Motocykl był niebieski. Albo raczej błękitny. Jak każdy normalny facet, Marcin rozróżniał tylko trzy kolory: zaje***y, ped**ski i ch** a dobór malowania maszyny leżał w jego pojęciu gdzieś w okolicach dwóch ostatnich kategorii. Kumple z pracy twierdzili, że lakier najbardziej przypomina kolor spranych majtek i to było chyba najwłaściwsze porównanie. Przez moment Marcin nosił się nawet z zamiarem przemalowania motocykla, jednak po dłuższym namyśle stwierdził że nie ma to najmniejszego sensu. Maszyna była niewielka, garbata a do tego miała dziwne proporcje. Przez nadanie jej „nowoczesnej” linii producent usiłował ukryć mizerię techniczną swojego produktu. Z równie mizernym skutkiem. Filigranowa i do tego wiotka rama pojazdu była w zasadzie tylko wieszakiem na silnik i koła. Najbardziej jednak drażniącym elementem była rura wydechowa tego wynalazku. Wyglądało to tak, jakby konstruktorzy wehikułu przypomnieli sobie o niej w ostatnim momencie i doczepili ją na szybkiego – bez ładu, składu i porządku. Pal sześć że pasowała do reszty jak pięść do oka. Gorszą sprawą było to, że łatwo było się o nią poparzyć, czego Marcin zdążył już niestety kilka razy doświadczyć.
Marcin stał się właścicielem swojego „brzydala” trochę przypadkiem. Myślał o całkiem innym motocyklu, jednak marzenie pozostawało wówczas całkowicie poza jego zasięgiem finansowym. Znajomy akurat sprzedawał swój motocykl a że Marcin miał zasób gotówki satysfakcjonujący kolegę, uległ wkrótce jego namowom i stał się posiadaczem garbatego jednośladu o kolorze spranych gaci. W sumie nawet dość szczęśliwym, bowiem maszyna od strony technicznej była bez zarzutu. Nie przyznałby się nikomu ale nawet zdołał polubić ten pojazd i po jakimś czasie zamiast „brzydalem” zaczął nazywać go „niebieskim”, nie przyjmując do wiadomości uwag koleżanek z pracy, że z kolorem niebieskim nie ma on nic wspólnego.
Tak właśnie Marcin go zapamiętał.
Marcin z kaskiem w ręku zbiegł po schodach kamienicy. Przechodząc przez długi korytarz na parterze zajrzał do skrzynki pocztowej. Rachunek, ubezpieczenie, znów rachunek…
– Całe szczęście, jeszcze ktoś o mnie pamięta – mruknął z przekąsem.
Poranek był chłodny i mglisty. Według kalendarza był jeszcze środek jesieni ale czuć było już oddech nadciągającej szybkimi krokami zimy.
Marcin wytoczył motocykl z garażu. Otworzył dopływ benzyny, włączył ssanie, zapłon i nacisnął starter. Silnik zaskoczył, pomrukując gniewnie na wzbogaconej mieszance. Marcin założył kask i zamknął garaż. Usiadł na siodełku i założył rękawice. Wyłączył ssanie i silnik się uspokoił. Szczęknął pierwszy bieg – Marcin poczuł nagły, krótkotrwały ucisk na żołądku, jakby nagle, na moment odzywały się w nim jakieś podświadome lęki, obawy. Przychodziły one zawsze z chwilą wyjazdu. Wszystko to trwało jednak zaledwie sekundę czy dwie i mijało natychmiast jak ręką odjął gdy tylko motocykl ruszał.
Centrum miasta pozostawało w tyle. Zaczęły się przedmieścia. Ruch na ulicach był spory, ludzie jechali do pracy. Poranna nerwówka udzielała się wszystkim i Marcin całą siłą swej woli próbował się jej nie poddać, sprawnie ale rozważnie lawirując pomiędzy samochodami.
Marcin jeździł ostrożnie. Czasy szaleństwa minęły mu już dawno i znajomi śmieli się, że na temat bezpiecznej jazdy mógłby pisać poradniki. Właściwy odstęp, unikanie potencjalnie niebezpiecznych sytuacji, ograniczone zaufanie do innych uczestników ruchu drogowego… To wszystko znał na pamięć i stosował. Sam twierdził, nie bezpodstawnie zresztą, że 80% wypadków jest przewidywalnych i można by było ich uniknąć, gdyby tylko zachować ostrożność.
