Month: Grudzień 2016

Anatomia muzyki – Motörhead

anatomia-muzyki

Nie samym jeżdżeniem żyje człowiek. Czasem trzeba zwolnić tempo, zaparzyć kawę (albo nalać sobie czegoś innego), usiąść wygodnie w fotelu, zarzucić dobrą płytę. Obojętne czy będzie to trzeszczący analog, szumiąca, zgrana kaseta czy też może sterylny kompakt. Być może, gdzieś głęboko w podświadomości, kryje się dusza rockersa, dla którego muzyka była równie ważna jak jazda motocyklem. A wraz z muzyką powracają wspomnienia.

Był początek lat 80-tych XX wieku. W prezencie gwiazdkowym dostałem gitarę. Taką zwykłą, akustyczną.  Nie żebym jakoś wówczas specjalnie pożądał tego instrumentu. Byłem w drugiej albo trzeciej klasie podstawówki i o muzyce jako takiej miałem bardzo mgliste pojęcie. Dostałem tę gitarę tylko dlatego, że w tamtych czasach ciężko było kupić cokolwiek i najwyraźniej udało się dostać tylko ten instrument. „Dostać” a nie kupić – właśnie tak się wtedy mówiło. Oddaje to bardzo wymownie ducha tamtych czasów.

gitarra

Gitara była wielka i ciężka. Dosłownie. Taki instrument dla drwala albo kowala, nie dla dziecka. Mimo tego chciałem nauczyć się grać. To nic że tępe struny, twarde jak z hartowanej stali cięły palce a  wielki gryf był za duży dla dziecięcej dłoni. Zapał mój ostudziło dopiero zerwanie jednej ze strun. Niby żadna tragedia, normalka. Tyle tylko, że strun do gitary nie można było kupić. Nie było w sklepach i koniec. To także rzecz charakterystyczna dla końca epoki socjalizmu. Zwykła codzienność. Permanentny brak czegokolwiek. Miałem gitarę, lecz nie było strun. Ojciec miał maszynkę do golenia, do której nie mógł nabyć żyletek. Kuzynowi udało się kupić upragnioną MZ, lecz benzyna była na kartki a jej miesięczny przydział śmieszny, wystarczający na góra dwa wypady wkoło komina. Inna rzecz że posiadanie kartki na paliwo nie oznaczało automatycznie, że miał benzynę. Paliwo jeszcze musiało na stacji benzynowej się pojawić; mało tego, dobrze by było, jakby go wystarczyło dla wszystkich chętnych.

Gitara spełniła wszakże jedną, bardzo ważną rolę – zacząłem interesować się muzyką. Chociaż może określenie „interesować” jest użyte nieco na wyrost. „Krajowy przemysł fonograficzny” oferował, co oferował. Czyli zasadniczo nic. Prasa muzyczna w PRL nie istniała. Czasem tylko puszczono coś ciekawego w „Trójce”, jednak zwykle późno w nocy, więc ze słuchania zazwyczaj nic nie wychodziło.

radio

I tak to było. Tymczasem wspomniany w tytule Motörhead osiągał szczyt swojej sławy a ja, po drugiej stronie żelaznej kurtyny, nic o tym nie wiedziałem.

B jak Bomber

PRL ze swoją niewydolną gospodarką upadł, rodacy wzięli sprawy w swoje ręce i szybko zaczęli nadrabiać zaległości. Także i muzyczne. Jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły stoiska z kasetami magnetofonowymi, produkowanymi masowo przez drobnych wytwórców. Prawami autorskimi nikt się specjalnie nie przejmował, kopiowano wszystko jak leci, mniej lub bardziej profesjonalnie.

anatomia-muzyki

Mniej więcej w tym czasie dostałem w prezencie od Kumpla dwie kasety magnetofonowe. Był to tak zwany „lepszy sort piratów”. Jedną z nich był tytułowy „Bomber”.

dsc_8288

Ostre, proste, nieco już wówczas archaiczne ale jednocześnie melodyjne rock n’rollowe  granie i zachrypnięty wokal – jednoznacznie kojarzyło mi się i kojarzy z wolnością, przestrzenią, drogą, zapomnianym barem w którym muzycy oddzieleni są od publiczności metalową siatką.

dsc_8291

Pirat lepszego sortu” okazał się być naprawdę dobrej jakości; taśma bowiem zachowała się do dziś i mimo ponad dwudziestu pięciu lat działa dalej bez zarzutu, pozwalając powspominać stare czasy.

A jak Ace Of Spades

Płytę nagrałem prawdopodobnie z radia. Starsi pamiętają zapewne nocne audycje w radiowej „Trójce”, w których „nieopatrznie” puszczano całe albumy, na co czekały spragnione rzesze słuchaczy z magnetofonami przygotowanymi do nagrywania. Do tak nagranej kasety dorabiało się okładkę i stawiało na półce razem z innymi „trofeami”.

Kilka lat później udało mi się dostać ten album „w oryginale” i zastąpić wysłużoną kopię nową, nagraną na lepszym nośniku. Ze starej kasety zachowała się tylko „okładka” i wspomnienia „nocnego polowania” na nagranie.

dsc_8296

Po albumie „Bomber”, który już wówczas wydawał mi się nieco „archaiczny” mogłem spodziewać się, co będzie zawierać „Ace Of Spades”. Niezmierne było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nowszy album, mimo równie rock n’rollowego charakteru jest pod każdym względem lepszy od poprzednika. Tytułowy zaś utwór wkręcił mi się w głowę od pierwszego słuchania i pozostanie w niej już chyba na zawsze.

dsc_8299

Po latach udało mi się spotkać jubileuszowe, kolekcjonerskie wydanie tej płyty. Jak można się domyślać, natychmiast „nabyłem ją metodą kupna”.

O jak Orgasmatron

Kopiowanie kaset magnetofonowych było na porządku dziennym. Miałeś magnetofon dwukasetowy – byłeś kimś 😉 Pożądane było oczywiście przegrywanie taśm z „oryginału”, cokolwiek to w tym przypadku znaczyło. W odróżnieniu bowiem od systemu cyfrowego, zapis analogowy na taśmie magnetofonowej pogarsza się przy każdym kolejnym kopiowaniu. Bardzo dużo zależało również od jakości samego sprzętu a z tym nie było najlepiej. Tym niemniej, jeśli nie udało się dotrzeć do „oryginału”, przy przegrywaniu zadowalano się najlepszą możliwą kopią…

Takim to właśnie sposobem, przegrywając kasetę z „najlepszej możliwej kopii”, stałem się posiadaczem własnego egzemplarza płyty „Orgasmatron”. Ponieważ była to „siódma kopia siódmej kopii”, jak to poetycko ujął mój Kolega (cytując zresztą Klasyka), słuchanie jej dawało tylko niejakie wyobrażenie o tym, co album może tak naprawdę zawierać 😉

dsc_8308

O tym, co tak naprawdę znajduje się na płycie, przekonałem się dopiero po nabyciu oryginalnego albumu. Kaseta nie zachowała się do dziś, co zresztą wcale mnie nie dziwi 😉

