Month: Luty 2020

Oaza

dscn6440

Dołączcie do nas w ten weekend – mówili, będzie fajnie – mówili. A że z nami jak z dziećmi (za rękę i do knajpy), długo prosić się nie daliśmy. Bo i cóż może być przyjemniejszego od weekendu z przyjaciółmi w leśnej głuszy, z dala od cywilizacji?

To znaczy tej cywilizacji to jednak trochę będzie. Nocować mieliśmy w starym budynku, należącym do nadleśnictwa. Kiedyś była to chyba jakaś szkoła, pewnie jeszcze z czasów pruskich. Ale jest dach nad głową, prąd a nawet woda. Zimna. Dookoła, jak okiem sięgnąć, tylko las. Kilkanaście kilometrów dalej jest mała osada ze sklepikiem. Tyle dowiedziałem się przez telefon. Czegóż więcej do szczęścia potrzeba?

Problemem jest tylko spakowanie pojazdu. Bo skoro jedziemy we dwójkę na jednym motocyklu, to odpada użycie rolki bagażowej mocowanej na siedzeniu pasażera. Kufrów wówczas nie miałem. To znaczy były, tylko mocowania nie pasowały i jakoś nie było okazji tego poprawić. Dziś oczywiście całą sprawę rozwiązałby wózek boczny, jednak piętnaście lat temu  nawet o tym rozwiązaniu nie marzyłem (a przynajmniej nie mówiłem o tym głośno). Ale skoro na miejscu ma być niemal wszystko, z łóżkami, kocami i sklepem na dodatek, więc pakujemy w plecak tylko rzeczy najpotrzebniejsze z potrzebnych. Gotowe.

Wyjechaliśmy w piątek po południu. Pora niezbyt szczęśliwa, jednak jak się pracuje to tak właśnie jest. Pocieszamy się, że do przejechania mamy zaledwie 90 km. W tamtych czasach i miejscu oznaczało to dobre dwie godziny jazdy.

W końcu zatłoczone, rozjeżdżone  drogi krajowe zostały za nami. Drogi lokalne wyglądały dużo lepiej.

dscn6434

Równy asfalt i piękny, wiekowy las. Tak można jechać w nieskończoność.

dscn6436

dscn6438

dscn6442

Jednak, jak się okazało, nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Niezły asfalt prowadził tylko do ostatniej wioski ze stacją kolejową, już nieczynną zresztą. Dalej był bruk z polnych kamieni, od którego luzowały się śruby. Kocie łby prowadziły zresztą tylko do osady. Dalej droga zamieniła się w piach.

Te ostatnie kilka kilometrów dało nam nieźle w kość. W końcu dotarliśmy na miejsce. Okazało się, że nie mamy nic do jedzenia na kolację ani na jutrzejsze śniadanie. No tak, pakując się w plecak braliśmy tylko najniezbędniejsze rzeczy, mając na uwadze że w pobliżu jest sklep. Te pobliże to jednak kilka dobrych kilometrów a jest już późno. Czy wiejskie sklepy są tak długo otwarte?

Jedyna opcja żeby się o tym przekonać to tam pojechać. Chcąc nie chcąc wsiadam więc znowu na motocykl i jadę do sklepu. W końcu przedzieram się przez piachy i z niemałym trudem odnajduję „sklep”. Mieści się on w zwykłej chałupie. Na ręcznie malowanym szyldzie napisano: SKLEP SPOŻYWCZY OAZA. Fajna nazwa. Pasuje. Niefajne jest jednak że jest oczywiście zamknięty. Nic dziwnego, mamy prawie 19:00. Niby po co miałby być dłużej otwarty? W takiej mieścince?

Moją uwagę przykuwa dzwonek przy drzwiach sklepowych. Przy kontakcie, przypięta pinezką karteczka „DZWONIĆ”. Więc dzwonię.

Na górze uchyla się okno. Wygląda przez nie rozczochrana głowa. Właściciel przybytku wydaje się być zaskoczony, jednak tylko przez moment.