Do pracy pozostało mu już tylko kilka kilometrów. Marcin zwalnia, wjeżdżając na skrzyżowanie równorzędne. Nie lubił go nigdy, uważając że przez swoją wielkość i dołożenie kilku wysepek oraz masy znaków drogowych zostało ono niepotrzebnie udziwnione i przekombinowane. Sprawę jeszcze komplikowało przechodzące przez jego środek torowisko tramwajowe. Sam nie miał z nim problemu, jednak wiedział z doświadczenia, że przyjezdni kierowcy mogą się w tej łamigłówce nie połapać. Marcin jedzie powoli, przepuszczając tramwaj. Prawą stronę ma wolną więc zaczyna przyspieszać.
Nagle, zza tramwaju, wpada na skrzyżowanie w wielkim pędzie białe kombi. Marcin wciska dźwignie hamulców do oporu widząc, że na jakikolwiek manewr nie ma już żadnych szans. Opony piszczą rozpaczliwie. Samochód nawet nie próbuje hamować.
Okolicą wstrząsa głuchy huk, docierający do świadomości Marcina jako bardzo stłumiony, daleki odgłos. Motocykl uderza w prawy bok rozpędzonego samochodu na wysokości błotnika i drzwi przednich. Rama pęka, motor garbi się jeszcze bardziej, wyrzucając jeźdźca w powietrze. Świat na krótką chwilę, która wydaje się Marcinowi wiecznością, zaczyna wirować w szalonym tańcu. Na koniec tępe uderzenie w powierzchnię planety. Marcin pada na twarz i brzuch na trawnik niedaleko torowiska. Szeroko rozstawione w mimowolnym odruchu ręce nie są w stanie złagodzić siły uderzenia. Szyba kasku pęka i odpryskuje gdzieś na bok, wpuszczając do środka mieszaninę piachu, trawy, liści i kamieni.
Uderzenie o ziemię pozbawiło Marcina całkowicie tchu. Usta ma pełne ziemi. I czegoś jeszcze. Czegoś mokrego, lepkiego. Pierwszy oddech, w klatce piersiowej czuje kłucie. Nie może oddychać przez nos, coś go zalewa od środka. Lepki, gorący płyn zapełnia także usta.
Ktoś podbiega, odwraca Marcina na lewy bok.
– Ostrożnie – prosi w myślach Marcin.
Próbuje otworzyć oczy ale nie może. Coś leje mu się po twarzy, zalewa komorę nosa, wypełnia usta. Marcin słyszy jak rośnie wokół niego zbiegowisko. Nagle jego ciało zaczyna ogarniać przejmujący chłód, ma już tylko chęć skulić się w sobie. I zasnąć. Czy to już? Tak po prostu? To wszystko?
Ktoś mówi do niego, ale Marcin nie jest w stanie zrozumieć słów. Docierają do niego jak przez mgłę. Słyszy przeraźliwy, histeryczny krzyk jakiejś kobiety. Nagle wszystko odpływa gdzieś w dal i Marcin zapada w ciemność.
***
Marcin z trudem otwiera oczy. Z przerażeniem stwierdza, że widzi ciemność. Po chwili się uspokaja. Leży w łóżku. Do pomieszczenia w którym się znajduje wpada przez niedomknięte drzwi strużka światła z korytarza. Przy każdym oddechu boli klatka piersiowa. Próbuje poruszyć kończynami. Lewa ręka i lewa noga są usztywnione. Dodatkowo ma założoną kroplówkę. Całe ciało ma obolałe jakby przejechał po nim samochód. Samochód! Powoli zaczyna kojarzyć fakty.
– A więc jestem w szpitalu. Miałem wypadek. Miałem wypadek!
To odkrycie zaczyna go cieszyć. Przypomniał sobie kolegę, który po podobnym zdarzeniu stracił pamięć krótkotrwałą i ciągle zapominał gdzie się znajduje. Biedak musiał pisać sobie na kartkach albo w wysyłanych do siebie SMS-ach co mu się przytrafiło i dlaczego jest w szpitalu. Po jakimś czasie na szczęście mu to przeszło i sytuacja wróciła do normy. Marcin cieszył się, że nie musi przez to przechodzić.
Zdrową ręką zaczyna sprawdzać całe ciało. Z przerażeniem odkrywa, że zabandażowane ma niemal pół twarzy.
– Aż tak źle jest ze mną?