M jak March Or Die

Był to rok 1992. Czasy szkoły średniej. Tego dnia byliśmy z klasą na jakiejś szkolnej wycieczce w Warszawie. Nie było to jakieś wielkie przeżycie ponieważ z mojego ówczesnego miejsca zamieszkania do stolicy nie było daleko, zawsze jednak wycieczka była lepsza niż siedzenie w budzie. W czasie wolnym większość klasy zasiadła w WC Donaldzie. Nie chcąc tracić pieniędzy na dziadowskie żarcie wyszedłem poszwędać się po Alejach Jerozolimskich. Na jednym ze stoisk wypatrzyłem to:

dsc_8290

Tym razem miałem pojęcie, co taśma może zawierać. Prasa muzyczna już istniała. Był „Tylko Rock” i „Metal Hammer”. Kupowało się je okazjonalnie i wymieniało w szkole na długiej przerwie. Dzięki temu w zasadzie nie przegapiało się żadnego numeru i było „na bieżąco” z nowościami muzycznymi. Wiedziałem że płyta ma dobre recenzje a „znana i poważana wytwórnia piracka” której logo widniało na okładce, pozwalała mieć nadzieję na dobrą jakość nagrania.

dsc_8289

Zmorą kaset pirackich była bowiem często ich podła jakość, wynikająca z niechlujstwa, pośpiechu, wyeksploatowanego sprzętu i wreszcie – mania wszystkiego w d. Zawsze mnie zastanawiało, że żaden z piratów nie zdecydował się „pójść na całość” i sprzedawać czystych kaset w ładnych pudełkach. Oszukani i tak mogliby szukać tylko wiatru w polu…

Zresztą, czasy „radosnego piractwa” powoli dobiegały końca a na horyzoncie majaczyło widmo ustawy o prawach autorskich.

Kaseta okazała się być bardzo przyzwoitej jakości a sama jej zawartość dosłownie wbijała w ziemię. Jak dla mnie jest to ulubiona płyta Motörhead.

Wiele lat później udało mi się dostać oryginalne wydanie tego albumu, chociaż piracka taśma zachowała się w dobrym stanie.

dsc_8311

Po dziś dzień zastanawiam się, czy ukazało się w ogóle polskie oficjalne wydanie tej płyty?

Potem już poszło z górki:

Po co to wszystko piszę? Dlatego, że dziś przypada pierwsza rocznica śmierci Lemmego Kilmistera. Powoli w niebyt odchodzi świat który lubiłem, znałem i rozumiałem. Warto więc wspomnieć tego twórcę „prostej muzyki dla prostych motocyklistów”, jak zwykł mawiać mój Kolega. Niech i tak będzie.

lemmy

Najlepiej w taki sposób, w jaki on sam chciałby aby go wspominano.

dsc_8317

Zatem zapuśćmy płytę, usiądźmy w fotelu, nalejmy sobie ulubionego napoju i zamknijmy oczy. Mimo zimowej pogody przenieśmy się do innego miejsca. Tam, gdzie przed zapomnianym przez cywilizowany świat barem siedemnastej kategorii stoją w pełnym słońcu zakurzone motocykle i skąd dobiega znany dobrze rock‘n’roll a muzycy od podejrzanych typów robiących za publiczność oddzieleni są metalową siatką…

wprosilismy-sie

Szczęśliwości, spokojności

dsci8629

Czy to na Szczodre Gody, Boże Narodzenie czy też prozaicznie: na te wolne aczkolwiek szczególne dni pozwolę sobie życzyć wszystkim spokoju, szczęścia, odpoczynku w miłym gronie, oraz ekscytujących i szalonych planów na przyszły sezon. Niech nas nic nie rozprasza i nie zawraca z drogi. Oby kolejny rok był lepszy i życzliwszy dla naszych planów i marzeń.

dsci8637

Z najlepszymi życzeniami.

HS

PS. Ależ poważnie mi się napisało 😉

Noc w muzeum

dscn7426.jpg

Do odkopania starego tekstu skłoniła mnie niedawna rozmowa ze znajomym. Wrzucił on do sieci filmik z „jutuba”. Kilku gości podróżuje motocyklami przez Europę i kawałek Azji. To co odróżnia tą produkcję od setek innych to naprawdę dobre wykonanie – oraz opis. I tenże właśnie opis stał się zarzewiem ciekawej i inspirującej dyskusji. W każdym razie w opisie znalazło się kilka rzeczy, których próżno było szukać w tym dziele, typu: „film o poszukiwaniu wolności i miejsca człowieka w świecie”… Oczywiście na filmie nikt nawet nie próbował rozważać tego typu zagadnień. Film sobie a opis sobie. Całkiem obok siebie.

„Wolność” ma się w sobie albo się jej nie ma. Jeśli ma się ją w sobie, tylko w sobie można ją odnaleźć. Jeśli jej się nie ma, nic nie pomoże i nie odnajdzie się jej nawet na końcu świata. Kupić jej się także nie da. Za to można ją przehandlować za iluzję że będzie „lepiej”, „dalej”, „szybciej”… Co prawda znajomy oponował, uważając że powiew wolności i wiatru targający czupryną smakuje lepiej gdy jest się daleko od domu, niż na zwykłej, wiejskiej drodze. Kiedyś też tak uważałem. Dziś myślę jednak zupełnie inaczej. To trochę jak z jedzeniem, to obce zawsze jest ciekawe. Ale gdy już objesz się tych pizz, hamburgerów i innych currywürstów nagle zaczynasz dostrzegać wspaniały smak zwyczajnego, czerwonego barszczu, domowego rosołu czy co to tam w danym regionie serwuje się najczęściej.

A co do miejsca człowieka w świecie…

Swego czasu, zastanawiając się dokąd pojechać na weekend natrafiłem na ogłoszenie w lokalnej prasie o organizowanej cyklicznie w całej Polsce „Nocy Muzeów”; wstęp wówczas jest darmowy i przy okazji można liczyć także na pewne bonusy. Wśród „poważnych” placówek muzealnych swoją ofertę wystawiał także jeden z „Parków Jurajskich”. Przewidziano nawet jakieś wykłady.

Przyznam się, że nie traktowałem tej instytucji poważnie, uważając ją za raczej park rozrywki dla dzieci, wyrosły na gruncie panującej „dinozauromanii”. Cóż, spróbować można. Jak nie wypali, zawsze można pojechać gdzieś indziej.

I chociaż wycieczka nie była imponująco długa, pogubiłem się straszliwie w dosyć skomplikowanej organizacji ruchu wokół parku. Teraz wydaje mi się to proste i logiczne, jednak za pierwszym razem objazd całości siecią dróg jednokierunkowych może sprawiać problemy. Jak skręcisz źle to nie masz już możliwości zawrócić.

