegam zaspaną dziewczynę z obsługi. Stoi w bocznych drzwiach, pali papierosa i wygląda na mocno zaskoczoną moją wizytą.

„- Z trójki?” – pyta automatycznie zmęczonym, zaspanym głosem i po krótkiej chwili uśmiecha się. Poza mną nie ma tu żadnych innych gości.

Jeszcze tylko gorąca kawa z parzącego dłonie plastikowego kubeczka i można ruszać dalej.

Po kolejnych kilkunastu kilometrach prostej i dwóch rondach melduję się na granicy niemiecko – francuskiej. Nieodmiennie fascynuje mnie, że granice dzielące Europę zniknęły. Nie wszystkie, ale jednak większość. Widząc stare, wymarłe budynki straży granicznych i służb celnych oraz pusty, nieczynny już od wielu lat przygraniczny dworzec kolejowy, nieodmiennie sięgam pamięcią wstecz, do czasów „słusznie minionych”, a jednak zupełnie niedawnych, gdy wyjazd do „zaprzyjaźnionych krajów demokracji ludowej” przypominał stopniem skomplikowania misję na inną planetę. Kontrole bagaży w pociągu „Przyjaźni” na granicy PRL i NRD, skrupulatne przeliczanie, czy ma się „dozwoloną” ilość 300 Marek DDR na głowę. A także natychmiastowe wezwanie „druchów tajemników”, kiedy nieopatrznie przeszliśmy na drugą stronę Śnieżki bez paszportów… Dziś okazuje się, że można inaczej. Całe szczęście.

Droga prowadzi cudownie krętymi, górskimi drogami. Drzewa, porastające gęsto stoki, rzucają na jezdnię głęboki cień. Jest przyjemnie chłodno.

Sama szosa jest wąziutka, jej szerokość jest w wielu miejscach tak niewielka, że z trudem minąć mogą się na niej dwa niewielkie samochody osobowe. Ilość zakrętów trudno nawet zliczyć. Jednak większość z nich jest niewyprofilowana a widoczność tego, co się na nich oraz bezpośrednio za nimi dzieje – niemal żadna. Poza tym sama nawierzchnia jest już mocno zużyta; charakterystyczna, szorstka warstwa na jezdni wytarła się w wielu miejscach do „gołego”, gładkiego asfaltu. Powstały smugi, którym co prawda daleko jeszcze do miana „koleiny”, jednak podczas przejeżdżania przez nie zawieszenie motocykla reaguje dość nerwowo. Dlatego, między innymi, trzymam tempo dość niespieszne, rzędu 80 km/h, mając również świadomość tego, ile kilometrów jazdy jeszcze mnie dzisiaj czeka.

W pewnym momencie, na jednej z krótkich prostych pomiędzy kolejnymi zakrętami, dogania mnie niemiecka wycieczka motocyklowa. Na prostych odkręcają manetki ile wlezie, przed samymi zakrętami hamują rozpaczliwie, aby się w nich zmieścić. Za zakrętem odkręcają znowu. Mam okazję dobrze przyjrzeć się ich technice jazdy, bowiem wyprzedzają mnie „na raty” i w sumie zajmuje to całej wycieczce aż trzy proste. Kilkanaście kilometrów dalej mijam „swoją” wycieczkę, gdy jej uczestnicy robią sobie przerwę. Jakiś czas później znów mnie doganiają i sytuacja z wyprzedzaniem „na raty” znów się powtarza. Potem znowu popas i znów wyprzedzanie. Aż do znudzenia…

Ostatni raz spotykamy się w Saint Avoid na stacji benzynowej. Teraz to ja robię sobie postój, wycieczka tankuje paliwo. Jeden z uczestników podchodzi do mnie i oglądając mój motocykl mówi:

„-Wyprowadzasz go dziś na spacer czy co?” – w głosie wyczuwam aluzję do mojego niespiesznego tempa jazdy.

„-Dokładnie tak, podobnie zresztą jak i wy” – odpowiadam z uśmiechem. Widząc jego zdziwioną minę dodaję: „-Przecież jedziemy w sumie jednym tempem, bo ciągle się spotykamy”. Gość, pewnie co najwyżej kilka lat starszy ode mnie z zakłopotaniem drapie się po głowie:

„-W sumie to racja” – rozmowa zdecydowanie nie przebiegła po jego myśli, jednak nie traci dobrego humoru. Dalej padają już standardowe pytania. „Skąd, dokąd, na jak długo?”

Rozstajemy się w przyjacielskiej komitywie i więcej już nie spotykamy. Wycieczka postanawia pojechać „na skróty” płatną autostradą, ja postanawiam się trzymać z dala od dróg szybkiego ruchu.

01Przy okazji odwiedzam też cmentarz i mauzoleum żołnierzy amerykańskich, poległych w walce o wyzwolenie Francji. Liczba ofiar przyprawia o zawrót głowy.

02

Samo założenie jest w stylu typowo amerykańskim, na cmentarz można niemal wjechać samochodem.

W samej kaplicy zwraca uwagę mapa działań wojennych, na której ostatnim na wschód zaznaczonym miastem jest… Frankfurt nad Odrą. Dalej nie ma już nic ciekawego. Na tyle, że można było umieścić legendę do mapy akurat tam, gdzie znajduje się Polska. Z mapy wynika ponadto, że w walkach w Europie brali udział Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, Kanadyjczycy oraz „armie ZSRR”. Nikt więcej. W sumie słusznie – o sprzedanych nie warto wspominać, po co psuć swój wykreowany, nieskazitelny wizerunek.

03

Opuszczam to miejsce „lekko zdegustowany”, jak można by to powiedzieć „poprawnie politycznie”.

Thionville

Nawigacja wyprowadza mnie na drogę ekspresową, prowadzącą do Verdun. Na szczęcie, odcinek ten ma raptem może ze 20 km. Przy okazji można trochę pogonić konie. Jednak tylko trochę, bowiem ograniczenie prędkości wynosi tu 110 km/h a z wcześniejszych doświadczeń wiem, że francuska Policja lubi kontrolować przestrzegania owych limitów.

Ekspresówka kończy się rondem, po którym następuje zwykła szosa. Teraz kieruję się na Thionville, Krajobraz także się zmienia. Góry i lasy zostały w tyle. Teren nadal jest pagórkowaty, jednak w krajobrazie dominują pola i łąki. Droga jest już zasadniczo prosta. Prowadzi często przez małe wioski, w centrum których dominują małe, kamienne domki. Stoją one zapewne tu od stuleci i zapewne przez ten czas niewiele się zmieniły. Dziś jednak wiele z nich stoi opuszczonych, nie spełniając już obecnych standardów.

Samo Thionville wita mnie ozdobną bramą prowadzącą do miasta, dziś stojącą jednak obok głównej szosy. Byłem tu już kilka lat temu Jawą, więc daruję sobie zwiedzanie. Samo miasto w przeciągu wieków należało do Luksemburczyków, Francuzów, Niemców a nawet Hiszpanów. Było wielokrotnie niszczone i odbudowywane – a przede wszystkim fortyfikowane.

Najbardziej chyba charakterystycznym budynkiem w mieście jest „Tour aux Puces”, po niemiecku zwana „Flohturm”, co można przetłumaczyć jako „Pchla wieża”. Jest ona pozostałością po nieistniejącym już zamku z XI/XII wieku. Ciekawostką są powbijane w jej ściany kule armatnie – pamiątka po jednym z dawnych oblężeń Thionville. Sama wieża, mimo niepozornego wyglądu, kryje wewnątrz niesamowicie skomplikowaną konstrukcję.

04

Bardziej współczesnymi pamiątkami po twierdzy Thionville, albo też Diedenhofen, bo tak brzmi z kolei niemiecka nazwa miasta, są ufortyfikowane… mosty. Na jednym z nich urządzam sobie mały piknik.

05

06

07

Rzeźnik ze Stonne

Po skromnym śniadaniu (baton czekoladowy) postanawiam niezwłocznie udać się w dalszą drogę. Wychodzi mi to jednak dość kiepsko, bowiem mimo pomocy nawigacji kilkukrotnie „udaje mi się” pomylić drogę wśród wąskich, krętych uliczek starego miasta. Wreszcie, po przejechaniu przez jakieś parkingi, podwórka i skwery udaje mi się w końcu wyjechać na główną drogę.

Przez kilka kolejnych godzin podróżuję wśród pól i łąk. Teren jest niemal płaski. Po prawej stronie, raz bliżej, raz dalej od szosy dostrzec można szare, potężne, betonowe umocnienia – bunkry Linii Maginota. Ich ciemne otwory strzelnic zwrócone są na wschód, w stronę dawnej III Rzeszy. Widząc ich milczącą potęgę zaczynam rozumieć wyzwanie jakie Hitler postawił przed dowództwem Wehrmachtu, rozkazując przygotować plan inwazji na Francję po tym, jak we wrześniu 1939 roku wypowiedziała wojnę Niemcom oraz rozpoczęła przeciwko nim działania zbrojne, co już jest mniej znanym faktem.

Wiejskie klimaty:

DSCN6956

DSCN6959

Na horyzoncie pojawiają się znów góry – to Ardeny. Droga zaczyna wspinać się po ich zalesionych stokach. Jezdnia staje się bardzo wąska, stan nawierzchni znacznie się pogarsza. Wąziutka nitka asfaltu wije się wśród gór, tworząc tysiące zakrętów. Potężne drzewa po jej obu stronach splatają swe gałęzie gdzieś wysoko nade mną, niby niekończące się sklepienie potężnej, zielonej gotyckiej katedry. Mimo słonecznego dnia panuje tu półmrok i wilgoć. Czasem tylko natrafić można na małą, zagubioną wśród gór i lasów wioseczkę. Dalej znów góry i lasy.