Sytuacja wyjaśnia się rano. Oprócz pękniętych żeber, nadgarstka i kostki ma zgruchotaną przegrodę nosa oraz odpryski kości w zatokach, oraz dodatkowo uszkodzoną żuchwę. Ordynator nalega na operację. Marcin bez wahania podpisuje zgodę.
Dzień przed operacją zaczynają nachodzić go wątpliwości. Z ulotki dołączonej do zgody na zabieg doczytał, że mogą zdarzyć się sytuacje „nieprzewidziane…” Strach umiejętnie podsycają inni pacjenci opowiadający o różnych błędach lekarskich. Marcin postanawia trzymać się dzielnie i nie dać plotkom, jednak w głębi duszy ziarno niepokoju zostaje zasiane. Gdyby nie leki i potworne wymęczenie organizmu, pewnie by nie zasnął.
Rano dwie pielęgniarki przygotowują go do operacji. W końcu zostaje w samych slipach, strach próbuje zamaskować dowcipem gdy jedna z pielęgniarek podaje mu tabletkę. Lekarstwo ma kolor niebieski.
– Czy to Viagra? – pyta Marcin – w takim razie poproszę o damski personel na sali operacyjnej.
Pielęgniarki śmieją się. Marcin dowcipkuje ale wcale nie jest mu do śmiechu. Chciałby żeby to wszystko już w końcu minęło. Przygląda się pracy pielęgniarek, które myją go przed zabiegiem. Sam wykąpać się nie będzie mógł jeszcze przez długi czas. Teraz widzi jak niewdzięczną mają pracę.
Wreszcie jest gotów do operacji. Pielęgniarki pchają wózek przez długi labirynt korytarzy ogromnego szpitala; Marcin widzi tylko sufit i od czasu do czasu pochylone nad sobą z ciekawością twarze pacjentów i odwiedzających.
– Pewnie zastanawiają się, czy jeszcze żyję – przemknęło mu przez myśl.
Windą zjeżdżają aż do piwnic szpitala. To tu mieszczą się sale operacyjne. Marcinowi zaczyna robić się zimno. Nie wie czy to ze strachu czy też w metalowym pudle windy było rzeczywiście tak chłodno.
Sala operacyjna wita go zwiędłą zielenią. Pielęgniarki które dowiozły tu Marcina wybuchają krótkim śmiechem na wspomnienie niedawnej rozmowy o „Viagrze” oraz widok trzech kobiet – lekarek w zielonkawych kitlach i maseczkach na twarzach, które najwyraźniej będą przeprowadzały zabieg. Marcin jest wdzięczny pielęgniarkom za rozładowanie atmosfery; jego obawy maleją. Lekarki za to patrzą po sobie zdumione, nic nie rozumiejąc.
– Wszystko wyjaśnię. Ale chyba jednak później – mówi Marcin.
– Dobrze – zgodziła się łaskawie anestezjolog, zakładając Marcinowi maskę – a teraz proszę się odprężyć i głęboko oddychać. Dokąd chce pan pojechać?
Marcin chciał coś odpowiedzieć ale nie zdążył. Jego płuca wypełnił gaz i zapadł w mrok i chłód.
Jak długo był nieprzytomny? Godzinę, dzień? Nie miał pojęcia. Z trudem otworzył oczy. Znów otaczała go ciemność. I ponownie wąska struga światła z korytarza wpadała do pokoju przez wpółotwarte drzwi.
– Czy na tej planecie panuje już tylko noc?
Dotknął ręką twarzy i zdziwił się po raz kolejny. Była to teraz jedna wielka, zabandażowana opuchlizna.
– Zapewne sam bym siebie teraz nie poznał – pomyślał.
Kolejne odkrycie. Nie może oddychać przez nos. Jest zatkany na amen przez opatrunki.
– Może to i dobrze; przynajmniej nie będę chrapał – pociesza się.
Marcin próbuje się poprawić na łóżku. Zdrową ręką złapał się barierki chcąc podciągnąć się wyżej. Żaden wysiłek. Jednak nawet to wystarcza. Marcin z przerażeniem czuje, jak coś ciepłego znów zalewa mu zatoki, nos, przelewa się do ust. Krew. Jest jej już dużo i ciągle napływa coraz więcej. Ma jej już pełne usta i nie może oddychać! Zupełnie nie wie co ma robić! Nie może znaleźć przycisku alarmowego przy łóżku, jest w zupełnie innym pokoju. Zawołać z ustami pełnymi krwi też nie może. Najgorsze że zaczyna się dusić!