– Już schodzę – rzuca tylko.

I rzeczywiście. Drzwi sklepu się otwierają. Nie umyka mej uwagi, że właściciel zszedł specjalnie do mnie tylko w kapciach, gaciach i koszuli.

Zwykły wiejski sklep, chciałoby się powiedzieć. Ale jednak nie. Mam takie wrażenie że moja lodówka jest lepiej zaopatrzona niż ten przybytek.

– Chciałbym chleb i coś na niego. Jakiś pasztet, może kiełbasę na ognisko.

– Jasne – odpowiada sprzedawca – będzie jutro koło południa. Jeden chleb czy więcej?

– Jak to jutro w południe?

– Tak. Tu, widzi pan, towar trzeba wcześniej zamówić. Bo jak nie sprzedam to on mi tu zostanie i będę musiał wyrzucić. A to strata.

– A nie został panu przypadkiem bochenek chleba? – pytam dla pewności.

– Nie – uśmiecha się sklepikarz, nie kryjąc dumy ze swojej skrupulatności. Ręce mi opadły i poczułem się znowu jak w PeeReLu. Chcąc nie chcąc muszę i tak złożyć to cholerne zamówienie. Kolacja i śniadanie dopiero jutro w południe. To mnie dziewczyny zabiją, jeśli będą musiały czekać o głodzie do jutra do południa. Zabiją i zjedzą.

– A nie ma pan czegoś, na co nie trzeba robić zapisów? – pytam z nadzieją.

– Mam – odpowiada sprzedawca. Okazuje się że na stanie jest zawsze tanie wino i najgorsze papierosy, bo to drwale zawsze kupią. Oraz kilka torebek galaretek owocowych w proszku, które zamówili kiedyś studenci i jakoś nie odebrali.

Lepszy rydz niż nic.

Zakupy mimo wszystko były jednak udane a potrawa z galaretek owocowych przyrządzonych na tanim winie, również owocowym, okazała się być hitem sezonu. Witaminy do kwadratu. Galaretka zaś weszła w krew do tego stopnia, że następnego dnia po zamówone zakupy do „Oazy” trzeba było jednak pójść na piechotę 🙂

 

Berschweiler, czyli ostatnia wycieczka w 2019 roku

DSC07137

Wikingowie ponoć mawiali że zima jest wtedy, gdy woda w jeziorach robi się zbyt gęsta aby w niej pływać. Tak więc według tej definicji zimy w zasadzie nie było wcale. Jednak deszczowa pogoda w połączeniu ze służbami drogowymi, które w tym roku uparły się, że zaskoczą zimę i w związku z tym uparcie wysypywały na drogi tysiące ton soli w nadziei, że może jednak śnieg w końcu spadnie, skutecznie zniechęcały do jazdy pojazdami pozbawionymi karoserii.

Koniec końców, zima i tak zaskoczyła drogowców i nie przyszła. Ale to już inna sprawa.

Tak więc wyszło na to, że ostatnia wycieczka 2019 roku odbyła się gdzieś w drugiej połowie października, który zresztą pod względem temperatur przypominał raczej środek września. Gdyby tylko nie ten deszcz. Zdarzyło się jednak, że deszcz na moment odpuścił a ja to niemal natychmiast wykorzystałem.

Tym razem jest to wycieczka z określonym celem. A będzie nim stary młyn olejowy w Berschweiler, o którym dowiedziałem się niedawno, całkiem przypadkowo zresztą. Młyn pamięta jeszcze czasy I Rzeczypospolitej i podobno zachowany jest w wyśmienitym stanie a właściciele częstują przyjezdnych kawą i domowym ciastem. Kaffee und Kuchen. Brzmi świetnie.

Do Berschweiler docieram bez problemu. Autostrady to jednak fajny wynalazek, gdy ma się jednak kawałek drogi do przejechania a czasu relatywnie niewiele. Problemy zaczynają się już w samej miejscowości. Okazuje się, że nagle przegapiam skrzyżowanie, chociaż ja żadnej krzyżówki nie widzę. Zawracam więc i jadę jeszcze raz, powoli, wytężając całą swoją uwagę. Też bez rezultatu. Widzę tylko wjazdy do posesji. Kolejna próba. Teraz jadę naprawdę powoli.

