Dołączcie do nas w ten weekend – mówili, będzie fajnie – mówili. A że z nami jak z dziećmi (za rękę i do knajpy), długo prosić się nie daliśmy. Bo i cóż może być przyjemniejszego od weekendu z przyjaciółmi w leśnej głuszy, z dala od cywilizacji?
To znaczy tej cywilizacji to jednak trochę będzie. Nocować mieliśmy w starym budynku, należącym do nadleśnictwa. Kiedyś była to chyba jakaś szkoła, pewnie jeszcze z czasów pruskich. Ale jest dach nad głową, prąd a nawet woda. Zimna. Dookoła, jak okiem sięgnąć, tylko las. Kilkanaście kilometrów dalej jest mała osada ze sklepikiem. Tyle dowiedziałem się przez telefon. Czegóż więcej do szczęścia potrzeba?
Problemem jest tylko spakowanie pojazdu. Bo skoro jedziemy we dwójkę na jednym motocyklu, to odpada użycie rolki bagażowej mocowanej na siedzeniu pasażera. Kufrów wówczas nie miałem. To znaczy były, tylko mocowania nie pasowały i jakoś nie było okazji tego poprawić. Dziś oczywiście całą sprawę rozwiązałby wózek boczny, jednak piętnaście lat temu nawet o tym rozwiązaniu nie marzyłem (a przynajmniej nie mówiłem o tym głośno). Ale skoro na miejscu ma być niemal wszystko, z łóżkami, kocami i sklepem na dodatek, więc pakujemy w plecak tylko rzeczy najpotrzebniejsze z potrzebnych. Gotowe.
Wyjechaliśmy w piątek po południu. Pora niezbyt szczęśliwa, jednak jak się pracuje to tak właśnie jest. Pocieszamy się, że do przejechania mamy zaledwie 90 km. W tamtych czasach i miejscu oznaczało to dobre dwie godziny jazdy.
W końcu zatłoczone, rozjeżdżone drogi krajowe zostały za nami. Drogi lokalne wyglądały dużo lepiej.
Równy asfalt i piękny, wiekowy las. Tak można jechać w nieskończoność.
Jednak, jak się okazało, nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Niezły asfalt prowadził tylko do ostatniej wioski ze stacją kolejową, już nieczynną zresztą. Dalej był bruk z polnych kamieni, od którego luzowały się śruby. Kocie łby prowadziły zresztą tylko do osady. Dalej droga zamieniła się w piach.
Te ostatnie kilka kilometrów dało nam nieźle w kość. W końcu dotarliśmy na miejsce. Okazało się, że nie mamy nic do jedzenia na kolację ani na jutrzejsze śniadanie. No tak, pakując się w plecak braliśmy tylko najniezbędniejsze rzeczy, mając na uwadze że w pobliżu jest sklep. Te pobliże to jednak kilka dobrych kilometrów a jest już późno. Czy wiejskie sklepy są tak długo otwarte?
Jedyna opcja żeby się o tym przekonać to tam pojechać. Chcąc nie chcąc wsiadam więc znowu na motocykl i jadę do sklepu. W końcu przedzieram się przez piachy i z niemałym trudem odnajduję „sklep”. Mieści się on w zwykłej chałupie. Na ręcznie malowanym szyldzie napisano: SKLEP SPOŻYWCZY OAZA. Fajna nazwa. Pasuje. Niefajne jest jednak że jest oczywiście zamknięty. Nic dziwnego, mamy prawie 19:00. Niby po co miałby być dłużej otwarty? W takiej mieścince?
Moją uwagę przykuwa dzwonek przy drzwiach sklepowych. Przy kontakcie, przypięta pinezką karteczka „DZWONIĆ”. Więc dzwonię.
Na górze uchyla się okno. Wygląda przez nie rozczochrana głowa. Właściciel przybytku wydaje się być zaskoczony, jednak tylko przez moment.
– Już schodzę – rzuca tylko.
I rzeczywiście. Drzwi sklepu się otwierają. Nie umyka mej uwagi, że właściciel zszedł specjalnie do mnie tylko w kapciach, gaciach i koszuli.
Zwykły wiejski sklep, chciałoby się powiedzieć. Ale jednak nie. Mam takie wrażenie że moja lodówka jest lepiej zaopatrzona niż ten przybytek.
– Chciałbym chleb i coś na niego. Jakiś pasztet, może kiełbasę na ognisko.
– Jasne – odpowiada sprzedawca – będzie jutro koło południa. Jeden chleb czy więcej?
– Jak to jutro w południe?
– Tak. Tu, widzi pan, towar trzeba wcześniej zamówić. Bo jak nie sprzedam to on mi tu zostanie i będę musiał wyrzucić. A to strata.
– A nie został panu przypadkiem bochenek chleba? – pytam dla pewności.
– Nie – uśmiecha się sklepikarz, nie kryjąc dumy ze swojej skrupulatności. Ręce mi opadły i poczułem się znowu jak w PeeReLu. Chcąc nie chcąc muszę i tak złożyć to cholerne zamówienie. Kolacja i śniadanie dopiero jutro w południe. To mnie dziewczyny zabiją, jeśli będą musiały czekać o głodzie do jutra do południa. Zabiją i zjedzą.
– A nie ma pan czegoś, na co nie trzeba robić zapisów? – pytam z nadzieją.
– Mam – odpowiada sprzedawca. Okazuje się że na stanie jest zawsze tanie wino i najgorsze papierosy, bo to drwale zawsze kupią. Oraz kilka torebek galaretek owocowych w proszku, które zamówili kiedyś studenci i jakoś nie odebrali.
Lepszy rydz niż nic.
Zakupy mimo wszystko były jednak udane a potrawa z galaretek owocowych przyrządzonych na tanim winie, również owocowym, okazała się być hitem sezonu. Witaminy do kwadratu. Galaretka zaś weszła w krew do tego stopnia, że następnego dnia po zamówone zakupy do „Oazy” trzeba było jednak pójść na piechotę 🙂