Na parkingu przed Parkiem wita mnie plastikowa gadzina naturalnych rozmiarów. Tego w sumie się spodziewałem, ale skoro tu już jestem… Pamiątkowe zdjęcia, motocykl na parking i jazda do środka. Do wykładów mam jeszcze sporo czasu. Pierwsze wrażenie jest kiepskie, bo trafiam na plac zabaw dla dzieci połączony ze straganami z „pamiątkami”. No tak, to park „rodzinny”, cokolwiek to sformułowanie miałoby oznaczać. Nigdy nie pojmę dlaczego jako dzieci mieliśmy tak kiczowaty gust. Ale dalej już jest lepiej. Dużo lepiej.

dscn7426

Co ciekawe, ekspozycja obejmuje znacznie rozleglejszy obszar czasowy niż sam okres panowania dinozaurów na naszej planecie. Problemem w takich przypadkach jest skala czasowa, która dla większości ludzi jest całkowicie abstrakcyjna, bowiem nasza świadomość nie jest przystosowana do operowania tak wielkimi jednostkami czasowymi jak miliony lat. Podobne zresztą problemy mają astronomowie, zmuszeni do operowania niewyobrażalnie wielkimi odległościami. Poradzono sobie z tym w bardzo pomysłowy sposób. Ekspozycję podzielono na dwie części. Większa jej część poświęcona jest oczywiście dinozaurom (chociaż nie tylko) i ma formę ścieżki dydaktycznej. Poprowadzono ją w malowniczym lasku sosnowym i podzielono na trzy odcinki, odpowiadające okresom: triasu, kiedy to przed 237 milionami wyodrębniły się z gadów dinozaury oraz jury i kredy, gdy przeżywały swój największy rozkwit aż do wymarcia na granicy kredy i trzeciorzędu 66 milionów lat temu. Okres ich dominacji na Ziemi trwał około 135 milionów lat a jeśli dodamy że zwierzęta te żyły na wszystkich kontynentach, spodziewać się powinniśmy niesamowitego ich zróżnicowania.

Niestety, jak to w paleontologii jest normą, znamy tylko nikły procent (jeśli nie promil) różnorodności dawnego świata. Historia życia jest niczym ciągły, nieskończonej długości film. Jednak zachowały się z niego tylko bardzo nieliczne, pojedyncze klatki. Im dalej cofamy się w akcji tego filmu, tym tych klatek jest mniej i są w coraz gorszym stanie a my, na podstawie takich fragmentów, próbujemy zrekonstruować cały scenariusz. I o dziwo, udaje się to nam całkiem nieźle a postęp w ostatnich latach jest więcej niż duży.

Jesteśmy w triasie. Jeden z przedstawicieli gadów ssakokształtnych, cynodontów, uzmysławia, że ścieżki którymi podąża ewolucja nie są proste ani oczywiste.

dscn6975.jpg

Gdzieś wśród tych zwierząt musi znajdować się i nasz przodek. Były to zwierzęta „skazane na sukces” i dominację na planecie. Jednak nie wszystko ułożyło się jak trzeba. Katastroficzne wymieranie na granicy permu i triasu zmiotło z powierzchni Ziemi 70% wszystkich istot. Te, które przetrwały, musiały od nowa walczyć o swoją pozycję w całkowicie odmienionym świecie. Cynodonty walkę tę przegrały z archozaurami, niepozorną grupą gadów, przodkami między innymi dinozaurów. Najpierw zniknęły cynodonty roślinożerne, potem drapieżne. W połowie triasu po świetności cynodontów zostało już zaledwie wspomnienie. Zostały zepchnięte „do podziemia.” Potomkowie cynodontów to teraz niewielkie stworzenia wielkości myszy, prowadzące głównie nocny tryb życia i żywiące się owadami. Ale to jeszcze nie koniec. Ewolucja trwa nadal. Dzięki temu splotowi wydarzeń jesteśmy, czym jesteśmy.

Ale tymczasem nastała epoka dinozaurów, które różnicują się i zajmują kolejne nisze. Wbrew nazwie oznaczającej „straszne jaszczury”, dinozaurom do jaszczurek bardzo daleko. Najbliżsi ich kuzyni to krokodyle i… ptaki.

dscn6990.jpg

Z tego też powodu raczej odbiegały od tego, co sobie o nich wyobrażamy. Nie były to powolne, ociężałe zwierzęta jak przez długi czas świat naukowy zakładał.

dscn7001.jpg

Pierwotnie dinozaury były dwunożne, ale grupa szybko się zróżnicowała i część wróciła do poruszania się na czterech kończynach. Niektóre, jak Iguanodon, mogły chodzić zarówno na dwóch, jak i czterech nogach.

dscn7003.jpg

dscn7014.jpg

Ważnym usprawnieniem poruszania się dinozaurów, w stosunku do innych gadów, było ustawienie kończyn pod tułowiem. Niektóre nieptasie dinozaury podbiły nawet przestworza – albo przynajmniej próbowały.

dscn7020.jpg

Sielanka trwała jakieś 135 milionów lat. Niestety, wszystko ma swój kres. 66 milionów lat temu w powierzchnię Ziemi nieopodal półwyspu Jukatan uderzył meteoryt mniej więcej dziesięciokilometrowej średnicy, do szczętu unicestwiając gadzi świat. I tak jak katastrofa na granicy permu i triasu dała dinozaurom Ziemię we władanie, tak kolejna, pod koniec okresu kredowego, władzę tę im odebrała. Pozostały po nich tylko ptaki. Z cienia natomiast wyszli potomkowie cynodontów – ssaki. Nasi przodkowie.

W tym miejscu kończy się ścieżka dydaktyczna. To co wydarzyło się wcześniej i później można prześledzić w muzeum imienia nieodżałowanej pamięci paleontologa Karola Sabatha.

Przed budynkiem muzeum. Tiktaalik wychodzi z wody i wybiera się na spacer po lądzie. Zwierzę to może stanowić modelowy przykład formy przejściowej pomiędzy rybami a płazami, „brakujące ogniwo” – jak chcieliby niektórzy. Z tym jednakże zastrzeżeniem, że tych ogniw jest cała masa bo życie to niekończący się film. Warto zwrócić uwagę na budowę jego ciała. Cechy „płazie” to spłaszczenie grzbieto-brzuszne ciała, trójkątna głowa z oczami umieszczonymi na jej wierzchu a nie po bokach jak u ryb oraz występowanie szyi łączącej głowę z tułowiem w sposób umożliwiający jej ruch. Zamiast łap zwierzę to ma jednak płetwy ale zbudowane w taki sposób, że mogą się zginać w połowie i dolna ich część stanowi całkiem dobrą funkcjonalną stopę. Stworzenie to na pewno posiadało skrzela, chociaż już bez pokryw i całkiem prawdopodobnie także płuca. Tiktaalik został odkryty całkiem niedawno, bo w 2006 roku.

dscn1444

Wewnątrz muzeum szerokim „uśmiechem” wita mnie jeden z przedstawicieli ryb pancernych, dalekich przodków współczesnych ryb.