Okazuje się, że jeden z tych wjazdów do posesji to właśnie ulica której szukam. Serio; wygląda dokładnie jak podjazd do mojego domu. Zresztą, wcale nie jest od niego dłuższa ani szersza. Kostka też nawet podobna. Koniecznie muszę jakoś nazwać drogę dojazdową do swojego domu. Bo niby czemu miałaby być gorsza? 😉

Na końcu tej niby drogi znajduje się kilka domów. Jeden sprawia wrażenie starego, jednak to nie młyn. Następuje konsternacja. Krótki pieszy rekonesans wykazuje jednak, że jestem na miejscu. Młyn znajduje się za domem, który przysłania go całkowicie.

DSC_9498

Okazuje się, że Internety nie kłamią i młyn naprawdę znajduje się w wyśmienitym stanie. Technicznie rzecz biorąc, jest gotowy do pracy. Zbudowano go w 1769 roku i funkcjonował aż do końca lat 30-tych XX wieku, kiedy przeszedł na zasłużoną „emeryturę”, mimo iż ciągle był sprawny.

Jego wygląd jest typowy i charakterystyczny dla średniowiecznych młynów Kraju Saary, chociaż ten konkretny egzemplarz ze średniowieczem nie ma nic wspólnego. Jednak stary styl w architekturze użytkowej utrzymał się długo.

DSC_9457

Mechanizm młyna jest drewniany i zachował się w ogromnej części w oryginale. Wymienione w czasie eksploatacji zostały tylko nieliczne drobne części.

DSC_9437

Maszyneria napędzana jest za pomocą koła młyńskiego przy wykorzystaniu siły strumienia Wahlbach. Mechanizm podzielony jest na cztery sekcje które, dzięki specjalnemu systemowi drewnianych przekładni, mogą być załączane i wyłączane, w zależności od potrzeb.

IMG_1195

Młyn służył do produkcji oleju. Surowiec najpierw zgniatany był w młynie walcowym, następnie tarty na miazgę w młynie panwiowym. Potem olej tłoczono na prasie a pozostały odpad „owsiankę” można było jeszcze podgrzać w specjalnym piecu grzewczym w celu odzyskania jeszcze większej ilości oleju.

IMG_1196

Jako surowca używano głównie rzepaku, jednak młyn był w stanie przetwarzać także mak, orzechy, nasiona buka i inne nasiona oleiste.

W zależności od jakości i rodzaju surowca olej mógł być używany jako spożywczy, maszynowy lub do lamp służących do oświetlania pomieszczeń.

Młyn był w stanie przetworzyć 300 kg rzepaku w ciągu 15 godzin i wyprodukować z niego 150 litrów oleju. Nie są to wartości przypadkowe; 15 godzin to był tu normalny, typowy dzień roboczy.

Wstęp jest darmowy. Przy drzwiach wejściowych do pomieszczeń młyna znajduje się puszka na „cołaska”. Warto wspomóc, bo utrzymanie takiego zabytku na pewno kosztuje niemało. Jak się okazało, właścicieli młyna nie było w domu, wobec czego z tego „Kafee und Kuchen” wyszły nici.

DSC_9454

Oczywiście, tradycyjnie dla krajów Zachodu, nie przeszkodziło to absolutnie w zwiedzaniu zabytku. Wszystko zostawiono otwarte. Wspaniałe zaufanie do ludzi.

Gospodarzy nie ma, myszy harcują, czyli kilka zdjęć młyna i okolic.

DSC_9443

DSC_9445

DSC_9464

DSC_9489

DSC_9518

DSC_9508

Koniec 🙂

Lemmy rat rod

DSC_4787

Oryginalny rat rod na bazie Forda A, produkowanego w latach 1927-32 jako następca popularnego Forda T. Ciekawostką jest, że Ford A oferowany był w czterech kolorach nadwozia, z których żaden nie był czarny. W przeciwieństwie do Forda T, który przez długi okres produkcji dostępny był „w każdym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”. 