– Mój borze tucholski, utopię się we własnej krwi!
Nie mając żadnego innego pomysłu zaczyna połykać krew. Jednak do ust ciągle napływają świeże jej porcje. Jednak między jednym a drugim potopem ma czas aby złapać oddech. Wreszcie krwotok ustaje. Marcin nigdy w życiu nie podejrzewałby, że można stracić aż tyle krwi i przeżyć. Wykończony walką o przeżycie i utratą krwi zapada w sen.
Nie na długo jednak. Budzi go straszliwy skurcz w żołądku. Napełniony potężną dawką krwi układ pokarmowy kapituluje i wywiesza białą flagę. Na sali nadal panuje mrok – a więc ciągle jest noc. Marcin próbuje powstrzymać wymioty, jednak bezskutecznie. Odruch organizmu jest silniejszy od siły woli. Przez zaciśnięte usta bryzga na pościel fala nadtrawionej krwi, potem druga i kolejna…
Ktoś krzyczy, Marcin nie wie kto. Nagle w sali zapala się światło i wpada pielęgniarka z miską w ręku.
– Zwykła micha. Tego mi było trzeba – myśli Marcin.
Najgorsze że od wysiłku znów otwiera się rana pooperacyjna i strumienie świeżej krwi zaczynają mieszać się ze starymi… Marcin czuje, jak wypływa z niego życie. W końcu wycieńczony zapada w ciężki sen.
***
Budzi się dopiero po południu. Teraz ma okazję ocenić straty. Pościel w połowie jest zachlapana krwią, która zdążyła już przybrać rudobrązowy kolor.
– Jak w rzeźni – przeszło mu przez myśl.
Miska też była w 1/3 pełna starej krwi. Marcin nie mógł się nadziwić że można stracić tyle krwi i wciąż żyć. O odpowiednie nawodnienie organizmu pielęgniarki jednak zadbały. Marcin ze zdumieniem spostrzegł, że nad jego łóżkiem wiszą aż trzy kroplówki a w lewą rękę rzeczywiście ma wbite aż trzy wenflony.
– Jedna flaszka to zapewne glukoza, druga roztwór soli. Trzecia – nie mam pojęcia co to może być.
Nie dane było jednak Marcinowi nad tym się dłużej zastanawiać. Ruch dostrzegł bowiem sąsiad z łóżka obok. Średniego wzrostu facet, średniej tuszy, w średnim wieku ze średniej wielkości łysiną i średniej wielkości wąsami – gość ogólnie cały był średni.
– Aleś kolego narobił tu bałaganu w nocy! Cześć! Andrzej jestem – tubalnym głosem przedstawił się Andrzej.
– Ma… Ma… rcin… – Marcinowi słowa nie chciały przejść przez gardło.
– Coś nieśmiały ten nasz koleżka – huknął pan Andrzej w kierunku nadchodzącej pielęgniarki, która widać czekała aż Marcin się obudzi aby wymienić skrwawioną pościel – a co on, na meczu był czy w knajpie że taki obity? Z kim się pobiłeś? – ostatnie zdanie rzucił w kierunku Marcina.
– Z nikim – wyręczyła go pielęgniarka – wypadek komunikacyjny.
– Wypadek? – zagrzmiał pan Andrzej – na pewno jakimś g….m na „ef” jechałeś, co kolego? Jakbyś kupił sobie porządne auto to byś tak nie wyglądał. Ja to przyjacielu uważam tylko auta marki xxxx – snuł dalej swój wywód pan Andrzej.
Marcin poczuł że od nadmiaru decybeli i głupot zaczyna boleć go głowa. Nie wiedział jednak jak przerwać ten słowotok.
– Zawsze mówiłem że „FIAT gówno wart a Ford jego brat”… – ciągnął niestrudzenie swój wywód pan Andrzej.
– Nie… rymuje… się… nawet – wykrztusił z wysiłkiem Marcin
– Nie? – zdziwił się pan Andrzej – ale to samiusieńka prawda.
Cel został jednak osiągnięty. Pan Andrzej, zbity z tropu, skończył swój wywód, zastanawiając się najwyraźniej w którym miejscu pogubił rymy. Marcin zaś, korzystając z chwili spokoju, ponownie zapadł w sen.