W pewnej chwili tablice przy drodze informują mnie, że wjeżdżam do Belgii. Krajobraz jednak wcale się nie zmienia. Jedyną zauważalną różnicą jest większa niż we Francji liczba fotoradarów, oraz, o czym przekonałem się osobiście, jeszcze gorsza nawierzchnia drogi. Mimo całkiem niespiesznego tempa jazdy, wynoszącego w granicach 70-90 km/h, na jednym z zakrętów w lewo motocykl nagle zaczyna jechać bokiem a tylne koło usilnie chce wyprzedzić przednie. Nie bardzo mając ochotę zaliczyć glebę i „pójść w zielone”, co w tym miejscu oznacza także kilkadziesiąt metrów w dół po stoku, widząc wąską szutrówkę po prawej stronie, niewiele myśląc prostuję motocykl i odbijam w prawo. Tylne koło odzyskuje przyczepność, więc wywrotka już mi nie grozi. Teraz, pędząc po stromiźnie w dół staram się gorączkowo wytracić prędkość. Udaje mi się to w samą porę, bowiem dalsza droga jest zablokowana przez leżące w poprzek kłody drzew. Gaszę silnik, muszę chwilę ochłonąć. Wyjazd na szczęście jest dość łatwy, tylko wygląda groźnie. Przy okazji sprawdzam, co spowodowało to całe zamieszanie. Okazuje się, że na całym feralnym zakręcie rozrzucony jest żwir i piasek, który kolorystycznie idealnie zlewa się z nawierzchnią do tego stopnia, że jest niemal zupełnie niewidoczny.

Postanawiam bardziej uważać na drodze. Wkrótce wyjeżdżam z lasu. Dookoła, jak okiem sięgnąć, ciągną się pastwiska. Gdy już jestem przekonany że sytuacja jest pod kontrolą, z przydrożnych chaszczy wybiega wprost pod koła motocykla… niewielki, łaciaty prosiaczek, uciekając zygzakiem przez całą szerokość jezdni. Na dźwięk klaksonu oraz pisk opon jednym wielkim susem daje nura w krzaki. Jak dla mnie to już trochę za dużo przygód.

Belgijski odcinek drogi kończy się dość szybko. Już we Francji, w Charleville-Mézières, rodzinnym mieście Jeana Nicolasa Arthura Rimbaud postanawiam zatankować. Nie jest to łatwe, bowiem w mieścinie odbywa się jakiś festyn i połowa ulic w centrum jest pozamykana. W wąskim przesmyku, będącym zamkową bramą kierowcy samochodów permanentnie wymuszają na mnie pierwszeństwo przejazdu, mimo iż według znaków należy się ono mi. Jednak na prowincji widocznie prawa zwyczajowe są ważniejsze niż stanowione. Chwilę później duży SUV wyjeżdża mi z drogi podporządkowanej wprost przed motocykl. Hamuję gwałtownie; kierowca pseudoterenówki udaje, że nie zwraca na zaistniałą sytuację żadnej uwagi, ufny najwyraźniej w wytrzymałość karoserii swojego wozu. W końcu przyczepiam się jako „ogon” do jakiegoś miejscowego kierowcy i jadąc za nim trafiam na maleńką stacyjkę benzynową na obrzeżach miasta. Sama stacja paliw to dwa dystrybutory pod niewielkim daszkiem oraz sklepik przytulony do równie małego warsztatu samochodowego. Na podjeździe, właściciel stacji wraz z kierownikiem warsztatu w najlepsze smażą kiełbaski i mięso na małym, przenośnym grillu na węgiel drzewny, zupełnie nie przejmując się faktem, że dwadzieścia metrów dalej stoją dystrybutory z benzyną i olejem napędowym. Totalny luz i beztroska. Zanim skończyłem tankować właściciel stacji obrócił jeszcze mięso na ruszcie po czym udał się do sklepiku zanim jeszcze zdążyłem odejść od motocykla. Gdy odjeżdżałem, z kamienną miną znów zajął się grillowaniem. Grunt to umieć dobrze zorganizować sobie pracę.

Po około 40 kilometrach docieram do maleńkiej, niepozornej wioski Stonne. Wieś ta to w rzeczywistości kilkanaście domów, jeden kościółek i cmentarz położone wzdłuż jednej jedynej ulicy. Jednak gdy 10 maja 1940 roku wojska niemieckie rozpoczęły inwazję na Francję i manewrem przez Ardeny udało im się wbić klinem pomiędzy siły francuskie nad Mozą a w dniach 12-15 maja przełamać obronę Sedanu, maleńka wioska na szczycie niewysokiej góry nabrała nagle ogromnego znaczenia.

DSCN6963

Wbrew temu, co zwykliśmy sądzić o wojnie obronnej Francji w 1940 roku (gdzie jest moja biała flaga?), bitwa o Stonne była jedną z najkrwawszych i najbardziej zaciętych. Jeden z jej niemieckich uczestników miał porównać ją potem w swych powojennych pamiętnikach do zmagań o Stalingrad.

DSCN6964

Sama bitwa rozpoczęła się wcześnie rano 15 maja, gdy oddziały niemieckie zajęły wieś. Jednak zaraz za nią dostały się pod gęsty ostrzał francuski i po utracie 7 czołgów wycofały się do zabudowań.

O godzinie 7.30 francuzi odbijają wieś. Jednak już o godzinie 8.00 do Stonne znów wkraczają Niemcy. Nie cieszą się jednak długo swoim sukcesem, bowiem o godzinie 9.00 zostają przepędzeni przez francuski kontratak. Niemcy jednak nie oddają pola i o 9.30 znów zajmują Stonne. Francuzi przegrupowali się jednak dość szybko i o 10.00 francuskie wojsko znów wkroczyło do wsi. Na niemieckie kontrnatarcie nie trzeba było czekać długo; o 10.15 wioska znów była w rękach Niemców. Tym razem na dość długo, bo aż do mniej więcej godziny 12.00, gdy silne uderzenie francuskie wyparło Niemców ze Stonne. O godzinie 17.30 wojska III Rzeszy zajmują wieś po raz ostatni tego dnia.

16 maja o 7.30 rano niemieckie wojska pancerne muszą zmierzyć się ze swoim najgorszym koszmarem. Na stacjonujący w Stonne konwój 4 Brygady Pancernej w sile 13 czołgów (11 Panzer III i 2 Panzer IV) oraz dwa działa przeciwpancerne, przeprowadza szarżę pojedynczy (!!!)  francuski czołg Char B1 bis o nazwie własnej „Eure”, który samotnie przedarł się przez niemieckie linie obronne wokół wsi. Teoretycznie wynik starcia pancernych gigantów wydawał się przesądzony wobec przygniatającej przewagi niemieckiej. Jednak rezultat jest zgoła odmienny od oczekiwanego. Pierwsi ostrzał rozpoczynają Niemcy, jednak ich pociski kalibru 37mm a nawet 75mm nie robią na francuskim kolosie żadnego wrażenia. Kapitan Pierre Billotte, dowódca „Eure” wydaje rozkaz otwarcia ognia dopiero wówczas, gdy od pierwszego z niemieckich czołgów dzieli go odległość niespełna 50 metrów. Wyposażony w dwie armaty Char B1 jednocześnie, pojedynczymi strzałami, niszczy pierwszy i ostatni czołg z niemieckiej kolumny, po czym przejeżdża przez wioskę „w amoku”, jak określili to żołnierze Wehrmachtu, niszcząc ogniem dział i karabinów maszynowych wszystko na swej drodze.

DSCN6966

Po kilku minutach jest po wszystkim. Francuski kolos zawraca na końcu wsi i powoli wycofuje się na zachód, w kierunku swoich pozycji. Na jego pancerzu załoga naliczyła później ponad 140 bezpośrednich trafień pocisków artyleryjskich, jednak żadne z nich nie spenetrowało grubego pancerza ani nie wyrządziło szkód. W Stonne pozostaje 13 wraków czołgów oraz zgruchotane dwa działa przeciwpancerne – wszystko, co zostało z niemieckiego konwoju 4 Brygady Pancernej… Po tym „rajdzie” kapitan Pierre Billotte otrzymuje przezwisko „Rzeźnik ze Stonne”.

DSCN6972

Mimo tego poświęcenia o godzinie 17.00 kolejne natarcie niemieckie znów odbija wioskę z rak francuskich.

17 maja walki znów przybrały na sile. Wioska, albo raczej to, co z niej zostało, przechodziła z rąk do rąk jeszcze sześć razy. Ostatecznie, wobec postępów Wehrmachtu na innych odcinkach frontu, wojska francuskie opuszczają Stonne. O godzinie 17.30 wojska niemieckie wkraczają do ruin wsi, która po raz 17 i zarazem ostatni w tej kampanii zmieniła właściciela.

DSCN6989

Niemcy powinni świętować, jednak nie za bardzo było co. W walkach o Stonne, śmiesznie małą wioseczkę, stracili niewiarygodną liczbę ponad 3 000 poległych i 23 500 rannych żołnierzy. Straty francuskie również były wysokie, jednak wielokrotnie mniejsze: odpowiednio 1 000 zabitych i 6 500 rannych.

DSCN6983

Przyhamowana w ciężkich, krwawych i zajadłych walkach o kilka kamiennych domków, niemiecka machina wojenna ruszyła ponownie i w przeciągu nieco ponad miesiąca doprowadziła do kapitulacji Francji (22 czerwca).

Sam wyjazd ze Stonne to pasmo niekończących się zakrętów, ukrytych w leśnej gęstwinie. Na jednym z takich wiraży, perfidnie zacieśniającym się, po raz drugi w tym dniu daję się zaskoczyć. Tylne koło trafia na mokre błoto zalegające na jezdni i w ułamku sekundy traci przyczepność. Resztę zakrętu pokonuję w eleganckim, chociaż zupełnie nieplanowanym poślizgu. Jak to się stało, że w tym właśnie momencie nie zakończyłem podróży a motocykl utrzymał się w pionie  – doprawdy nie mam pojęcia.

A za zakrętem…

DSCN6994

Kieruję się teraz niemal dokładnie na południe. Upał zaczyna dawać się we znaki. Po kilku godzinach takiej jazdy mam dość i muszę trochę odpocząć. Wkrótce napotykam odpowiednie miejsce w postaci składu drewna przy szosie. Dookoła las, jedyny kontakt z cywilizacją to stalowy most kolejowy oraz wspomniana droga, po której z rzadka przejedzie jakieś auto albo motocykl. Nikt na mnie nie zwraca uwagi, więc rozkoszuję się samotnością, ciepłymi promieniami słońca, zapachem świeżo ściętych drzew, wystygłą dawno kawą z termosu… W szalonym pędzie „nie wiadomo za czym” duża część ludzkości straciła zdolność do cieszenia się z rzeczy małych, zwykłych i ulotnych.