DSC_4859

Ford A oferowany był w kilku podstawowych wersjach nadwoziowych, jednak wariantów ich wykonania było ponad trzydzieści.

DSC_4858

W przeciwieństwie do swojego poprzednika, Ford A posiadał mechaniczne hamulce bębnowe na wszystkie koła a nie tylko na tył, jak w modelu T.

Mechaniczny hamulec ręczny działał na koła tylnej osi.

DSC_4789.jpg

DSC_4856

Ford Model A był pierwszym pojazdem Forda, wyposażnym we współczesny  system sterowania pojazdem – sprzęgło, hamulec i przepustnica uruchamiane przy pomocy pedałów rozmieszczonych w sposób stosowany do dzisiaj, podobnie jak dźwignia zmiany biegów, która także umieszczona  była w dobrze znany nam sposób – zamontowano ją w podłodze.

DSC_4787

„We are Motörhead and we play Rock ‚n’ Roll”, …

O książce „Harley mój kumpel”

DSC_4678

Zdecydowałem się w końcu napisać kilka słów o tej lekturze, do czego zmotywował mnie znajomy, twierdząc, że „nie ma żadnych polskich książek o motocyklizmie”. A przynajmniej takich nie zna. Skoro tak sprawy się mają, to warto chyba jednak przypomnieć książkę „Harley mój kumpel”, bo to właśnie jest jedna z podstawowych pozycji.

Wyjaśnijmy sobie na wstępie jedną rzecz. Jeśli ktoś myśli, że męczący zwrot „my, harlejowcy” zostanie mu tu oszczędzony, to myli się bardzo. Podobno jest gdzieś na świecie człowiek posiadający Harleja i nie czujący się w obowiązku zawsze, wszędzie i każdego o tym fakcie informować – tyle że nikt go nie widział. Żarty żartami, ale coś w tym jest. W tej książce zwrot ten brzmi często: „my harlejowcy polscy” ale w tym wypadku akurat jest jak najbardziej zasłużony, zważywszy jak rzadkie było to wówczas zjawisko.

Przyznam się szczerze, że mam z tą książką pewien problem. Rzecz jest mianowicie w tym, że po każdorazowym jej przeczytaniu mam na jej temat inne odczucia. W zasadzie to dobrze, bo oznacza że lektura się nie nudzi i za każdym razem można odnaleźć w niej coś nowego.

Ja znalazłem w sumie trzy powody, dla których powinno się tą książkę posiadać.

Pierwsza część to wspaniały rys historyczny motocykli Harley – Davidson w Polsce autorstwa Tomasza Szczerbickiego, pełen faktów i anegdot. Absolutne must have dla każdego miłośnika starych motocykli. Niby wiedziałem że amerykańskie motocykle były popularne w Polsce międzywojennej, jednak nigdy bym nie przypuszczał że aż tak.

Druga część to opowieść o narodzinach polskiego powojennego motocyklizmu. To właśnie był ten przełomowy moment, w którym motocykl w Polsce przestał być postrzegany  tylko i wyłącznie jako prosty i tani środek transportu indywidualnego dla ludu pracującego miast i wsi. Bardziej zresztą dla tego drugiego, z uwagi na krajowy asortyment produkowanych jednośladów – słynny Wiejski Sprzęt Kaskaderski. To właśnie wówczas motocykle zaczęły być stylem życia, hobby. Pasją, jak dziś byśmy powiedzieli. Bardzo nie lubię tego słowa. Powstał HDC – klub motocyklowy, który chociaż nie był pierwszym powojennym klubem, to jednak jako pierwszy zaistniał w szerszej świadomości społecznej. Pojawił się zalążek prasy motocyklowej, „Biuletyn Informacyjny”. Poza cenzurą zresztą. Powstał również film o motocyklistach*. A co najważniejsze, opowiadają o tym bohaterowie tamtych wydarzeń. To właśnie dzięki opowieściom takich ludzi motocyklizm jest fascynujący a martwe przedmioty, jakimi bez wątpienia są jednoślady, zyskują swoją „duszę”.