dscn1464.jpg

Nieco dalej, pod sufitem, anomalocaris – największy i najgroźniejszy drapieżca swoich czasów ściga ofiarę, dużego trylobita. Ot, zwykła scenka z kambru. O ile trylobity były znane i opisywane od dawna, to anomalocaris jest całkiem świeżym odkryciem. Chociaż może trzeba by było ująć rzecz inaczej; jego szczątki także znane były już od długiego czasu, jednak przez długie dziesięciolecia nikt nie miał za bardzo pojęcia, z czym w zasadzie ma do czynienia. Głowę stworzenia opisano błędnie jako strzykwę już w 1902 roku. Potem uznano je za gąbkę. Odnóże chwytne uznano za krewetkę, tułów za dużego stawonoga a aparat gębowy za meduzę. Dopiero w 1986 roku połączono te elementy układanki w jedną całość. Pewnym usprawiedliwieniem dla dawnych paleontologów niech będzie fakt, że stwór ten swoim wyglądem nie przypomina niczego co żyłoby obecnie!

dscn1462

Bo i samo zwierzę było zaiste fantastyczne. Mając od 1 do 3 metrów długości było największym drapieżnikiem swoich czasów. Na dużej głowie znajdowała się para wielkich oczu o średnicy 5-10 cm. Z przodu głowa zaopatrzona była w parę chwytnych odnóży, uzbrojonych w kolce. Po spodniej stronie głowy leżał otwór gębowy z ostrymi płytkami-„zębami”, ułożonymi koncentrycznie. Dalej był segmentowany tułów z trzynastoma parami odnóży przekształconymi w płetwy a na końcu ciała odnóża wykształcone w formie „ogona.” Idealny łowca. Oczywiście, zrekonstruowanie wyglądu tego fantastycznego stworzenia samo w sobie było już sukcesem, jednak jego miejsce na drzewie rodowym zwierząt było bardzo niejasne. Wiadomo że musiał mieć coś wspólnego ze stawonogami. Ale co?

dscn1463

Z pomocą przyszły odkrycia nowych okazów oraz tomografia komputerowa, która wykazała bardzo charakterystyczną strukturę mózgu i układu nerwowego zwierzęcia. Udało się nawet ustalić jego żyjących do dziś dalekich krewnych. Nagle luźne dotychczas klocki układanki życia na Ziemi zaczęły do siebie pasować.

Kolekcja trylobitów.

dscn7033.jpg

dscn7035.jpg

dscn7039

Sam posiadałem kiedyś kilka egzemplarzy znalezionych w Górach Świętokrzyskich. Niestety, gdzieś zaginęły.

Amonity:

dscn7046

Po zagładzie dinozaurów do głosu doszły żyjące do tej pory w ich cieniu ssaki, dawni potomkowie cynodontów.

dscn7024

Bardzo szybko podzieliły pomiędzy siebie schedę po wielkich gadach.

dscn1469

Aż w końcu do głosu doszedł jeden z nich, wykształcając coś niesamowitego: kulturę.

dscn7049

dscn7048.jpg

dscn7051.jpg

Ale to już inna historia.

Nadszedł wreszcie oczekiwany przeze mnie moment wykładów. Kilku utytułowanych naukowców poruszyło w swoich wystąpieniach bardzo różnorodne kwestie, od teorii powstania i budowy wszechświata, poprzez mechanizmy ewolucji – zakłócone zresztą przez dwóch starszych panów z biblią, twierdzących że to oni poznali „prawdę”, aż do popularnonaukowych referatów o zwierzętach, tyle że tych w mikroskali. Tu znowu byłem pod wrażeniem postępu w nauce w przeciągu ostatnich lat.

Na koniec zaś można było zwiedzać ścieżkę dydaktyczną z przewodnikiem, w którego rolę wcielił się tym razem jeden z profesorów z PAN.

dscn9468

Nocne zwiedzanie Parku wraz ze świetnym komentarzem zawodowca nadało wszystkiemu niesamowity klimat podróży w czasie do innego, zaginionego świata.

dscn9470.jpg

Niebieski albo prosta historia

pismo

Motocykl był niebieski. Albo raczej błękitny. Jak każdy normalny facet, Marcin rozróżniał tylko trzy kolory: zaje***y, ped**ski i ch** a dobór malowania maszyny leżał w jego pojęciu gdzieś w okolicach dwóch ostatnich kategorii. Kumple z pracy twierdzili, że lakier najbardziej przypomina kolor spranych majtek i to było chyba najwłaściwsze porównanie. Przez moment Marcin nosił się nawet z zamiarem przemalowania motocykla, jednak po dłuższym namyśle stwierdził że nie ma to najmniejszego sensu. Maszyna była niewielka, garbata a do tego miała dziwne proporcje. Przez nadanie jej „nowoczesnej” linii producent usiłował ukryć mizerię techniczną swojego produktu. Z równie mizernym skutkiem. Filigranowa i do tego wiotka rama pojazdu była w zasadzie tylko wieszakiem na silnik i koła. Najbardziej jednak drażniącym elementem była rura wydechowa tego wynalazku. Wyglądało to tak, jakby konstruktorzy wehikułu przypomnieli sobie o niej w ostatnim momencie i doczepili ją na szybkiego – bez ładu, składu i porządku. Pal sześć że pasowała do reszty jak pięść do oka. Gorszą sprawą było to, że łatwo było się o nią poparzyć, czego Marcin zdążył już niestety kilka razy doświadczyć.

Marcin stał się właścicielem swojego „brzydala” trochę przypadkiem. Myślał o całkiem innym motocyklu, jednak marzenie pozostawało wówczas  całkowicie poza jego zasięgiem finansowym. Znajomy akurat sprzedawał swój motocykl a że Marcin miał zasób gotówki satysfakcjonujący kolegę, uległ wkrótce jego namowom i stał się posiadaczem garbatego jednośladu o kolorze spranych gaci. W sumie nawet dość szczęśliwym, bowiem maszyna od strony technicznej była bez zarzutu. Nie przyznałby się nikomu ale nawet zdołał polubić ten pojazd i po jakimś czasie zamiast „brzydalem” zaczął nazywać go „niebieskim”, nie przyjmując do wiadomości uwag koleżanek z pracy, że z kolorem niebieskim nie ma on nic wspólnego.

Tak właśnie Marcin go zapamiętał.

Marcin z kaskiem w ręku zbiegł po schodach kamienicy. Przechodząc przez długi korytarz na parterze zajrzał do skrzynki pocztowej. Rachunek, ubezpieczenie, znów rachunek…

– Całe szczęście, jeszcze ktoś o mnie pamięta – mruknął z przekąsem.

Poranek był chłodny i mglisty. Według kalendarza był jeszcze środek jesieni ale czuć było już oddech nadciągającej szybkimi krokami zimy.

Marcin wytoczył motocykl z garażu. Otworzył dopływ benzyny, włączył ssanie, zapłon i nacisnął starter. Silnik zaskoczył, pomrukując gniewnie na wzbogaconej mieszance. Marcin założył kask i zamknął garaż. Usiadł na siodełku i założył rękawice. Wyłączył ssanie i silnik się uspokoił. Szczęknął pierwszy bieg – Marcin poczuł nagły, krótkotrwały ucisk na żołądku, jakby nagle, na moment odzywały się w nim jakieś podświadome lęki, obawy. Przychodziły one zawsze z chwilą wyjazdu. Wszystko to trwało jednak zaledwie sekundę czy dwie i mijało natychmiast jak ręką odjął gdy tylko motocykl ruszał.