DSCN6999

Kilkadziesiąt kilometrów dalej mam okazję zderzyć się z francuską rzeczywistością. Przed Pont-á-Mousson wskaźnik poziomu paliwa znów opada poniżej drugiej podziałki a to niechybny znak, że należałoby już zatankować. Postanawiam dokonać tego na pierwszej napotkanej stacji.

Jednak kolejne kilometry mijają a stacji jak nie było, tak nie ma. Wjeżdżam do miasta a na wyświetlaczu widnieje tylko jedna kreska. To już nie są żarty. Stojąc na kolejnych światłach ustawiam nawigację na wyszukiwanie najbliższej stacji paliw. Wreszcie, po przebyciu nieco ponad kilometra po zatłoczonych uliczkach małego miasta jest i stacja. Tyle że dziwna, automatyczna. Nie lubię takich rozwiązań. Wolę zapłacić te kilka centów więcej i spotkać się z prawdziwym człowiekiem. Ale w tej sytuacji nie mam wyboru.

Okazuje się, że nie mogę zatankować. Automat nie przyjmuje gotówki, tylko karty. Moje dwie karty uparcie odrzuca. Co dalej? Mam pieniądze i nie mogę kupić paliwa.

W nawigacji wyszukuję inną stację. Po kilku kilometrach błądzenia po mieście trafiam znów na podobną, oczywiście również automatyczną. Tak jak poprzednia, ta również nie przyjmuje gotówki i konsekwentnie odrzuca moje karty płatnicze.

Próbuję po raz trzeci; tym razem wybieram stację dużego koncernu, położoną na peryferiach. Przebijam się przez całe miasto i… z rozpaczy chce mi się wyć. Stacja paliw jest już od dawna nieczynna, pewnie z rok albo i dłużej. Gdy tak siedzę i dumam, gdzie teraz szukać benzyny, mając świadomość, że może to być moja ostatnia próba przed wezwaniem pomocy drogowej, na podjazd stacji w hukiem wjeżdża francuska wycieczka w sile 8 motocykli. Pocieszam się, że nie tylko ja tu błądzę w poszukiwaniu paliwa, bowiem przybyli mają również niewyraźne miny. Rzucają w końcu siarczyste „sacrebleu” lub coś w tym stylu, po czym nie gasząc silników wyjeżdżają ze stacji. Nie bardzo wiedząc co robić ruszam za nimi. Po około 10 kilometrach trafiam dzięki temu na malutką stacyjkę benzynową, gdzieś na „zabitej dechami” wiosce, czyli tak jak lubię. Właściciel stacji, na widok klientów, powoli odłożył gazetę i wstał z fotela wystawionego przed malutkim sklepikiem. Jak ja kocham takie scenerie! Mimo iż dystrybutory są tylko cztery a motocykli dziewięć, to jednak tankowanie idzie nam bardzo sprawnie. Benzyna 95-cio oktanowa występuje tu tylko jako „E 10”, czyli z 10% dodatkiem bioetanolu. Francuska wycieczka tankuje do swoich motocykli bez wyjątku paliwo 98-mio oktanowe, które zawiera dużo mniej biokomponentów. Postanawiam zrobić tak samo. Tu też nasze drogi się rozchodzą. Wycieczka rusza w stronę Niemiec, ja jadę „na spotkanie” z najważniejszą postacią historyczną Francji, od której domu rodzinnego dzieli mnie już zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.

Domremy la Pucèlle. Cień Joanny d’Arc.

Do Joanny d’Arc dobrze pasowało chińskie przekleństwo: „obyś żył w ciekawych czasach”. Jej czasy na pewno nie były nudne. Urodziła się prawdopodobnie 6 stycznia 1412 roku w maleńkiej wiosce Domremy. Od 1337 roku trwała wojna stuletnia. Poszło o to, co zwykle, czyli o koryto, do którego rościło sobie pretensje zbyt wielu kandydatów. W efekcie Francja doprowadzona została do ruiny w zasadzie pod każdym względem. W momencie narodzin Joanny władzę „sprawował” Karol VI, który jednak ze względu na zaburzenia psychiczne nie był w stanie rządzić. Oprócz Karola VI pretendentem do tronu był książę Burgundzki, Jan bez Trwogi oraz książę Orleanu, Ludwik. Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, gdy zamordowany został Ludwik Orleański w 1407 roku na zlecenie księcia Burgundii.  Sytuację wykorzystali w 1415 roku Anglicy, dokonując udanej inwazji na Francję i zajmując całą północną jej część. Pretendentem do tronu francuskiego stał się tym samym król Anglii, Henryk V.

W 1420 roku wszystko wskazywało na to, że Francja wejdzie pod panowanie angielskie. Jednak w 1422 roku zmarli Henryk V i Karol VI. Teoretycznie władcą królestwa Anglii i Francji został Henryk VI.

Teoretycznie, bowiem był on w tym czasie zaledwie  niemowlęciem. W jego imieniu na zajętych terytoriach rządził regent.

W 1429 roku sytuacja Karola VII wyglądała tragicznie. Anglicy wraz z Burgundczykami okupowali północną część Francji z Paryżem włącznie, oraz również niektórymi terenami na południu. Książę Burgundii władał również Reims, tradycyjnym miejscem koronacji królów Francji. Jak na razie jednak kraj nie miał króla. Ostatnie lojalne wobec Karola miasto na północy, Orlean, oblegały wojska angielskie. Jego strategiczne położenie powodowało, że gdyby padło, droga na południe stanęłaby otworem.

DSCN5510

W tym momencie na arenę wkracza Joanna d’Arc, prosta, niepiśmienna dziewczyna z malutkiej wioski Domremy. Była osobą niesamowitą, zarówno patrząc przez pryzmat średniowiecza jak i czasów nam współczesnych. Mając 16 lat, wraz ze swoim krewnym udaje się do pobliskiego obozu wojskowego, prosząc dowódcę o zgodę na wizytę na dworze Karola VII w Chinon. Oczywiście zostaje „spławiona”, jednak nie poddaje się. Kilka miesięcy później pojawia się znowu, tym razem w asyście dwóch osób o wysokiej pozycji w regionie. Pod eskortą żołnierzy, w męskim przebraniu, udaje się na spotkanie z następcą tronu.

Na prywatnej audiencji Joanna zrobiła na Karolu VII ogromne wrażenie. O czym rozmawiano za zamkniętymi drzwiami? Tego nie wiemy. Wiadomo jednak na pewno, że została włączona w poczet dowódców wojsk. Prosta chłopka, analfabetka, do tego bardzo młoda i niedoświadczona, powołująca się na „boską misję”. Najprawdopodobniej Karol wyszedł z założenia, że wszystkie „racjonalne” koncepcje zostały już wypróbowane i zakończyły się fiaskiem. Pora zatem na plany „szaleńcze”.

Joanna na audiencji u Karola; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle.

DSC_3531

Zanim jednak Joanna w białej zbroi, na białym rumaku i pod białym sztandarem wyruszy na czele wojsk, musi zostać poddana teologicznym „testom”, czy aby nie jest ona czarownicą, bądź w najlepszym razie heretyczką, mogłoby to bowiem bardzo zaszkodzić następcy tronu i dać oponentom możliwość twierdzenia, że jego władza pochodzi od diabła. Teologowie rozpoczynają swe „badania”, jednak po ich zakończeniu wiedzą dokładnie tyle, co przed ich rozpoczęciem. Wobec tego Karol VII stwierdza, że ostatecznym dowodem będzie bitwa o Orlean.

Oczywiście dowódcy lekceważąco odnosili się do Joanny. Jednak wkrótce sytuacja się zmieniła. Armia francuska przybyła pod Orlean 29 kwietnia 1429 roku. 4 maja wojska pod wodzą Joanny zdobyły peryferyjną twierdzę Saint Loup. Idąc „za ciosem”, z marszu, zajmuje jeszcze tego samego dnia drugą twierdzę, Saint Jean Le Blanc. Było to łatwe zwycięstwo, bowiem wojska angielskie, po utracie pierwszej twierdzy i na wieść o zbliżającej się armii Joanny po prostu porzucili zamek. Dwa zwycięstwa jednego dnia! Taka sytuacja nie zdarzyła się w armii francuskiej od dawna. Jednak na tym koniec – rada wojenna postanawia czekać na posiłki wbrew radom Joanny, która uważała, że należy atakować, przeciwnika, zanim ten zdąży się pozbierać. Głównodowodzący wojsk francuskich, Jan Orleański nakazuje zamknąć bramy miasta, aby powstrzymać Joannę, ta jednak, przy pomocy mieszkańców miasta oraz części żołnierzy zmusza burmistrza do otwarcia bram i wraz z częścią wojsk oraz jednym oficerem zdobywa twierdzę Saint Augustin. Za „niesubordynację” zostaje pozbawiona dowództwa, jednak i tak wymusza na radzie wojennej bardzo ryzykowny atak na główną twierdzę angielską, „les Tourells”. Bitwa rozpoczyna się 7 maja; Joanna bierze w niej bezpośredni udział, stając się jej główną bohaterką, gdy ranna w szyję przez angielskiego łucznika, po opatrzeniu powraca na pole walki i prowadzi osobiście ostateczny szturm, po którym twierdza pada.  Joanna dowodziła zupełnie inaczej, niż inni dowódcy francuscy. Armia pod jej przywództwem dokonywała śmiałych, agresywnych ataków, nie dając przeciwnikowi chwili wytchnienia i możliwości przygotowania obrony.

Triumfująca Joanna d’Arc w zdobytym Orleanie; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle:

DSCN5518

Dawni oponenci Joanny stali się jej gorącymi sprzymierzeńcami.

Anglicy spodziewali się teraz uderzenia na Paryż lub Normandię, jednak Joanna znów ich zaskoczyła. Celem jej armii stało się Reims, tradycyjne miejsce koronacji królów Francji, leżące dwukrotnie dalej niż Paryż. Wojska Joanny odnosiły zwycięstwo za zwycięstwem. 12 czerwca pada Jargeau, 15 czerwca Meung – sur – Loire, 17 czerwca Beaugency. Podczas tej pierwszej bitwy Joanna otrzymała uderzenie kamienną kulą armatnią w swój hełm podczas wspinaczki po drabinie na mury twierdzy, co świadkowie zdarzenia przyjęli jako znak boskiej interwencji, która uratowała ją od pewnej śmierci.