Trzeci powód to coś, co duża część mojego pokolenia rozumie bardzo dobrze, mimo że od wydarzeń opisanych w książce dzieli nas dobre ćwierć wieku. To „zakup motocykla” nie w salonie czy komisie ale u chłopa, wprost ze stodoły, w puzzlach do poskładania. Transport tego złomu na własnych plecach. Składanie tych resztek w funkcjonującą całość, szukanie części, fachowców – to coś, co łączy nasze generacje. Czytając wspomnienia bohaterów tej książki widzę również nasze perypetie. Chciałbym wierzyć, że przełom lat 90-2000 był lepszy, jednak po przeczytaniu tych wspomnień mam na ten temat pewne wątpliwości. W każdym razie, jak by nie było, moje pokolenie będzie pewnie ostatnim, które to zrozumie. Młodsi będą mieli okazję poczytać, jak różnią się ich czasy od epoki rodziców i dziadków.

IMG_3234

*Mówiąc o filmie miałem oczywiście osławioną produkcję pt. „Pięć i pół bladego Józka”. Z dzisiejszej perspektywy ciężko powiedzieć, dlaczego i po co ten film powstał. Sam pomysł jest nawet niezły. Wykonanie niestety już nie. Dość powiedzieć że zdjęcia do filmu o motocyklistach zrealizowano zimą a za „małe miasteczko na południu polski” robi Płock, który tego „małego miasteczka” za żadną cholerę przypominać nie chce. Urządzenia płockiej rafinerii możemy zresztą na filmie oglądać w scenie, gdy „złym harlejowcom” kończy się paliwo i spuszczają je z przypadkowo zatrzymanego samochodu. Taki żarcik. Ja  rozumiem wszystko, „licencia poetica”. Ale, mój borze tucholski, nawet świat fantastyczny powinien jednak jakichś realiów przestrzegać. Tu jednak nic nie trzyma się kupy. Do tego mamy przerabiany w trakcie kręcenia zdjęć scenariusz i na koniec cenzurę, która pocięła film, często nie dając nawet aktorom dokończyć kwestii i przerywając im wpół słowa. Na koniec okaleczony film wylądował na półce. Dziś „dzieło” to możemy obejrzeć w Internecie. Pamiętajcie jednak, że raz zobaczonego filmu nie da się już odzobaczyć. Sytuacji nie ratuje nawet zjawiskowo piękna Anna Dziadyk (Dymna) ani całkiem udane sceny przejazdu motocykli – w zimowej scenerii…

Nie wiem jak jest obecnie z dostępnością tej książki na rynku. Już kilka lat sam miałem z tym problem. Mimo wszystko warto poszukać. Nie pożałujecie.

PS: Zdjęcie książki zostało wykonane na tle motocykla Harley – Davidson, jedynego egzemplarza który znalazłem w garażu. Proszę więc to docenić 😉

Kult ikon

img20200209_16354345

Nie lubię określenia „motocykl kultowy”, bo generalnie jest ono zbyt mocno nadużywane. To trochę tak, jak ze słowem „Premium”. Wszystko jest Premium. A skoro tak, to w sumie nic nie może być Premium. Istnieje ono bowiem tylko w opozycji do Standardu. A skoro nie ma Standardu, to i nie ma Premium.

Nie sposób było jednak od tego określenia uciec, widząc reklamę nowego produktu Kawasaki. Mówiąc szczerze, to ten nowy produkt ani mnie ziębi ani grzeje. Generalnie jest mi całkowicie obojętny, stopień jego pożądania wynosi równiuteńkie, okrąglutkie zero. W zasadzie temat można by zamknąć, gdyby nie to, że niejako przy okazji, wywiązała się dyskusja na temat kultowości oraz ikoniczności tego czy owego właśnie.