Centrum miasta pozostawało w tyle. Zaczęły się przedmieścia. Ruch na ulicach był spory, ludzie jechali do pracy. Poranna nerwówka udzielała się wszystkim i Marcin całą siłą swej woli próbował się jej nie poddać, sprawnie ale rozważnie lawirując pomiędzy samochodami.

Marcin jeździł ostrożnie. Czasy szaleństwa minęły mu już dawno i znajomi śmieli się, że na temat bezpiecznej jazdy mógłby pisać poradniki. Właściwy odstęp, unikanie potencjalnie niebezpiecznych sytuacji, ograniczone zaufanie do innych uczestników ruchu drogowego… To wszystko znał na pamięć i stosował. Sam twierdził, nie bezpodstawnie zresztą, że 80% wypadków jest przewidywalnych i można by było ich uniknąć, gdyby tylko zachować ostrożność.

Do pracy pozostało mu już tylko kilka kilometrów. Marcin zwalnia, wjeżdżając na skrzyżowanie równorzędne. Nie lubił go nigdy, uważając że przez swoją wielkość i dołożenie kilku wysepek oraz masy znaków drogowych zostało ono niepotrzebnie udziwnione i przekombinowane. Sprawę jeszcze komplikowało przechodzące przez jego środek torowisko tramwajowe. Sam nie miał z nim problemu, jednak wiedział z doświadczenia, że przyjezdni kierowcy mogą się w tej łamigłówce nie połapać. Marcin jedzie powoli, przepuszczając tramwaj. Prawą stronę ma wolną więc zaczyna przyspieszać.

Nagle, zza tramwaju, wpada na skrzyżowanie w wielkim pędzie białe kombi. Marcin wciska dźwignie hamulców do oporu widząc, że na jakikolwiek manewr nie ma już żadnych szans. Opony piszczą rozpaczliwie. Samochód nawet nie próbuje hamować.

Okolicą wstrząsa głuchy huk, docierający do świadomości Marcina jako bardzo stłumiony, daleki odgłos. Motocykl uderza w prawy bok rozpędzonego samochodu na wysokości błotnika i drzwi przednich. Rama pęka, motor garbi się jeszcze bardziej, wyrzucając jeźdźca w powietrze. Świat na krótką chwilę, która wydaje się Marcinowi wiecznością, zaczyna wirować w szalonym tańcu. Na koniec tępe uderzenie w powierzchnię planety. Marcin pada na twarz i brzuch na trawnik niedaleko torowiska. Szeroko rozstawione w mimowolnym odruchu ręce nie są w stanie złagodzić siły uderzenia. Szyba kasku pęka i odpryskuje gdzieś na bok, wpuszczając do środka mieszaninę piachu, trawy, liści i kamieni.

Uderzenie o ziemię pozbawiło Marcina całkowicie tchu. Usta ma pełne ziemi. I czegoś jeszcze. Czegoś mokrego, lepkiego. Pierwszy oddech, w klatce piersiowej czuje kłucie. Nie może oddychać przez nos, coś go zalewa od środka. Lepki, gorący płyn zapełnia także usta.

Ktoś podbiega, odwraca Marcina na lewy bok.

– Ostrożnie – prosi w myślach Marcin.

Próbuje otworzyć oczy ale nie może. Coś leje mu się po twarzy, zalewa komorę nosa, wypełnia usta. Marcin słyszy jak rośnie wokół niego zbiegowisko. Nagle jego ciało zaczyna ogarniać przejmujący chłód, ma już tylko chęć skulić się w sobie. I zasnąć. Czy to już? Tak po prostu? To wszystko?

Ktoś mówi do niego, ale Marcin nie jest w stanie zrozumieć słów. Docierają do niego jak przez mgłę. Słyszy przeraźliwy, histeryczny krzyk jakiejś kobiety. Nagle wszystko odpływa gdzieś w dal i Marcin zapada w ciemność.

***

Marcin z trudem otwiera oczy. Z przerażeniem stwierdza, że widzi ciemność. Po chwili się uspokaja. Leży w łóżku. Do pomieszczenia w którym się znajduje wpada przez niedomknięte drzwi strużka światła z korytarza. Przy każdym oddechu boli klatka piersiowa. Próbuje poruszyć kończynami. Lewa ręka i lewa noga są usztywnione. Dodatkowo ma założoną kroplówkę. Całe ciało ma obolałe jakby przejechał po nim samochód. Samochód! Powoli zaczyna kojarzyć fakty.

– A więc jestem w szpitalu. Miałem wypadek. Miałem wypadek!

To odkrycie zaczyna go cieszyć. Przypomniał sobie kolegę, który po podobnym zdarzeniu stracił pamięć krótkotrwałą i ciągle zapominał gdzie się znajduje. Biedak musiał pisać sobie na kartkach albo w wysyłanych do siebie SMS-ach co mu się przytrafiło i dlaczego jest w szpitalu. Po jakimś czasie na szczęście mu to przeszło i sytuacja wróciła do normy. Marcin cieszył się, że nie musi przez to przechodzić.

Zdrową ręką zaczyna sprawdzać całe ciało. Z przerażeniem odkrywa, że zabandażowane ma niemal pół twarzy.

– Aż tak źle jest ze mną?

Sytuacja wyjaśnia się rano. Oprócz pękniętych żeber, nadgarstka i kostki ma zgruchotaną przegrodę nosa oraz odpryski kości w zatokach, oraz dodatkowo uszkodzoną żuchwę. Ordynator nalega na operację. Marcin bez wahania podpisuje zgodę.

Dzień przed operacją zaczynają nachodzić go wątpliwości. Z ulotki dołączonej do zgody na zabieg doczytał, że mogą zdarzyć się sytuacje „nieprzewidziane…” Strach umiejętnie podsycają inni pacjenci opowiadający o różnych błędach lekarskich. Marcin postanawia trzymać się dzielnie i nie dać plotkom, jednak w głębi duszy ziarno niepokoju zostaje zasiane. Gdyby nie leki i potworne wymęczenie organizmu, pewnie by nie zasnął.

003

Rano dwie pielęgniarki przygotowują go do operacji. W końcu zostaje w samych slipach, strach próbuje zamaskować dowcipem gdy jedna z pielęgniarek podaje mu tabletkę. Lekarstwo ma kolor niebieski.

– Czy to Viagra? – pyta Marcin – w takim razie poproszę o damski personel na sali operacyjnej.

Pielęgniarki śmieją się. Marcin dowcipkuje ale wcale nie jest mu do śmiechu. Chciałby żeby to wszystko już w końcu minęło. Przygląda się pracy pielęgniarek, które myją go przed zabiegiem. Sam wykąpać się nie będzie mógł jeszcze przez długi czas. Teraz widzi jak niewdzięczną mają pracę.