Anglicy pod wodzą Johna Fastolfa wydali Joannie walną bitwę 18 czerwca pod Patay. Jednak tym razem czekała ich przykra niespodzianka. Joanna zaatakowała błyskawicznie, zanim jeszcze żołnierze angielscy zdążyli zająć pozycje. Nastąpił pogrom, trzon ich wojsk został dosłownie zmieciony, większość dowódców zginęła bądź dostała się do niewoli. Straty francuzów były minimalne.

Kolejne miasta kapitulowały przed zwycięską armią francuską w zasadzi bez walki. 16 lipca wojska Joanny wkroczyły do Reims, gdzie dzień później Karol VII został koronowany na króla Francji. Państwo znów miało króla.

Koronacja Karola w Reims; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle:

DSC_3541

Joanna zabiegała teraz o jak najszybszy atak na Paryż, jednak dwór królewski podtrzymywał wynegocjowany z Burgundczykami rozejm, którego Joanna była zdecydowaną przeciwniczką, twierdząc, że „potrzebny on jest anglikom i ich sprzymierzeńcom a nie nam”. Okazało się, że miała rację – wróg wykorzystał ten czas na ściągnięcie swych wojsk oraz fortyfikację Paryża.

Marsz na Paryż przebiegał spokojnie, wszystkie napotkane miejscowości poddawały się bez walki. Jednak 15 sierpnia wojska Joanny starły się w wielkiej bitwie z armią angielską księcia Bedford, który wykorzystał rozejm na przegrupowanie i wzmocnienie swych wojsk. Wynik bitwy pozostał nierozstrzygnięty, jednak marsz na Paryż trwał. Oblężenie rozpoczęło się 8 września; Joanna znów osobiście prowadziła swoich żołnierzy do ataku, gdzie mimo postrzelenia w nogę przez kusznika nadal pozostała na polu walki. Następnego dnia rano dostała jednak rozkaz wycofania się, którego tym razem posłuchała. Winę za ten stan rzeczy ponoszą osobiści doradcy Karola VII, którzy odpowiadają za błędy popełnione po koronacji.

Listopad i grudzień 1429 roku mija Joannie na drobnych potyczkach w okolicach La Charitè-Sur-Loire. W kwietniu 1430 roku dostaje zadanie obrony miasta  Compiègne. Podczas potyczki 3 maja 1430 roku jej oddział został otoczony przez wojska burgundzkie a ona sama wzięta do niewoli. Inna wersja opowieści mówi wprost o zdradzie w jej własnych szeregach i zamknięciu bram twierdzy przed nosem powracającej wraz ze swoimi żołnierzami Joanny.

Zgodnie z ówczesnym zwyczajem za Joannę ustanowiony zostaje okup. Ponieważ była głównodowodzącą wojsk francuskich i autorką spektakularnych zwycięstw, wyznaczona kwota była duża. Zbyt duża, jak na możliwości rodziny i przyjaciół Joanny. Król Karol VII z kolei, milczał jak zaklęty. Z jednej strony może to dziwić, z drugiej – popularność Joanny wśród wojska i ludu była mu mocno nie na rękę.

Joanna próbowała kilka razy uciec, jednak bez powodzenia. Wykonała nawet brawurowy skok z wieży z wysokości około 21 metrów do suchej fosy, po którym to wyczynie została przeniesiona do więzienia w Arras.

Słony okup decydują się w końcu zapłacić Anglicy, jednak tylko po to, aby wytoczyć jej proces. Oddano ją inkwizycyjnemu sądowi kościelnemu. Z jednej strony chodziło o to, żeby nie wyglądało to na zemstę za odebranie inicjatywy na froncie i niemal przegraną wojnę, z drugiej o podkopanie autorytetu króla Karola VII, któremu można by było „dokopać”, gdyby udało się „udowodnić”, że dopomogła mu w zdobyciu korony np. czarownica.

9 stycznia 1431 roku rozpoczął się proces kościelny, lecz w gruncie rzeczy polityczny. Na dodatek bezprawny, chociażby dlatego, że prowadzący sprawę biskup Cauchon nie miał kompetencji do prowadzenia takiego procesu.

Joanna d’Arc przed sądem; witraż z kościoła w Domremy la Pucèlle:

DSCN5530

Na porządku dziennym tego „sądu” było podmienianie protokołów, jak również zastraszanie części funkcjonariuszy. Zanim ktokolwiek usłyszał o ideologii „gender”, sąd kościelny zastosował ją w praktyce, umieszczając Joannę w męskim więzieniu, w którym strażnikami byli oczywiście mężczyźni-rzecz nie do pomyślenia zarówno dziś, jak i w średniowieczu.

W sumie akt oskarżenia zawierał 70 pozycji, takich jak: czary, nieobyczajność (bowiem podczas walki miała na sobie zbroję), herezję i kontakty z siłami nieczystymi-gdyż zeznała, że miała widzenia świętych.

Do historii i kultury przeszły odpowiedzi Joanny na podchwytliwe pytania teologów. Między innymi, na pytanie: „czy jest w Łasce Bożej”, które w gruncie rzeczy jest pułapką, bowiem według dogmatów teologicznych nikt nie może tego wiedzieć-odpowiedź „tak” automatycznie jest herezją, odpowiedź „nie” zaś przyznaniem się do winy, Joanna odpowiada:

– „Jeżeli nie jestem, Bóg może mi jej udzielić; jeśli jestem, Bóg może mnie w niej utrzymać”. Dla przypomnienia – Joanna była niepiśmienną, prostą wiejską dziewczyną bez jakiegokolwiek wykształcenia.

Końcowy protokół sądowy zawierał 12 punktów, sprzecznych co prawda z dokumentem oskarżenia, lecz temu sądowi specjalnie to nie przeszkadzało. Ponieważ pozwana była analfabetką, podpisała dokument przyznania się do winy pod groźbą natychmiastowej egzekucji; sąd zastąpił ten dokument fałszywką w oficjalnym protokole.

Trzy dni później, 27 maja 1431 roku Joanna odwołuje swoje zeznania i przyznanie się do winy. 30 maja 1431 roku o godzinie 9.00 , na targu rybnym w Rouen zostaje wykonany wyrok: śmierć przez spalenie żywcem na stosie. Egzekucja została przeprowadzona z rozmachem, stos był ogromny. Gdy zgliszcza dogasły, żołnierze angielscy wystawili spopielone szczątki Joanny na widok publiczny, aby nikt nie twierdził, że uciekła żywa, po czym spalili je jeszcze raz, tak, aby nie zostało po niej nic. Następnie popioły wrzucili do Sekwany.

DSCN5520

Koniec?

Wojna stuletnia trwała jeszcze 22 lata; wojska francuskie nie oddały już inicjatywy, anglikom zaś nie udało się odbudować w tym czasie swojej militarnej potęgi, zmiecionej zwycięstwami Joanny.

Najważniejsze, co udało się osiągnąć Joannie, poprzez ofiarę swojego życia, to zamiana wojny stuletniej „z pyskówki możnych o stołki” w walkę o wyzwolenie narodowe. Nagle ta sprawa zaczęła dotyczyć zwykłych ludzi. Narodził się nowoczesny patriotyzm, zaś ona sama stała się legendą na kolejne cztery wieki.

24 lata po śmierci Joanny rusza jej proces rehabilitacyjny. 7 lipca 1456 roku nowy sąd orzeka o jej niewinności i opisuje ją jako męczennicę skazaną na śmierć w męczarniach w akcie zemsty. W 1920 roku uznano ją za świętą oraz patronkę Francji.

Najstarszy znany wizerunek Joanny:

DSC_3614

Protokoły z procesu rehabilitacyjnego, zeznania 115 świadków, rękopisy potępiające wydany na nią wyro śmierci oraz listy, których autorstwo przypisuje się Joannie (ponieważ była niepiśmienna, dyktowała swoje listy a na kilku ostatnich podpisała się „Jehanne”) zachowały się do dziś.

Postać Joanny d’Arc na trwałe zapisała się także w kulturze europejskiej. Była inspiracją m.in. dla Marka Twaina, Szekspira, Verdiego, Schillera oraz Jana Matejki. Nakręcono o niej co najmniej osiem filmów, najstarszy z 1899 roku, najnowsze powstały w 1999 roku. Swoje utwory poświęcili jej Leonard Cohen i Jacek Kaczmarski, natomiast wzmianki o niej znajdziemy w tekstach wielu innych artystów.

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że droga jest kiepsko oznakowana. Tak, jakby francuzi wstydzili się wiejskiego pochodzenia swojej największej bohaterki. Może nieco przesadzam, chociaż z drugiej strony – coś w tym jest. Największe muzeum Joanny znajduje się bowiem w Orleanie, mieście w którym przebywała raptem kilkanaście dni. Nie jest to zresztą nic nowego. Już współcześni Joannie próbowali dodać jej szlacheckie pochodzenie uznając, iż niemożliwym jest, by prosta, niepiśmienna, wiejska dziewczyna w tak krótkim czasie mogła dokonać tylu bohaterskich czynów i odmienić losy wojny. Niektórzy posunęli się jeszcze dalej, dopisując Joannę do rodu królewskiego, jako królewską siostrzenicę. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, byłaby to chyba jednak nobilitacja dla samego króla, szczególnie patrząc na ogólną pierdołowatość jego i całego dworu…

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zdać się na nawigację. Jednak także z nią dzieje się coś niedobrego – co chwila wyrzuca komunikat o słabym sygnale GPS. W tej chwili nie jest to jeszcze problemem, bowiem szosa jest prosta i nie ma żadnych skrzyżowań. Wobec tego – cała naprzód. Droga prowadzi w rozległą dolinę. Na przeciwnym jej końcu widać w oddali następny płaskowyż. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów.

Nawigacja zaczyna jąkać się coraz bardziej. Dojeżdżam do pierwszej krzyżówki. Na szczęście jest pierwszy drogowskaz wskazujący kierunek do miejsca narodzin Joanny d’Arc. Dziwne, że dopiero na 15 km od celu.

Droga zaczyna wspinać się teraz serpentynami na skalny płaskowyż; wapienny, jak mi się wydaje. Nachylenie stoku jest duże, jednak niemal stukonny silnik nie ma żadnych problemów ze wspinaczką. Zdaje się jej wręcz wcale nie odczuwać. Zmienia się też zupełnie szata roślinna. Skończyły się spieczone słońcem łąki, które stanowiły podstawę krajobrazu w dolinie. Nie ma suchych lasów iglastych, jakie dominowały jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej. Stoki i szczyt porasta bujny las liściasty. Jadę w półmroku, niczym w tunelu. Nawierzchnia jest mokra; wilgoć czuć również w powietrzu.