Słownik PWN twierdzi, że aby coś było „kultowe” to oprócz tego, że jest popularne w jakiejś grupie, musi jeszcze prezentować sobą jakieś wartości, doświadczenia i postawy.

Tak więc sam fakt, że motocykl jest popularny, fajny, dobry i w ogóle, obiektu kultowego jeszcze wcale z niego nie czyni. Potrzeba jeszcze czegoś. Musi się przez niego opowiedzieć jeszcze jakaś historia.

Kawasaki miało (a może jeszcze ciągle ma?) szczęśliwa rękę do tworzenia motocykli kultowych, ikonicznych. Przynajmniej dla pewnych generacji motocyklistów. Wystarczy wspomnieć chociażby o takich legendach jak Mach, Z, GPz…
Obiektywnie wcale niekoniecznie były to maszyny odkrywcze czy najlepsze (cokolwiek to znaczy) ale za to odpowiednio przyprawione i podane. Tak, że na sam ich widok podnosi się ciśnienie, włosy jeża na głowie a wyobraźnia zaczyna pracować na najwyższych obrotach.

img20200209_16351209
Ta ogromna siła rażenia tych maszyn to w dużej mierze ich udział w filmach, które stały się klasykami kina. W ten sposób zapewniły sobie pewnego rodzaju nieśmiertelność w kulturze i świadomości ludzkiej. Jednakże, żeby nie było wcale tak łatwo – sam udział w produkcji filmowej wcale nie zapewnia aktorowi automatycznie statusu gwiazdy a motocyklowi obiektu kultu. Tu dobrym przykładem będzie pierwsza seria GPz, tych „wiatrowych” dwuzaworowych. Mimo iż jeden z jej przedstawicieli ma na koncie główną rolę w filmie, to jednak o osiągnięciu statusu na miarę GPz 900R nawet nie ma co marzyć.

Czy dziś stworzenie motocykla-ikony na miarę Mach, Z/KZ czy GPz jest w ogóle wykonalne, to osobne pytanie, na które odpowiedź możemy w sumie poznać już niedługo. Właśnie kręci się Maverick, H2R predysponowany jest do roli głównej…
Bo kto miałby to zrobić, jeśli nie KHI?

Zapomniany zlot # 1

DSC_0370

Postęp techniczny jest ponoć jak kij – ma dwa końce. Z jednego polepsza, z drugiego pogarsza. Fotografia cyfrowa ma w stosunku do analogowej wiele zalet. Ot, chociażby nie grozi nam zerwanie się czy prześwietlenie filmu. Nie jest jednak tak, że nie ma zupełnie wad. Właśnie podczas tego zlotu nowa, markowa karta pamięci odmówiła definitywnie współpracy i za żadne skarby nie chciała dać się odczytać.

Pogodziłem się już z faktem, że zarejestrowanych na niej fotografii nie zobaczę już nigdy. Uszkodzona karta wylądowała w szufladzie biurka i tak już została.

Odnalazła się niespodziewanie podczas przeprowadzki, co jest o tyle ciekawe, że podczas przeprowadzek przedmioty raczej giną a nie się odnajdują. Żeby było jeszcze śmieszniej, okazało się, że stary laptop potrafi ją odczytać. Szło to mu opornie, ale jednak większość zdjęć udało się odzyskać.

Fotografie zostały wykonane w lipcu 2013 roku w Saarlouis. Tak więc po niemal siedmiu latach większość z nich ujrzała światło dzienne. Miłego oglądania!

DSC_0278

DSC_0281

DSC_0283

DSC_0285

DSC_0288

DSC_0289

DSC_0304

DSC_0305

DSC_0308

DSC_0309

DSC_0318

DSC_0320

DSC_0321

DSC_0322

DSC_0328

DSC_0331

DSC_0333

DSC_0335

DSC_0337

DSC_0342

DSC_0345

DSC_0347

DSC_0349

DSC_0350

Koniec części pierwszej.