Wreszcie jest gotów do operacji. Pielęgniarki pchają wózek przez długi labirynt korytarzy ogromnego szpitala; Marcin widzi tylko sufit i od czasu do czasu pochylone nad sobą z ciekawością twarze pacjentów i odwiedzających.

– Pewnie zastanawiają się, czy jeszcze żyję – przemknęło mu przez myśl.

Windą zjeżdżają aż do piwnic szpitala. To tu mieszczą się sale operacyjne. Marcinowi zaczyna robić się zimno. Nie wie czy to ze strachu czy też w metalowym pudle windy było rzeczywiście tak chłodno.

Sala operacyjna wita go zwiędłą zielenią. Pielęgniarki które dowiozły tu Marcina wybuchają krótkim śmiechem na wspomnienie niedawnej rozmowy o „Viagrze” oraz widok trzech kobiet – lekarek w zielonkawych kitlach i maseczkach na twarzach, które najwyraźniej będą przeprowadzały zabieg. Marcin jest wdzięczny pielęgniarkom za rozładowanie atmosfery; jego obawy maleją. Lekarki za to patrzą po sobie zdumione, nic nie rozumiejąc.

– Wszystko wyjaśnię. Ale chyba jednak później – mówi Marcin.

– Dobrze – zgodziła się łaskawie anestezjolog, zakładając Marcinowi maskę – a teraz proszę się odprężyć i głęboko oddychać. Dokąd chce pan pojechać?

Marcin chciał coś odpowiedzieć ale nie zdążył. Jego płuca wypełnił gaz i zapadł w mrok i chłód.

001

Jak długo był nieprzytomny? Godzinę, dzień? Nie miał pojęcia. Z trudem otworzył oczy. Znów otaczała go ciemność. I ponownie wąska struga światła z korytarza wpadała do pokoju przez wpółotwarte drzwi.

– Czy na tej planecie panuje już tylko noc?

Dotknął ręką twarzy i zdziwił się po raz kolejny. Była to teraz jedna wielka, zabandażowana opuchlizna.

– Zapewne sam bym siebie teraz nie poznał – pomyślał.

Kolejne odkrycie. Nie może oddychać przez nos. Jest zatkany na amen przez opatrunki.

– Może to i dobrze; przynajmniej nie będę chrapał – pociesza się.

Marcin próbuje się poprawić na łóżku. Zdrową ręką złapał się barierki chcąc podciągnąć się wyżej. Żaden wysiłek. Jednak nawet to wystarcza. Marcin z przerażeniem czuje, jak coś ciepłego znów zalewa mu zatoki, nos, przelewa się do ust. Krew. Jest jej już dużo i ciągle napływa coraz więcej. Ma jej już pełne usta i nie może oddychać! Zupełnie nie wie co ma robić! Nie może znaleźć przycisku alarmowego przy łóżku, jest w zupełnie innym pokoju. Zawołać z ustami pełnymi krwi też nie może. Najgorsze że zaczyna się dusić!

– Mój borze tucholski, utopię się we własnej krwi!

Nie mając żadnego innego pomysłu zaczyna połykać krew. Jednak do ust ciągle napływają świeże jej porcje. Jednak między jednym a drugim potopem ma czas aby złapać oddech. Wreszcie krwotok ustaje. Marcin nigdy w życiu nie podejrzewałby, że można stracić aż tyle krwi i przeżyć. Wykończony walką o przeżycie i utratą krwi zapada w sen.

Nie na długo jednak. Budzi go straszliwy skurcz w żołądku. Napełniony potężną dawką krwi układ pokarmowy kapituluje i wywiesza białą flagę. Na sali nadal panuje mrok – a więc ciągle jest noc. Marcin próbuje powstrzymać wymioty, jednak bezskutecznie. Odruch organizmu jest silniejszy od siły woli. Przez zaciśnięte usta bryzga na pościel fala nadtrawionej krwi, potem druga i kolejna…

Ktoś krzyczy, Marcin nie wie kto. Nagle w sali zapala się światło i wpada pielęgniarka z miską w ręku.

– Zwykła micha. Tego mi było trzeba – myśli Marcin.

Najgorsze że od wysiłku znów otwiera się rana pooperacyjna i strumienie świeżej krwi zaczynają mieszać się ze starymi… Marcin czuje, jak wypływa z niego życie. W końcu wycieńczony zapada w ciężki sen.

***

Budzi się dopiero po południu. Teraz ma okazję ocenić straty. Pościel w połowie jest zachlapana krwią, która zdążyła już przybrać rudobrązowy kolor.

– Jak w rzeźni – przeszło mu przez myśl.

Miska też była w 1/3 pełna starej krwi. Marcin nie mógł się nadziwić że można stracić tyle krwi i wciąż żyć. O odpowiednie nawodnienie organizmu pielęgniarki jednak zadbały. Marcin ze zdumieniem spostrzegł, że nad jego łóżkiem wiszą aż trzy kroplówki a w lewą rękę rzeczywiście ma wbite aż trzy wenflony.

– Jedna flaszka to zapewne glukoza, druga roztwór soli. Trzecia – nie mam pojęcia co to może być.

004

Nie dane było jednak Marcinowi nad tym się dłużej zastanawiać. Ruch dostrzegł bowiem sąsiad z łóżka obok. Średniego wzrostu facet, średniej tuszy, w średnim wieku ze średniej wielkości łysiną i średniej wielkości wąsami – gość ogólnie cały był średni.

– Aleś kolego narobił tu bałaganu w nocy! Cześć! Andrzej jestem – tubalnym głosem przedstawił się Andrzej.

– Ma… Ma… rcin… – Marcinowi słowa nie chciały przejść przez gardło.

– Coś nieśmiały ten nasz koleżka – huknął pan Andrzej w kierunku nadchodzącej pielęgniarki, która widać czekała aż Marcin się obudzi aby wymienić skrwawioną pościel – a co on, na meczu był czy w knajpie że taki obity? Z kim się pobiłeś? – ostatnie zdanie rzucił w kierunku Marcina.

– Z nikim – wyręczyła go pielęgniarka – wypadek komunikacyjny.

– Wypadek? – zagrzmiał pan Andrzej – na pewno jakimś g….m na „ef” jechałeś, co kolego? Jakbyś kupił sobie porządne auto to byś tak nie wyglądał. Ja to przyjacielu uważam tylko auta marki xxxx – snuł dalej swój wywód pan Andrzej.

Marcin poczuł że od nadmiaru decybeli i głupot zaczyna boleć go głowa. Nie wiedział jednak jak przerwać ten słowotok.

– Zawsze mówiłem że „FIAT gówno wart a Ford jego brat”… – ciągnął niestrudzenie swój wywód pan Andrzej.

– Nie… rymuje… się… nawet – wykrztusił z wysiłkiem Marcin

– Nie? – zdziwił się pan Andrzej – ale to samiusieńka prawda.