Po drugiej stronie płaskowyżu, przy wielkim osypisku wapiennych głazów, na których biel ciężko patrzeć w pełnym słońcu, nawigacja wreszcie odmawia współpracy. Jak się okazuje, nie tylko moja. Nieopodal kierowca innego pojazdu mocuje się ze swoim urządzeniem. Postanawiam, wobec braku drogowskazów, jechać „na czuja”.

Jak się okazuje, nie był to dobry pomysł. Po około 30 minutach błądzenia pośród malutkich wiosek zataczam koło i ląduję znów w tym samym miejscu, przy wąskim, żelaznym moście nad niewielkim potokiem.

DSCN6570

DSCN6564

Wapienne usypisko pozostało jednak daleko. Próbuję uruchomić GPS – o dziwo, startuje. Chwilę przelicza sobie trasę, po czym oznajmia, że do celu mam tylko 14 km. Rewelacja!

Dalsza droga przebiega już bez niespodzianek. Domremy la Pucèlle chyba nie zmieniła się od czasów Joanny, a jeśli już to w minimalnym stopniu. Na pewno zaś nie urosła. Wioskę można obejść w kilka minut.

DSCN6584

DSCN6573

Bez najmniejszych problemów lokalizuję dom Joanny. Aby dostać się do środka, trzeba odwiedzić muzeum.

DSCN6572

Zdążyłem przed zamknięciem. Sukces. Jak się okazuje, jednak nie do końca. Pozostaje problem komunikacji z paniami pracującymi w muzeum. Czy to ja mam takiego pecha, czy też może takie panują tu zwyczaje – ciężko mi się z nimi dogadać. Opisy, książki – w kilku językach. Z obsługą, mam wrażenie, jest podobnie jak ze słynnym Fordem T, którego „można było zamówić w dowolnym kolorze, pod warunkiem że będzie to kolor czarny”. Z paniami również można porozmawiać w dowolnym języku, pod jednym wszakże warunkiem – że będzie to język francuski.

Panie chwilę rozmawiają ze sobą, po czym wołają jeszcze inną. Domyślam się, że ma to być poliglota. Ta podchodzi. Widząc wielojęzyczne „menu” przy kasie, na którym znajdują się informacje w kilkunastu językach, w tym po niemiecku, angielsku i rosyjsku, zagaduję po niemiecku. Jednak po minie mojej rozmówczyni szybko orientuję się, że popełniłem błąd, albo lepiej powiedzieć „faux pas”, czyli po naszemu „fo pa”. Pani wykrzywia twarz, jakby zjadła co najmniej kilogram cytryn, po czym palcem wskazuje mi opis po angielsku. W porządku, może być. Ucieszona tym faktem, moja rozmówczyni zaczyna rozmowę – z której nic nie rozumiem, mimo iż mieszkałem nawet jakiś czas w USA. Pani mówi ze straszliwym, francuskim akcentem, co drugi wyraz wstawiając również francuskie słowa. Mam wrażenie, że za chwilę półkule mózgowe mi się rozejdą. Po chwili dociera do mnie, skąd w pamiętnym serialu „Allo’ Allo’” wziął się żandarm, mówiący „Dzin Dybry”. Toż to przecież Francuz, któremu wydaje się, że mówi po angielsku. Wiedząc, że nie uda mi się z nią porozumieć, zaczynam już tylko przytakiwać. Ta metoda wydaje się działać, chwilę później mogę wejść do środka. Samo muzeum można sobie spokojnie darować, zważywszy że w całkiem dużym gmachu nie posiada niemal żadnych eksponatów. Jedyne, co mnie tu interesuje, to dom Joanny, w którym spędzam dużo czasu. Nieczęsto można zobaczyć dawne domostwa zwykłych ludzi.

DSCN6578

Pokój rodziców i miejsce narodzenia Joanny:

DSC_3574

Pokój Joanny i jej siostry:

DSC_3581

Pokój braci:

DSC_3577

Spiżarnia:

DSC_3585

Późne popołudnie. Siedzę w kawiarni, której właścicielka, w przeciwieństwie do obsługi muzeum, jednak stara się porozumieć ze mną. Jeśli czegoś nie udało się wytłumaczyć po francusku, angielsku bądź niemiecku, doprecyzowaliśmy sobie używając rąk – a w ostateczności kawałka papieru i ołówka. Czyli jednak można.

Z tego miejsca doskonale widać starą część wioski Domremy la Pucèlle, która nie zmieniła się zapewne od czasów Joanny. Stare budynki, mały kościółek, most nad niewielkim strumykiem szemrzącym nieopodal.

DSCN6586

I malutki domek, czekający w swym kamiennym uporze już ponad 600 lat na powrót swej niesamowitej właścicielki…

Zamki Pomorza

DSCN3360

Zamek Bierzgłowski – Toruń – Wąbrzeźno – Kowalewo Pomorskie

Nadeszła niedziela. Plan jej zagospodarowania zrodził się już dużo wcześniej. Jednak z uwagi na niepewną pogodę postanowiłem skrócić wyjazd i udać się tylko na Zamek Bierzgłowski.

Podróż krajową „dziesiątką” jest nudna, jednak na szczęście także krótka. Szosa została kilka lat temu wyremontowana, jednak mam dziwne wrażenie, że po remoncie jest węższa niż była wcześniej. Obywa się na niej nieustający wyścig ciężarówek, których kierowcy traktują wolniejsze pojazdy jako przeszkody do pokonania a nie pełnoprawnych uczestników ruchu drogowego. Dopiero wiejska szosa prowadząca do zamku i wioski o wszystko mówiącej nazwie „Zamek Bierzgłowski” okazała się być ukojeniem nerwów.

Nierówny, podniszczony asfalt prowadzi mnie wśród pól i zagajników. Blisko natury, czyli tak jak lubię. Na drogomierzu mija kilometr za kilometrem, jednak podróż wcale mi się nie dłuży. Mógłbym jechać tak cały dzień.

Wreszcie odnajduję wioskę a za nią – zamek. Trudno go przeoczyć. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności ta jedna z najstarszych warowni krzyżackich przetrwała do naszych czasów.

Zbudowano ją w latach 1270-1305 w miejscu wcześniejszego grodu, zniszczonego w 1260 roku przez Litwinów. Była siedzibą komturów bierzgłowskich, potem własnością Rady Miejskiej w Toruniu. Od 1860 roku z przerwami, aż do dziś, trwają tu prace konserwatorskie.

Z dawnej warowni zachował się zamek główny (wysoki), który był pierwotnie siedzibą komtura. Składa się z dwóch skrzydeł (kapitularza i refektarza). Od północy przylega do niego przedzamcze z bramą wjazdową, przy której robię sesję fotograficzną.

dscn8111

dscn8108

dscn8106

dscn8105

Zwiedzanie zamku sobie odpuszczam, gdyż już wcześniej zdążyłem go poznać dość dokładnie. Poza tym, pogoda zdaje się poprawiać, więc nie namyślając się długo, postanawiam wydłużyć sobie wycieczkę aż do Torunia.

Wjazd na jedyny w owym czasie most jest permanentnie zakorkowany. Wykorzystując zalety jednośladu, staram się ominąć korek, jadąc środkiem drogi. Oczywiście, w końcu komuś zaczyna to przeszkadzać. Jedno z aut, już na moście, próbuje zablokować mi możliwość przejazdu. Ponieważ jednak w korku nie ma zbyt wielkiej możliwości ruchu, nie udaje mu się to do końca i pozostawia mi, niewielki wprawdzie, ale jednak wystarczający odstęp. Motocykl z gracją omija zawalidrogę a samozwańczego szeryfa trafia szlag. Otwiera okno, krzyczy coś, trąbi… Zapewne najchętniej pobiegłby za mną, gdyby tylko dał radę mnie dogonić. Nigdy nie rozumiałem takich zachowań i pewnie nigdy nie pojmę ich pokrętnej logiki.

Humor nieco mi się zepsuł, ale tylko trochę. Chwilę później, na Bulwarze Filadelfijskim, już zapomniałem o całym incydencie.

Zupełnie automatycznie zjeżdżam na starówkę, na teren dawnego zamku krzyżackiego. Była to pierwsza warownia krzyżacka na tych terenach, odbiegająca swym stylem od późniejszych zamków konwentualnych. Budowę rozpoczęto jeszcze w połowie XIII wieku, jednak szła opornie i twierdza została ukończona dopiero w pierwszej połowie XIV wieku.

Zamek zbudowany był na planie zbliżonym do trójkąta. Główny do mieszkalny znajdował się wzdłuż muru południowego zamku (od strony Wisły). Mieścił on kaplicę, stołówkę oraz sypialnię. Wzniesiony później budynek wzdłuż muru wschodniego mieścił w sobie salę narad. Wyprowadzono z niego, sięgający aż 32 metry poza obręb murów zamku ganek, podparty na arkadach a zakończony wieżą latrynową. Po stronie północnej, na dziedzińcu, zlokalizowana była ośmioboczna wieża ostatniej obrony a za nią, wzdłuż muru, zlokalizowane były stajnie i inne obiekty gospodarcze.

Komturowie toruńscy pełnili bardzo ważne funkcje w państwie zakonnym. Prężnie rozwijał się Toruń, będący ważnym ośrodkiem gospodarczym. Na tym tle dziwnym może się wydawać całkiem skromne, żeby nie powiedzieć marne, wyposażenie zamku. W przededniu wojny polsko-krzyżackiej stan ten nie poprawił się.

Po spektakularnej klęsce Krzyżaków pod Grunwaldem, w której polegli między innymi dwaj poprzedni komturowie toruńscy, zamek dostał się pod polską jurysdykcję. Jednak już w 1411 roku, na mocy porozumień pokojowych, Krzyżacy ponownie zajęli warownię. Niemal natychmiast przystąpili do modernizacji jej uzbrojenia, szykując się do nowego konfliktu. Jednak sam Zakon dotknął kryzys wewnętrzny a mieszkańcy Prus coraz mocniej wyrażali swe niezadowolenie z krzyżackich rządów. Doprowadziło to do kryzysu finansowego.