***
Obudziło go lekkie szturchnięcie w ramię. Otworzył oczy. Ciągle był dzień. Przy jego łóżku siedziały dwie starsze kobiety. Wzięty przez zaskoczenie Marcin wytężył mózgownicę, próbując sobie przypomnieć kim one mogły by być, ale zupełnie nic nie przychodziło mu do głowy. Żadnych pomysłów, zero skojarzeń. Może jakieś ciotki? Teoretycznie mogłyby to być ciotki. Od strony matki czy ojca? Skąd się tu wzięły? Nie znał ich! Myśli niczym błyskawice przelatywały mu przez głowę; powoli zaczął wpadać w panikę!
Nagłe olśnienie:
– Mam amnezję! Nie poznaję ludzi! – ta myśl jednak wcale go nie uspokoiła.
Wreszcie jedna z kobiet przemówiła.
– Dzień dobry, my w sprawie wyborów.
– Jakich znowu wyborów??? – wybełkotał zdumiony Marcin. – Co tu się do cholery dzieje? – pomyślał.
– No, najważniejszych. Samorządowych – odparła starsza pani nieco zbita z tropu, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo – nie widział pan ogłoszenia na korytarzu?
– Nie byłem jeszcze na korytarzu – wystękał Marcin.
– To bardzo źle – rzekła starsza pani – bo to przecież pański obywatelski obowiązek oddać kraj w ręce uczciwych ludzi. Musi zgłosić pan chęć głosowania w szpitalu, lokal wyborczy jest na parterze… – starsza pani trajkotała jak nakręcona.
– A ja zagipsowany, podłączony do kroplówek, niemogący nawet usiąść i leżę na ósmym piętrze – pomyślał wściekły Marcin. Czuł jak podnosi mu się ciśnienie krwi a to bardzo zły znak, znów znajome gorąco w zatokach…
I stało się. Z ust poleciała mu fontanna krwi. Starsze panie krzyknęły przerażone. Chwilę później niczym bomba wpadła do sali oddziałowa z miską i szmatą, przy okazji wyganiając starsze panie.
– Wreszcie spokój – pomyślał z ulgą Marcin, znów zapadając w sen.
***
Nagły hałas wyrwał Marcina ze snu. Był wieczór.
– Dobrze wam tak, ku**y, złodzieje, zdrajcy, sprzedawczyki! – wykrzykiwał pan Andrzej w stronę szpitalnego telewizora.
Marcin rzucił okiem na ekran i zrozumiał już wszystko. Wyborów ciąg dalszy. Witamy znów w matrixie.
– O, nie śpisz! – ucieszył się pan Andrzej.
– Nie da się – wymamrotał Marcin.
Pan Andrzej nie zwrócił na to żadnej uwagi. Podszedł szybko do telewizora i włożył do wrzutnika kolejną monetę. Automat połknął ją łapczywie i skrupulatnie odliczył kolejne pół godziny transmisji z wyborów. Marcin z przerażeniem zauważył, że jego współlokator ma całą reklamówkę dwuzłotówek.
– Zobacz, Naród wreszcie się obudził – ciągnął pan Andrzej – widzisz, Ixiński, „nasz człowiek”, dostał 50% głosów! „Pindzisiont!”- cieszył się podniecony pan Andrzej.
Marcin zauważył, że na pasku na dole ekranu jak wół napisali, że frekwencja wyborcza wyniosła całe 10%, czyli te 50% głosów to w rzeczywistości jest zaledwie 5%, czyli nic, plankton… Czy pan Andrzej to zauważył? Zapewne tak. I co? Nic, podkolorował sobie sam rzeczywistość, tak aby pasowała do jego wyobrażeń. Czy wierzy w to co sam wygaduje? Tego już Marcin nie był pewien ale nie byłby zdziwiony, gdyby odpowiedź na to pytanie również była twierdząca. Ta niesamowita pokrętność ludzkiej natury była dla niego niesamowicie fascynująca i przerażająca zarazem.
***
Nadszedł dzień zdjęcia opatrunków, jak to ładnie w szpitalnym żargonie nazywano. Marcin cieszył się na samą myśl, że oto jest już jedną nogą poza murami szpitala. Trochę przedwcześnie, jak się okazało.
Wszedł do gabinetu. Lekarz przywitał się po czym poprosił o zajecie miejsca w fotelu, jednocześnie informując że będzie trochę bolało. Marcin był na to przygotowany, jednak zupełnie nie spodziewał się tego, co miało zaraz nastąpić. Trochę niepokoiły go dwie pielęgniarki, które stanęły po obu stronach fotela w pozycjach „szachujących”.