Cel został jednak osiągnięty. Pan Andrzej, zbity z tropu, skończył swój wywód, zastanawiając się najwyraźniej w którym miejscu pogubił rymy. Marcin zaś, korzystając z chwili spokoju, ponownie zapadł w sen.

***

Obudziło go lekkie szturchnięcie w ramię. Otworzył oczy. Ciągle był dzień. Przy jego łóżku siedziały dwie starsze kobiety. Wzięty przez zaskoczenie Marcin wytężył mózgownicę, próbując sobie przypomnieć kim one mogły by być, ale zupełnie nic nie przychodziło mu do głowy. Żadnych pomysłów, zero skojarzeń. Może jakieś ciotki? Teoretycznie mogłyby to być ciotki. Od strony matki czy ojca? Skąd się tu wzięły? Nie znał ich! Myśli niczym błyskawice przelatywały mu przez głowę; powoli zaczął wpadać w panikę!

Nagłe olśnienie:

– Mam amnezję! Nie poznaję ludzi! – ta myśl jednak wcale go nie uspokoiła.

Wreszcie jedna z kobiet przemówiła.

– Dzień dobry, my w sprawie wyborów.

– Jakich znowu wyborów??? – wybełkotał zdumiony Marcin. – Co tu się do cholery dzieje? – pomyślał.

– No, najważniejszych. Samorządowych – odparła starsza pani nieco zbita z tropu, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo – nie widział pan ogłoszenia na korytarzu?

– Nie byłem jeszcze na korytarzu – wystękał Marcin.

– To bardzo źle – rzekła starsza pani – bo to przecież pański obywatelski obowiązek oddać kraj w ręce uczciwych ludzi. Musi zgłosić pan chęć głosowania w szpitalu, lokal wyborczy jest na parterze… – starsza pani trajkotała jak nakręcona.

– A ja zagipsowany, podłączony do kroplówek, niemogący nawet usiąść i leżę na ósmym piętrze – pomyślał wściekły Marcin. Czuł jak podnosi mu się ciśnienie krwi a to bardzo zły znak, znów znajome gorąco w zatokach…

I stało się. Z ust poleciała mu fontanna krwi. Starsze panie krzyknęły przerażone. Chwilę później niczym bomba wpadła do sali oddziałowa z miską i szmatą, przy okazji wyganiając starsze panie.

– Wreszcie spokój – pomyślał z ulgą Marcin, znów zapadając w sen.

***

Nagły hałas wyrwał Marcina ze snu. Był wieczór.

– Dobrze wam tak, ku**y, złodzieje, zdrajcy, sprzedawczyki! – wykrzykiwał pan Andrzej w stronę szpitalnego telewizora.

Marcin rzucił okiem na ekran i zrozumiał już wszystko. Wyborów ciąg dalszy. Witamy znów w matrixie.

– O, nie śpisz! – ucieszył się pan Andrzej.

– Nie da się – wymamrotał Marcin.

Pan Andrzej nie zwrócił na to żadnej uwagi. Podszedł szybko do telewizora i włożył do wrzutnika kolejną monetę. Automat połknął ją łapczywie i skrupulatnie odliczył kolejne pół godziny transmisji z wyborów. Marcin z przerażeniem zauważył, że jego współlokator ma całą reklamówkę dwuzłotówek.

– Zobacz, Naród wreszcie się obudził – ciągnął pan Andrzej – widzisz, Ixiński,  „nasz człowiek”, dostał 50% głosów! „Pindzisiont!”- cieszył się podniecony pan Andrzej.

Marcin zauważył, że na pasku na dole ekranu jak wół napisali, że frekwencja wyborcza wyniosła całe 10%, czyli te 50% głosów to w rzeczywistości jest zaledwie 5%, czyli nic, plankton… Czy pan Andrzej to zauważył? Zapewne tak. I co? Nic, podkolorował sobie sam rzeczywistość, tak aby pasowała do jego wyobrażeń. Czy wierzy w to co sam wygaduje? Tego już Marcin nie był pewien ale nie byłby zdziwiony, gdyby odpowiedź na to pytanie również była twierdząca. Ta niesamowita pokrętność ludzkiej natury była dla niego niesamowicie fascynująca i przerażająca zarazem.

***

Nadszedł dzień zdjęcia opatrunków, jak to ładnie w szpitalnym żargonie nazywano. Marcin cieszył się na samą myśl, że oto jest już jedną nogą poza murami szpitala. Trochę przedwcześnie, jak się okazało.

Wszedł do gabinetu. Lekarz przywitał się po czym poprosił o zajecie miejsca w fotelu, jednocześnie informując że będzie trochę bolało. Marcin był na to przygotowany, jednak zupełnie nie spodziewał się tego, co miało zaraz nastąpić. Trochę niepokoiły go dwie pielęgniarki, które stanęły po obu stronach fotela w pozycjach „szachujących”.

Chirurg wziął do ręki słusznych rozmiarów szczypce, chwycił końcówki bandaża wystające z marcinowego nosa i szarpnął z dużą siłą… Bandaże, które zdążyły już wrosnąć w przeorane skalpelem tkanki, wyskoczyły wraz ze skrzepami starej krwi i bogowie tylko raczą wiedzieć z czym jeszcze…

Marcin miał wrażenie że lekarz wyciąga mu na żywca przez nos mózg wraz z wnętrznościami. Jednak nie trwało to długo. Wszechświat przed oczami pociemniał, następnie wyeksplodował tysiącami świetlnych rozbłysków i wreszcie zgasł. Marcin zemdlał z bólu.

***

Pan Andrzej okazał się być maniakiem telewizji. Zdawało się, że nie jest w stanie przeżyć dwóch godzin odłączony od programu. Dla Marcina było to pewną nowością, jako że sam telewizora nie posiadał od lat. Trochę bardziej z przypadku niż świadomego wyboru. Ot, po prostu stary odbiornik mu się zepsuł i z różnych przyczyn nie kupił nowego a po jakimś czasie stwierdził, że ten sprzęt w ogóle nie jest mu do szczęścia potrzebny. Dlatego też z zaciekawieniem obserwował sąsiada. Najbardziej urzekające dla Marcina było to, że pan Andrzej oglądał wszystko, jak leci: obrady sejmu, kiczowate do granic możliwości serialidła od których prostowały się zwoje mózgowe, reklamy dla inteligentnych inaczej, chłonąc wszystko jak gąbka. Jego zasób dwuzłotówek do automatu telewizji szpitalnej był niewyczerpany, bo żona i córka na przemian, niestrudzenie, dostarczały mu nowe ich zasoby.

002.jpg

Właśnie leciał szmirowaty dramat wojenny. Marcin próbował czytać książkę, jednak nie mógł się skupić wśród strzelaniny, krzyków i wybuchów. Mimowolnie zaczął oglądać film. Zrozumiał z niego tyle, że źli zaatakowali dobrych, gwałcąc, mordując, grabiąc i paląc. Potem ci zaatakowani dobrzy się zorganizowali, przegrupowali i rozgromili tych złych, przy okazji gwałcąc, mordując, grabiąc i paląc. Marcin pogubił się w końcu, kto tu jest zły a kto dobry. A może niepotrzebnie starał się roztrząsać takie dylematy? Bo w końcu z fabuły filmu wyszło na to, że należy współczuć agresorowi… Ale gdyby to agresorowi się powiodło to współczuć należałoby ofierze… Królestwo za Walkmana i stos kaset!