Sam zamek znajdował się w kiepskim stanie technicznym. W 1420 roku dochodzi w nim do pożaru. Jak złe były już wówczas stosunki pomiędzy Krzyżakami a mieszkańcami Torunia świadczy fakt, iż mieszczanie wcale nie pomagali przy gaszeniu a tylko stali i beztrosko drwili sobie z ratujących zamek zakonników.

Niespełna dwa lata później przeprowadzono częściowy remont warowni. Częściowy, bowiem sytuacja finansowa komturii toruńskiej była tragiczna a sami zakonnicy zadłużeni u mieszczan toruńskich aż po ostatnią parę gaci.

6 lutego 1454 roku rajca toruński w towarzystwie trębacza stanął u bram zamku, żądając rozmowy z komturem. Była to sytuacja, która nigdy wcześniej nie miała miejsca. Oto poddany ŻĄDA widzieć się ze swoim komturem!!! Dwa dni wcześniej miasto zbuntowało się przeciwko Krzyżakom i wysłało poselstwo do polskiego króla, Kazimierza Jagiellończyka z prośbą o pomoc i przyjęcie do Korony. Na zamku schronić się musieli urzędnicy krzyżaccy i żołnierze.

Stało się to, czego obawiał się komtur. Torunianie żądają poddania zamku. Komtur Albrecht Kalb kategorycznie odmawia i grozi buntownikom surowymi konsekwencjami. Ale sam doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że są to tylko czcze groźby. Do obrony zamku ma bowiem zaledwie dwunastu rycerzy i kilkunastu żołnierzy zaciężnych. Do tego dwóch księży. W prochowni i zbrojowni pustki, w spiżarni hula wiatr. A tymczasem zbuntowane miasto to 10 000 mieszkańców, lekko licząc.

Torunianie przystąpili zatem do oblężenia. Wynajęte wojska zaciężne podciągnęły armaty. Padły pierwsze salwy. Piechota szykowała się do ataku.

Do szturmu jednak nie doszło. Komtur realnie ocenił swe szanse i poddał zamek, przyjmując wszystkie warunki. 8 lutego 1452 roku, w asyście straży miejskich i przy drwinach i obelgach mieszkańców, krzyżacki garnizon opuszczał Toruń – na zawsze. Zamek zaś został splądrowany i rozebrany, aby żaden garnizon wojskowy nie mógł odebrać miastu wolności.

Z potężnego zamku pozostała do dziś dobrze zachowana wieża latrynowa i prowadzący do niej ganek. Przetrwał również kilkumetrowej wysokości mur obwodowy, pozostałości budynków mieszkalnych zamku wysokiego, fundamenty ośmiobocznej wieży oraz piwnice.

img119

dscn1411

dscn1415

dscn1417

dscn1429

Postanawiam odwiedzić Kolegę, informując Go uprzednio telefonicznie o swoich zamiarach. Jak się okazuje, dzień ma już zaplanowany, jednak z chęcią nieco zmodyfikuje swój plan. Ponieważ z Torunia do Książek jest jakieś 65km, więc ma trochę czasu aby się przygotować na moje odwiedziny.

Tym bardziej, że staram się trzymać z dala od głównych dróg, wybierając te wiejskie, niemal zapomniane, asfaltowe dróżki. Zjeździłem je wzdłuż i wszerz pracując jako… zresztą, nieważne. Na tym zakręcie,  cudownie schowanym wśród pól, o mały włos nie rozbiłem kiedyś służbowego samochodu; po prostu nie wpadłem na to, że niespodziewanie, bez żadnego ostrzeżenia, droga może nagle zmienić kierunek o 90 stopni. Znaku, ostrzegającego o niebezpiecznym zakręcie, rzecz jasna, nie ma – bo i po co? Miejscowi i tak wiedzą…

Zresztą, może i znak kiedyś był, ale, jak to było w starym kawale – „nie było wypadków, więc znak zlikwidowaliśmy”.

Z rozmyślań wybudza mnie zmiana nawierzchni. Zamiast asfaltu pod kołami szumi stara, wyślizgana kostka brukowa. Wjeżdżam do Wąbrzeźna, starego, typowego prowincjonalnego miasteczka. Podobno nie zawsze takie było. Był tu kiedyś zamek, który został zniszczony i rozebrany – a wraz z nim przeminęły również i dobre czasy.

Silnik po regulacjach gaźnika nie przegrzał mi się tym razem na miejskim rynku, jak to miewał w zwyczaju i podbudowany tym faktem radośniej odkręcam manetkę. Jeszcze tylko jedno osiedle i za chwile opuszczę miasto. Gdzieś tu mieszka moja była, dobra znajoma ze studiów. Była, bowiem moja kilkuletnia nieobecność w regionie spowodowała całkowite zatarcie kontaktów… Każdy ma teraz swoje życie i swoje własne problemy na głowie…

Droga mija spokojnie i chociaż asfalt momentami robi się coraz gorszy, to moje samopoczucie poprawia się z każdym kolejnym kilometrem. Do domu kolegi coraz bliżej.

Wreszcie spotkanie. Nie obyło się bez błądzenia po malutkim, ale urokliwym miasteczku. Uprzedzony kolega przygotował już motocykl; co prawda nie ma tyle czasu, aby pojeździć ze mną, ale odprowadzić mnie kawałek przecież zawsze może – zawsze jest to jakiś pretekst, aby wyrwać się z rodzinnej imprezy.

dscn1965

Podczas rozmowy przy kawie zwierzam się mimochodem ze swych bezowocnych poszukiwań ruin zamku w Wąbrzeźnie. Kolega, jako miejscowy, zna ich położenie i obiecuje mnie do nich zaprowadzić. A więc plan wyjazdu już mamy.

W dwa motocykle jedzie się raźniej. Jednak po chwili radosny nastrój pryska – zaczyna padać. Z początku słabo, jednak z czasem coraz mocniej. Do Wąbrzeźna wjeżdżamy w strugach deszczu. W sumie zbierało się cały dzień, więc nie wiem czemu jestem zaskoczony. Liczyłem na szczęście?

Zamek – a raczej to, co z niego pozostało, znajduje się niemal w centrum miasta, w niewielkim parku. Do dziś przetrwało tylko kilka żałosnych ogryzków murów i fragmenty fundamentów wieży. Nic dziwnego, że nie mogłem go znaleźć.

Zamek zbudowano w latach 1303 – 1321 jako rezydencję biskupią. Niesamowity jest fakt, że bogactwo Kościoła ma swe źródło w zasadzie ubóstwa…

Kolejni, urzędujący na zamku biskupi, bardzo dbali o swoją rezydencję. Zamek należał ponoć do najpiękniejszych w całej ziemi chełmińskiej a być może i w całej Polsce, chociaż o jego wyposażeniu niewiele wiadomo.

Zamek główny zbudowany był na planie kwadratu o boku około 60 metrów, czym z wyglądu przypominał budowle krzyżackie. Umiejscowiono go na sztucznie podwyższonym półwyspie Jeziora Zamkowego. Wewnętrzny dziedziniec z trzech stron otaczały budynki mieszkalne. Od wschodu zamykał go mur, pośrodku którego wznosiła się duża, ośmiokątna wieża ostatniej obrony. W swoich piwnicach zaopatrzona była prawdopodobnie w studnię. Druga studnia znajdowała się na dziedzińcu.

Brama wjazdowa znajdowała się w murze, niesymetrycznie, obok wieży.

Zamek otaczało przedzamcze, długie na około 120m, w którym znajdowały się pomieszczenia gospodarcze.

W czasie wojny polsko – krzyżackiej, Wąbrzeźno opowiedziało się po stronie Zakonu. Jednak zamek nie ucierpiał zbytnio, mimo iż biskup Arnold podpadł Jagielle, udzielając schronienia krzyżackiemu uciekinierowi z zamku w Brodnicy. Jednak ostatecznie, biskup ukorzył się przed królem 20 sierpnia 1410 roku. W czasie wojny trzynastoletniej zamek przechodził z rąk do rąk, aby ostatecznie, spalony przez wojska Krzyżackie, przejść na własność Korony.

Biskupi zamek odbudowali. W 1599 roku, podczas panującej epidemii dżumy, biskup Piotr Tylicki pozwolił toruńskim benedyktynkom schronić się w zamku przed zarazą. Cudowne podsumowanie słów „ufam ci, Boże”.  W 1600 roku, w wigilię, przez swoją nieostrożność i lekkomyślność, zakonnice wywołują na zamku pożar. Szkody oceniono jako „wielkie”.

W latach 1611 – 1613 zamek odbudowany został w stylu barokowym. Kres warowni przyniosły wojny szwedzkie: w 1655 roku ostrzelany zamek spłonął doszczętnie. Odbudowy już nie przeprowadzono. W 1792 roku zrujnowane zabudowania zaczęto rozbierać, aby pozyskać cegłę na odbudowę strawionego przez pożar Wąbrzeźna. Resztę murów i fundamentów rozebrano w XIX wieku, a pozyskany materiał zużyto na budowę dróg. Z jednego z najpiękniejszych zamków nie pozostało prawie nic.

dscn1968

dscn1969

dscn1972

dscn1973

dscn1974

Opuszczamy miasto w strugach deszczu. Kamienna kostka szosy jest śliska. Czy to możliwe, że właśnie jedziemy po kamieniach z zamkowym fundamentów?

Za Wąbrzeźnem, na rozstajnych drogach żegnamy się. Kolega wraca do domu, do gości, ja ruszam dalej. Deszcz na szczęście jest coraz słabszy aż w końcu niebo się rozpogadza.

Niedaleko Torunia, w Kowalewie Pomorskim odnajduję smętne resztki ostatniego zamku na dzisiejszej trasie. Zbudowany został przez Krzyżaków, na miejscu wcześniejszego grodu,  prawdopodobnie około 1290 roku.

Zamek został zbudowany na planie czworoboku, na brzegu nieistniejącego już dziś jeziora. Rozkład wielu pomieszczeń jest dziś zagadką.  Do zamku właściwego przylegały od południa dwa duże przedzamcza.

Już w 1330 roku oparł się wojskom Władysława Łokietka, które, chociaż pozbawione ciężkiego sprzętu oblężniczego, zdołały jednak poważnie uszkodzić twierdzę.

W 1410 roku, po bitwie pod Grunwaldem, w której zginął komtur kowalewski, wojska Władysława Jagiełły zajęły miasto i zamek bez walki, „wywlekając panów zakonnych za ich brody”. Jednak kilka miesięcy później kontrnatarcie krzyżackie odbija Kowalewo z rąk polskich.