Chirurg wziął do ręki słusznych rozmiarów szczypce, chwycił końcówki bandaża wystające z marcinowego nosa i szarpnął z dużą siłą… Bandaże, które zdążyły już wrosnąć w przeorane skalpelem tkanki, wyskoczyły wraz ze skrzepami starej krwi i bogowie tylko raczą wiedzieć z czym jeszcze…
Marcin miał wrażenie że lekarz wyciąga mu na żywca przez nos mózg wraz z wnętrznościami. Jednak nie trwało to długo. Wszechświat przed oczami pociemniał, następnie wyeksplodował tysiącami świetlnych rozbłysków i wreszcie zgasł. Marcin zemdlał z bólu.
***
Pan Andrzej okazał się być maniakiem telewizji. Zdawało się, że nie jest w stanie przeżyć dwóch godzin odłączony od programu. Dla Marcina było to pewną nowością, jako że sam telewizora nie posiadał od lat. Trochę bardziej z przypadku niż świadomego wyboru. Ot, po prostu stary odbiornik mu się zepsuł i z różnych przyczyn nie kupił nowego a po jakimś czasie stwierdził, że ten sprzęt w ogóle nie jest mu do szczęścia potrzebny. Dlatego też z zaciekawieniem obserwował sąsiada. Najbardziej urzekające dla Marcina było to, że pan Andrzej oglądał wszystko, jak leci: obrady sejmu, kiczowate do granic możliwości serialidła od których prostowały się zwoje mózgowe, reklamy dla inteligentnych inaczej, chłonąc wszystko jak gąbka. Jego zasób dwuzłotówek do automatu telewizji szpitalnej był niewyczerpany, bo żona i córka na przemian, niestrudzenie, dostarczały mu nowe ich zasoby.
Właśnie leciał szmirowaty dramat wojenny. Marcin próbował czytać książkę, jednak nie mógł się skupić wśród strzelaniny, krzyków i wybuchów. Mimowolnie zaczął oglądać film. Zrozumiał z niego tyle, że źli zaatakowali dobrych, gwałcąc, mordując, grabiąc i paląc. Potem ci zaatakowani dobrzy się zorganizowali, przegrupowali i rozgromili tych złych, przy okazji gwałcąc, mordując, grabiąc i paląc. Marcin pogubił się w końcu, kto tu jest zły a kto dobry. A może niepotrzebnie starał się roztrząsać takie dylematy? Bo w końcu z fabuły filmu wyszło na to, że należy współczuć agresorowi… Ale gdyby to agresorowi się powiodło to współczuć należałoby ofierze… Królestwo za Walkmana i stos kaset!
***
W ten oto sposób minęły dwa długie tygodnie. Marcin został wreszcie wypisany ze szpitala. Wyszedł odmieniony psychicznie i fizycznie.
Wracali do domu samochodem. Właśnie spadł pierwszy śnieg, który tradycyjnie kompletnie zaskoczył drogowców. Nie tylko ich zresztą. Marcina również, bowiem w tym roku przyszedł wyjątkowo szybko.
Marcin po drodze kazał się zatrzymać przy zaprzyjaźnionym warsztacie motocyklowym, dokąd przewieziono resztki „Niebieskiego” po wypadku. Nikt nic przy nim nie robił, czekając na decyzję Marcina w tej sprawie. Ubezpieczyciel już się wypowiedział, orzekając szkodę całkowitą, co zresztą nie było żadnym zaskoczeniem.
Koledzy przywitali Marcina ciepło, spodziewali się zresztą jego wizyty, chociaż niekoniecznie tak szybko.
– Gdzie jest? – spytał Marcin.
Właściciel warsztatu bez słowa wskazał drzwi prowadzące na podwórze za zakładem.
Marcin poszedł sam. Pod wiatą, pośród innych rupieci, na wpół zawiany śniegiem, leżał pokrzywiony wrak „Niebieskiego”. Teraz miał dopiero świadomość co się tak naprawdę wydarzyło i ile miał szczęścia w nieszczęściu.
Marcin odetchnął głęboko – zimne powietrze ukłuło świeżo zagojone rany. Wytarł nos – na chusteczce znów pojawiła się krew, zagubiona kropla spadła na świeży śnieg czerwoną kropką o poszarpanych brzegach…
– Najważniejsze teraz jest zdrowie, pomyślał Marcin.
Spojrzał jeszcze raz na potłuczony motocykl pod wiatą.
– A to… to się odbuduje.