***

W ten oto sposób minęły dwa długie tygodnie. Marcin został wreszcie wypisany ze szpitala. Wyszedł odmieniony psychicznie i fizycznie.

Wracali do domu samochodem. Właśnie spadł pierwszy śnieg, który tradycyjnie kompletnie zaskoczył drogowców. Nie tylko ich zresztą. Marcina również, bowiem w tym roku przyszedł wyjątkowo szybko.

Marcin po drodze kazał się zatrzymać przy zaprzyjaźnionym warsztacie motocyklowym, dokąd przewieziono resztki „Niebieskiego” po wypadku. Nikt nic przy nim nie robił, czekając na decyzję Marcina w tej sprawie. Ubezpieczyciel już się wypowiedział, orzekając szkodę całkowitą, co zresztą nie było żadnym zaskoczeniem.

Koledzy przywitali Marcina ciepło, spodziewali się zresztą jego wizyty, chociaż niekoniecznie tak szybko.

– Gdzie jest? – spytał Marcin.

Właściciel warsztatu bez słowa wskazał drzwi prowadzące na podwórze za zakładem.

Marcin poszedł sam. Pod wiatą, pośród innych rupieci, na wpół zawiany śniegiem, leżał pokrzywiony wrak „Niebieskiego”. Teraz miał dopiero świadomość co się tak naprawdę wydarzyło i ile miał szczęścia w nieszczęściu.

Marcin odetchnął głęboko – zimne powietrze ukłuło świeżo zagojone rany. Wytarł nos – na chusteczce znów pojawiła się krew, zagubiona kropla spadła na świeży śnieg czerwoną kropką o poszarpanych brzegach…

– Najważniejsze teraz jest zdrowie, pomyślał Marcin.

Spojrzał jeszcze raz na potłuczony motocykl pod wiatą.

– A to… to się odbuduje.

Dookoła Linslerhof 2016

dsc_7369

Pogoda w tym roku widać się uwzięła i postanowiła pokazać, że jest w stanie zniszczyć nawet najlepiej zorganizowane imprezy. W tym roku los ten spotkał także rajd „Dookoła Linslerhof”. Impreza z dwudniowej zamieniła się w kilkunastogodzinną, a stało się to za sprawą potężnej nawałnicy która przeszła nad okolicą pierwszego dnia. Większość uczestników nie dotarła na miejsce a droga dojazdowa zamieniła się w całkiem pokaźne jeziorko. Nieliczni motocyklowi twardziele którzy jednak dojechali, musieli schować swoje maszyny pod wiatą i poszukać sobie jakiegoś zastępczego transportu do domu. Tak wyglądał w skrócie pierwszy dzień imprezy. Nie trzeba chyba dodawać, że z zaplanowanego rajdu „Dookoła Linslerhof” oraz wyścigów klasycznych samochodów i motocykli wyszły nici.

Było mi to bardzo nie na rękę, bowiem drugiego dnia miałem zaplanowane odwiedzenie kiermaszu płytowego, odbywającego się akurat tego samego dnia w innym mieście i na sam zlot w Linslerhof chciałem udać się później. Trzeba było wobec tego zmodyfikować plany i na kiermasz udałem się już z samego rana motocyklem, będąc jednym z pierwszych odwiedzających. Przez stoiska przeleciałem jak przeciąg, jednak mimo pośpiechu udało mi się wypatrzyć to i owo. Szybko spakowałem płyty do torby przy motocyklu i co koń wyskoczy popędziłem w kierunku Linslerhof, wyprzedzając po drodze wszystko co tylko się nawinęło.

Przed samym zjazdem na teren zlotu wyprzedzam jeszcze francuza na starym goldasie a tuż przed bramką doganiam Niemca na leciwym BMW. Dojeżdżamy do bramy wjazdowej – i tu następuje niemiła niespodzianka. Obsługa stwierdza, że przyjechaliśmy za późno i na teren zlotu już wjechać nie możemy, mimo iż nasze pojazdy spełniają wszelkie kryteria „zabytków”. Niestety, na nic nasze protesty; obsługa wskazuje nam wyznaczony po lewej stornie parking dla pojazdów „współczesnych”, skąd dalej na teren zlotu trzeba iść już na piechotę. W międzyczasie dojeżdża i Francuz. Niemiec jeszcze usiłuje dyskutować z obsługą, jednak nie przynosi to rezultatu; bramkarz kategorycznie wskazuje nam parking po lewej stronie.

Patrzymy po sobie; kurde, nie po to tu przyjechaliśmy na starych rupieciach żeby teraz szorować na teren zlotu na piechotę. Krótkie spojrzenie po sobie i powoli ruszamy najpierw w kierunku parkingu, po czym pełnym gazem walimy prosto na teren zlotu. W lusterku widzę jeszcze jak ochroniarz wymachuje rękoma i coś krzyczy, jednak ryk silników zagłusza całkowicie jego głos. Wpadamy między zabudowania dworu; teraz ochroniarze mogą nam… ten, tego. Parkujemy w bocznej alejce blisko głównego placu i ruszamy na zwiedzanie.

dsc_7349

Zwiedzania nie ma zresztą zbyt dużo. Pogoda wystraszyła większość uczestników do tego stopnia, że na placu pojawili się w zasadzie tylko stali bywalcy. Sami swoi. Serdeczne powitanie, krótkie wieści co i kto remontuje. Dobry znajomy poskładał wreszcie Gnome & Rhone z 1929 roku i opowiada wszystkim którzy tylko chcą słuchać swoje perypetie ze sprzęgłem. Inny opowiada o problemach z elektryką – słowem zwykły zlot starych pojazdów. Jednak co chwila i tak temat zbacza na kwestie związane z pogodą; Słońce jakoś nie może przebić się przez grubą pokrywę z chmur… Wszyscy pocieszają się wzajemnie że na pewno nie będzie już dziś padać…

Próżne nadzieje. Pół godziny później lunęło jak z cebra. Nie widząc żadnej nadziei na poprawę postanawiam zwijać żagle i opuszczam imprezę w momencie przerwy między opadami.

Na pocieszenie pozostaje kilkanaście zdjęć, które mimo wszystko udało się zrobić.

***

Wieczorem, już w domu, przeglądam swoje trofea z kiermaszu płytowego. Na jednym ze stoisk udało mi się nabyć w dobrej cenie między innymi te dwie płyty:

dsc_7388

Miałem je kiedyś na kasetach; fajne czasy kiedy człowiek nie musiał być jeszcze poważny… Wrzucam pierwszą z nich do odtwarzacza…

W sumie do dziś niewiele się zmieniło 😉

 

Linslerhof 01-02.10.2016