Dwanaście lat później Jagiełło ze swoimi wojskami staje znów u bram zamku krzyżackiego. Zastaje spalone rozkazem komtura miasto. Oblężenie trwa osiem dni i kończy się fiaskiem.

W 1454 roku następuje bunt mieszczan. Zajmują oni zamek, który następnie przekazują królowi polskiemu. Od tej chwili staje się on miejscem urzędowania starostów polskich. Przez następne 150 lat panuje spokój.

Jak łatwo się domyślić, kres warowni przynosi potop szwedzki. Zrujnowany zamek nadal jest siedzibą starostów. W 1685 roku na Sejmie podjęto uchwałę o odbudowie zamku, jednak z powodu braku funduszy nigdy jej nie przeprowadzono. Zamek ostatecznie rozebrano w drugiej połowie XIX wieku.

Do dziś przetrwał jeden filar wieży latrynowej oraz kilka fragmentów murów.

dscn1978

dscn1979

dscn1981

dscn6031

Jedna z niewielu pozostałości po miejskich murach obronnych:

dscn6036

dscn6037

Smutne jest to, że tak wiele cennych zabytków na tym terenie zostało bezpowrotnie zniszczonych. Jeszcze smutniejszy jest fakt, że stało się to często bardzo niedawno, historycznie rzecz biorąc – jakby wczoraj.

Najdziwniejszy jest fakt, że żadnego z odwiedzonych dziś zamków nie da się tak naprawdę zrekonstruować, gdyż nasza wiedza na ich temat jest bardzo skromna. Na zamku w Kowalewie Pomorskim archeolodzy pojawili się po raz pierwszy dopiero w 2013 roku. chociaż patrząc na to wszystko z innej perspektywy „szklanki do połowy jednak pełnej”, należy się cieszyć, że temat dawnych zamków Pomorza przestał być już tematem tabu i chociaż powoli, to jednak jakaś poprawa w tym temacie następuje.

Ścieżka druidów

DSCN2932

Pomysłowi, waleczni i wąsaci – Celtowie

Niewielka rzeczka Nied kluczy swym biegiem wśród niewysokich, łagodnych wzgórz. To skręca na zachód, na terytorium Francji, rozlewając się szeroko w swoim korycie, to znów za chwilę zbacza na wschód, wpływając do Niemiec, zacieśniając swój bieg wśród skał, żłobiąc w nich całkiem głębokie wąwozy. Nic sobie nie robi z wytyczonych przez ludzi granic państwowych. Granice administracyjne są zmienne, ludy przychodzą i odchodzą.

W takich to „pięknych okolicznościach przyrody” natrafiłem zupełnie przypadkowo na ciekawy drogowskaz. Jadąc w kierunku przez niego wskazywanym zjechałem z podrzędnej, wiejskiej drogi na jeszcze podrzędniejszą, jednak ciągle asfaltową. Na jej końcu znajduje się głaz z napisem „Druidenpfad”, czyli „Ścieżka Druidów”.

DSCN2929

Nie powinno nas to dziwić. Znajdujemy się raptem kilkaset kilometrów na zachód od domniemanej, pierwotnej siedziby Celtów nad górnym Dunajem, Renem i Menem. Stamtąd, około I tysiąclecia p.n.e. rozpoczęli oni swą ekspansję. W ciągu kilkuset lat podbili tereny dzisiejszej Francji, Hiszpanii, Szwajcarii, Austrii, Czech. Na terenach Polski dotarli na Śląsk, do Małopolski i prawdopodobnie aż na Kujawy. W IV wieku p.n.e. wkroczyli do Rzymu, skąd jednak zostali wyparci, w III wieku zaś dotarli do Grecji i Turcji. W ikonografii przedstawiano ich z bujnymi włosami i wąsami.

Nie należy jednak wyciągać z tego wniosku, że podboje te były procesem planowym i centralnie sterowanym. W rzeczywistości było wprost przeciwnie. Celtowie nigdy nie stworzyli jednolitego organizmu państwowego. Określenie „Celtowie” odnosi się bowiem tylko do wspólnoty językowej i w pewnym stopniu także kulturowej, co jednak nie przekładało się na poczucie wspólnoty. Celtowie dzielili się na wiele plemion, które często toczyły ze sobą wojny.

Podobnie niejednorodna była ich struktura społeczna. Społeczeństwo dzieliło  się na kasty: kapłanów, wojowników i rolników-rzemieślników. Wśród kapłanów można było wyróżnić kolejne trzy grupy: bardów, wieszczy i druidów.

Bardowie w swych pieśniach przekazywali tradycję historyczną. Wieszcze byli wróżbitami i jasnowidzami, byli również wykonawcami obrzędów religijnych.

Najwyższą pozycję zajmowali druidzi. Byli nie tylko najwyższymi kapłanami, badaczami przyrody, lekarzami, sędziami, potrafili mierzyć upływ czasu, wreszcie często byli doradcami wodzów i jako tacy mieli duży wpływ na sprawy polityczne. Swoje nauki pobierali przez 20 lat nigdy nie robiąc notatek, mimo iż pismo znali. Uważali jednak, że „zapis rozleniwia i osłabia pamięć”.

Wojna miała duże znaczenie w życiu Celtów. Dlatego też kasta wojowników utożsamiana była z elitą. Wojaczka była dobrym sposobem na wzbogacenie się i zdobycie sławy. Starożytni kronikarze wielokrotnie podkreślają niebywałą wprost waleczność Celtów (a z drugiej strony równie niepospolitą skłonność do przechwałek). Taktyka była niewyszukana – cechował ją brak jakiejkolwiek taktyki. Po prostu przytłaczali przeciwnika masą wojowników, przy przerażającej wrzawie i dźwięku trąb. Ta nieskomplikowana metoda walki nie sprawdzała się jednak w przypadku napotkania dobrze zorganizowanego przeciwnika – na przykład rzymskich legionów. Ale nie uprzedzajmy faktów.

W niejakiej sprzeczności z tak prostą metodą walki pozostaje broń używana przez Celtów. W powszechnym użyciu były proste, długie, żelazne miecze. Do walki na dalszych dystansach używano włóczni i oszczepów. Do ochrony zaś stosowano owalne, drewniane tarcze, okute żelazną blachą, często bogato malowane, być może również ze skórzanym pokryciem. Częstym widokiem były dwukołowe rydwany bojowe. Niektóre plemiona celtyckie używały pasów łańcuchowych. Od II wieku p.n.e. konni używali pojedynczych ostróg (wynalazek celtycki). Natomiast rzadko podczas walki można było zaobserwować wojownika w hełmie i kolczudze – były one celtom dobrze znane, jednak używane raczej jako strój paradny.

Rzemieślnicy, a w szczególności kowale, cieszyli się stosunkowo dużym poważaniem społecznym. Stopień zaawansowania technicznego Celtów był bardzo wysoki. Opanowali doskonale technikę obróbki metali. Dość powiedzieć, że podstawowy zestaw narzędzi kowala nie zmienił się od czasów celtyckich. Udoskonalili rolnictwo, stosując ulepszone, żelazne radlice. Pojawiają się ulepszone sierpy, kosy i żarna rotacyjne. Rozwija się hutnictwo metali kolorowych oraz, idące z nim w parze – kopalnictwo. Bardzo szybko przyswoili sobie od greków produkcję naczyń na kole garncarskim, przy czym sami udoskonalili tą technologię. Wynalazkiem typowo celtyckim są naczynia klepkowe. Opanowali produkcję szkła i emalii. Rozwija się handel, wraz z nim również środki transportu (słynne wozy galijskie). Celtowie byli również pierwszymi „barbarzyńcami”, emitującymi własne monety.

Oprócz tego istnieli także rolnicy. Żeby było ciekawiej, rzemieślnicy i rolnicy mogli być również fakultatywnymi wojownikami a wojownicy „zawodowi”, w rzadkich chwilach pokoju, mogli zajmować się z kolei rzemiosłem lub rolnictwem.

Jak ktoś celnie stwierdził: „Celtowie to lud o tysiącu twarzy, jednak każda z nich ma wąsy”.

Za głazem asfalt się kończy. Przez kolejnych kilkaset metrów droga ma jeszcze „cywilizowaną”, betonową nawierzchnię, jednak i ta ma jednak ma swój kres. Zaczynają się szutry. Gliniasta ziemia przemieszana ze żwirem jest dobrze ubita i przez to twarda niemal jak beton. Jednak nawet nie chcę myśleć, jak wygląda tu sytuacja po deszczu…

Wapienna wyżyna jest niemal płaska. Pokrywają ją pola uprawne, lasy i łąki. Krajobraz jest sielski.

DSCN2761

DSCN2765

DSCN2842

Ciekawostką i ewenementem są tu mardelle. Są to niewielkie zagłębienia w wapieniu, wypełnione wodą. Średnica ich waha się od kilku do około 50 m, głębokość zaś od kilkudziesięciu centymetrów do dwóch i więcej metrów. Mogą powstawać w sposób naturalny, poprzez rozpuszczanie wapiennej skały, lub być wynikiem różnorakiej działalności człowieka. Czy Celtowie mieli coś wspólnego z ich powstaniem? Nie wiadomo, wykluczyć tego nie można.

DSCN2832

Zaczyna się las. Droga prowadzi skrajem doliny Niedu. Gdy tylko nadarza się sposobność, postanawiam zejść w dół, nad rzekę. Wąska ścieżka jest gliniasta, obficie nawodniona i przez to bardzo śliska. Najwidoczniej skała tworząca płaskowyż musi mieć skomplikowaną strukturę; ze ścian wąwozu wypływają dziesiątki niewielkich strumyków. Niektóre tworzą niewielki oczka wodne, inne łączą się ze sobą, spływają w dół i kończą swój bieg w rzece.

W jednym z takich zastoisk udaje mi się odkryć „przedszkole” salamander plamistych. Największy europejski płaz ogoniasty znalazł tu sobie idealne warunki do rozmnażania i rozwoju.

DSCN2852

Po raz pierwszy od wielu lat udało mi się spotkać w naturze te ciekawe stworzenia.

