Linslerhof to impreza z gatunku takich, które się uwielbia i zarazem ich nie lubi. Z jednej strony, to największa i jedna z najbardziej klimatycznych imprez oldtimerowskich w regonie, z drugiej strony – ostatnia w sezonie i do następnej tego typu przyjdzie czekać niemal pół roku.
Oczywiście, starym zwyczajem, wraz z towarzyszącym mi Moto Guzzi z 1982 roku zostajemy wysłani na parking dla odwiedzających. Nie chcemy dyskutować na bramie i tworzyć sztucznego korka, dlatego kiwamy głowami że zrozumieliśmy, po czym, zamiast skręcić w lewo tniemy prosto. Sztuczka z zeszłego roku jednak tym razem się nie udaje, bowiem ochroniarze, rozmieszczeni w pozycjach „strategicznych” blokują nam drogę, stanowczo stwierdzając, że maszyny „współczesne” muszą być odstawione na parking dla odwiedzających. Argumentację, że maszynom w wieku 35 lat do współczesności jest jednak raczej daleko, przyjmują z niedowierzaniem i nie przekonują ich nawet dowody rejestracyjne. Koniec końców, wjeżdżamy na teren imprezy, jednak nie tam gdzie w sumie powinniśmy. Bo „zaraz zaczną się wyścigi”, więc nie możemy przejechać na drugą stronę jezdni. Przy czym to „zaraz” oznaczało co najmniej dobrą godzinę. Mimo wszystko i tak lepsze to niż zasuwanie na piechotę z parkingu.
Jak się potem okazało, nie do końca jest tak, że współczesne motocykle wjeżdżać na takie imprezy nie mogą. Wystarczy bowiem przyjechać którymkolwiek motocyklem w stylu „retro” aby automatycznie mieć zapewniony wjazd.
Jednak, poza tradycyjnym incydentem na bramie wjazdowej, dalej wszystko potoczyło się dobrze. A nawet lepiej niż zwykle.
Okazało się bowiem, że w tym roku, po raz pierwszy w historii imprezy, a przynajmniej za mojej na niej obecności, zorganizowano konkursy dla motocykli z oficjalnym przyznawaniem nagród włącznie. Nie żeby mi na tym jakoś specjalnie zależało. Ale przynajmniej zaczęto wreszcie dostrzegać motocykle i przestano je traktować jak „zło konieczne”.