DSCN2853

Wokół tych zwierząt, o skrytym trybie życia, narosło wiele mitów. Ludowa nazwa, „salamandra ognista”, nawiązuje do dawnego wierzenia, według którego stworzenia te miały rodzić się i żyć… w płomieniach. Inna „legenda ludowa” mówi o tym, że napotkanie salamandry w dzień nieuchronnie zwiastuje deszcz. Mam nadzieję, że „mądrość ludowa” się nie ziści, bo tyle salamander na raz jeszcze w życiu nie widziałem. Wedle zasady proporcjonalności musiałyby więc zwiastować potop.

Kilka kilometrów dalej, w lesie, mam okazję zobaczyć, jak wyglądało typowe celtyckie gospodarstwo  wiejskie.

DSCN2787

DSCN2811

Standardowy budynek celtycki to jednoizbowy, prostokątny dom z drewnianych bali. Drewniany szkielet dachu kryty był słomianą lub trzcinową strzechą. Przestrzenie pomiędzy balami tworzącymi szkielet ścian wypełniono łozinową plecionką pokrytą gliną.

DSCN2771

Ponieważ dom nie posiadał okien, do oświetlenia wnętrza, ogrzewania oraz gotowania (zwykle w żelaznym kotle lub garnku), służyło obłożone kamieniami palenisko, położone mniej więcej pośrodku pomieszczenia. Standardowym wyposażeniem każdego celtyckiego domostwa był warsztat tkacki umiejscowiony w miarę dobrze oświetlonym miejscu, gdzieś w okolicy drzwi. Innym ważnym sprzętem były obrotowe żarna do mielenia mąki czy kaszy. Powszechnie występowały Dzieżby do wyrabiania chleba. Prócz tego nie mogło zabraknąć naczynia na wodę, którym byłą przeważnie beczka, wiadro klepkowe lub brązowy krater. Mniejsze naczynia znajdowały swoje miejsce na specjalnych półkach lub były zawieszone na specjalnych stojakach. Drobne przedmioty przechowywano w koszach.

DSCN2773

Z „mebli” obecne były pieńki, kamienie, wiązki słomy lub pęki skór do siedzenia. Bogatsi mogli pozwolić sobie na drewniane lub wiklinowe krzesła. Ponieważ siedziska były niskie, jako stoły służyły ławy. Do spania służyły zwykle posłania z siana, przykryte pękami skór lub kocami. Czasem spano na ławach, które w dzień służyły jako stoły.

Posłania znajdowały się w dalszej części izby, gdzieś pod ścianą, czasem oddzielone były od głównej części pomieszczenia kotarą. Jak widać, lekko nie było.

DSCN2779

Ogródek warzywny, a w tle budynek gospodarczy – spiżarnia.

DSCN2776

DSCN2775

Opodal gospodarstwa jest okazja do zapoznania się z celtycką technologią. Ten kopiec z misternie ułożonymi wewnątrz szczapami drewna to nic innego, jak mielerz, czyli urządzenie do wytwarzania węgla drzewnego. Technika wydaje się na pierwszy rzut oka prymitywna, jednak warto wiedzieć, że jeszcze na początku XX wieku była ona w Europie w powszechnym użyciu.

DSCN2818

W takich to warunkach mieszkała celtycka rodzina. Była monogamiczna, z bardzo wysoką pozycją kobiety. Twierdzono wręcz, że Celtowie bali się tylko jednego: swoich żon.

Samo życie rodzinne Celtów było bardzo skomplikowane. Dość powiedzieć, że samych rodzajów małżeństw, rozumianych jako stosunki cywilnoprawne, było co najmniej kilkanaście rodzajów. Rodzina wchodziła w skład rodu, liczonego do czwartego pokolenia włącznie. Ród z kolei wchodził w skład plemienia. Stosunki pomiędzy plemionami celtyckimi były również bardzo zróżnicowane.

Pewnym paradoksem jest, że ten swobodny sposób życia Celtów, bez władzy centralnej i ze skłonnościami do anarchii, który walnie przyczynił się do szerokiego rozprzestrzenienia się ich kultury, stał się również przyczyną jej szybkiego upadku.

Ale o tym innym razem.

DSCN2932

Ruiny Zamku Królewskiego Dybów w Toruniu

dscn1357

Miasto Toruń reklamuje turystycznie swoją prawobrzeżną część – starówkę wraz z zamkiem krzyżackim, wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Po macoszemu natomiast traktuje zabytki leżące na lewym brzegu Wisły, w tym szczególnie pięknie zachowany Zamek Dybowski. Ma to swoje plusy – jeśli chcemy przebywać sam na sam z historią „w pięknych okolicznościach przyrody” to mamy możliwość odpocząć od nawału turystów, poczuć się przez chwilę „panią/panem na zamku”, wiedząc że jest się samemu w potężnej twierdzy – nawet, jeśli to tylko ruina.

Możemy wszystkiego dotknąć, wejść wszędzie nie czekając na kustosza i na dodatek bez konieczności zakładania filcowych kapciochów. Nikt tu nie pobiera opłat za wstęp. Z drugiej strony – nikt też zamku nie pilnuje (poza sporadycznymi patrolami Straży Miejskiej), wobec czego staje się on podatny na „wandalizowanie” w lżejszej lub cięższej formie, zarasta w sposób niekontrolowany roślinnością oraz bywa miejscem biesiad dla amatorów tanich trunków niskoprężnych, po których to imprezach pozostają masy śmieci.

Zamek Dybowski to najmłodszy z okolicznych średniowiecznych fortów. Zbudowany przez Władysława Jagiełłę w latach 1424 – 1428 wraz z przyległą do niego osadą Nieszawa. Krzyżacy oczywiście nie mogli ścierpieć konkurencji na przeciwległym brzegu Wisły, dlatego też kilka lat później zajęli zamek. Jednak długo się nim nie nacieszyli – po podpisaniu układu pokojowego w Brześciu musieli go zwrócić. Od tego czasu zamek stał się siedzibą starostów królewskich i komorą celną. Zatrzymywali się w nim królowie i dostojnicy odwiedzający Toruń. Na żądanie mieszczan toruńskich samą Nieszawę przesunięto 30 km w górę Wisły. W 1656 roku zamek spaliły wojska szwedzkie. W 1703 roku został ostrzelany – wtedy też zniszczeniu uległ budynek mieszkalny. W 1813 roku w zamku przez 3 miesiące bronił się przed Rosjanami czterdziestoosobowy garnizon francuski. W 1848 roku dostosowano jeszcze jego mury do użycia broni palnej. Do dziś przetrwał w formie potężnej, majestatycznej ruiny z zachowanymi murami na całym obwodzie, dwiema kondygnacjami wieży bramnej z klatkami schodowymi, pozwalającymi wejść na szczyt murów oraz przyziemiem budynku mieszkalnego.

Widok zamku od strony dawnego budynku mieszkalnego (miał wymiary 46 na 15 metrów, luksusowe apartamenty dla dostojnych gości znajdowały się na pierwszym piętrze) – zachowały się z niego tylko fundamenty i piwnice (obecnie zasypane). Brakuje też zniszczonych wieży latrynowej oraz baszty, po których nie pozostały żadne ślady:

dscn1357

Widok na dziedziniec zamkowy ( 52 x 28 metrów):

dscn1363

Zachowane dwa piętra (z trzech) wieży bramnej:

DSCN3751

Zwieńczenie murów:

dscn1387

Klatki schodowe, którymi można wejść na mury i wyższe piętra wieży bramnej:

dscn1389

DSCN3685

Zamek w zimowej szacie:

dscn3080

Otwarta na oścież brama zaprasza do zwiedzania:

dscn1375

Wybite w 1848 roku otwory strzelnicze; w narożnikach widoczne podstawy dobudowanych w XV wieku wieżyczek artyleryjskich:

dscn1368

Z każdym zamkiem związana jest jakaś mniej lub bardziej romantyczna legenda. Ta warownia także ma swoją. Na tyle dziwaczną, że nie jestem pewien, czy nie lepiej pasuje do niej określenie „mit”. Wiele osób powtarza historię o rzekomo istniejącym połączeniu tunelem pod dnem Wisły zamku ze znajdującą się na toruńskiej starówce katedrą św. Janów. Tunel ten miałby się zaczynać w zasypanych obecnie piwnicach domu mieszkalnego na zamku a kończyć w kryptach pod wieżą katedry.

Odsłonięte w czasie prac archeologicznych w 1998 roku piwnice budynku mieszkalnego na zamku, gdzie rzekomo miałoby się znajdować wejście do tunelu:

img032

Zwolennicy istnienia podziemnego przejścia pod dnem Wisły powołują się na wiele trudnych dzisiaj do zweryfikowania relacji świadków, którzy albo dawno temu byli w owym tunelu, albo widzieli jego sklepienia w dnie rzeki podczas budowy filarów mostu drogowego w 1930 roku. Ponadto, jako dowód podają dziwne osiadanie samej wieży katedry, niewspółmiernie duże ilości zużytych materiałów budowlanych w stosunku do wielkości samej świątyni itp. Sceptycy wskazują, że jest to jednak prawie kilometrowa odległość od zamku do katedry, w dodatku pod dnem wielkiej rzeki a koszty i trudności związane z takim przedsięwzięciem byłyby ciężkie do udźwignięcia dla współczesnych inżynierów, o technice średniowiecznej nie wspominając. Specjaliści archeolodzy i historycy sztuki milczą na ten temat.

Niezależnie od tego, czy przejście pod dnem rzeki istnieje, czy też nie, sam zamek na pewno wart jest zwiedzenia a świadomość, że być może skrywa jeden z największych cudów techniki średniowiecznej dodaje temu miejscu aury tajemniczości.

Więcej:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_Dyb%C3%B3w

http://www.zamkipolskie.com/dybow/dybow.html

http://odkrywca.pl/index1.php?action=artykuly&artykul=dybowski

Motorbike Pfalz 2014

DSC_2643

Smutno, skromnie i bez szału. Tak można by skwitować tegoroczną edycję targów motocyklowych, które z uwagi na „kryzys” miały mocno zredukowaną liczbę wystawców.

Gdyby nie stoisko firmy zajmującej się budową i sprzedażą zaprzęgów motocyklowych, to w zasadzie nie byłoby nic ciekawego do oglądania. Zupełnie odmienny obraz od tego, do czego zdążyłem już tutaj przywyknąć.

Wstęp: 8 Euro.

Parking: bezpłatny.

Oficjalna strona:

http://motorbike-pfalz.de/

Tymczasem zapraszam do galerii: