
Z faktu posiadania własnego pojazdu wynika także smutny obowiązek tankowania. Niby nigdy nie była to czynność wesoła, jednak ostatnimi czasy stała się szczególnie bolesna. Do tego stopnia, że zacząłem odwlekać ten moment, a czego od długiego już czasu nie robiłem.
Można by było przejść z tym do porządku dziennego i cytując klasyka stwierdzić, że: „lepsze jutro było wczoraj”, tyle tylko, że wiem doskonale, że to nie jest prawda.
Nie udało mi się znaleźć cen obowiązujących „za cara”, mimo dość mocno zakrojonych poszukiwań. Dostępna literatura pomija ten szczegół. Szkoda, bo byłby to dobry punkt wyjścia do dalszych rozważań na temat tego, czy tradycja dojenia kierowców wywodzi się jeszcze z czasów zaborów, czy jest to jednak nasz własny wynalazek. Po chwili namysłu już sam nie wiem, która opcja bardziej przeraża.
Pewne zaś jest jedno: w Polsce międzywojennej aparat dojenia posiadaczy pojazdów mechanicznych rozbudowany był do perfekcji. Wysokie cła na pojazdy, zaporowe podatki i horrendalne stawki obowiązkowych ubezpieczeń komunikacyjnych powodowały, że w ilości pojazdów przypadających na 10000 mieszkańców byliśmy liderem… zacofania i wlekliśmy się gdzieś w ogonie Europy, daleko nawet za Rumunią.
Jakby tego było mało, ceny paliw były całkowicie oderwane od realiów społecznych. Paliwo było drogie nie tylko w stosunku do zarobków, ale nawet w bezpośrednim porównaniu cen z dużo bogatszymi krajami. Polska benzyna była droższa, lub w najlepszym razie w porównywalnej cenie, przy dużo mniejszej sile nabywczej społeczeństwa.
Co powodowało tak wysokie ceny? Odpowiedź jest prozaiczna. Podatki, podatki oraz podatki. Plus marża rafinerii. W cenie litra benzyny mieliśmy podatek obrotowy, podatek spożywczy oraz, jakże kochany przez ówczesnych szoferów, podatek drogowy. Samo podstawowe opodatkowanie wynosiło ponad 30% ceny. Pozostałe opłaty, takie jak opłata miejska, za pompę, za obsługę itp. odpowiadały za drugie 30%. Wychodziło więc na to, że cena surowca i marża rafinerii stanowiły 40% ceny. To nadal sporo, zważywszy że przedwojenna Polska była pod względem paliw całkowicie samowystarczalna.

Co może się wydawać jeszcze bardziej zaskakujące, wysokie ceny paliw utrzymywały się praktycznie przez cały okres istnienia II RP. Na początku lat trzydziestych cena litra benzyny wynosiła około 80 groszy za litr, żeby w okresie Wielkiego Kryzysu spaść do… 70 groszy. I to w sytuacji, gdy liczba samochodów drastycznie się zmniejszała. Tylko w okresie od 1931 do 1933 roku spadła z 39 400 do 26 000 sztuk. Czy te siedemdziesiąt groszy za litr to dużo? Zależy jak patrzeć. Pensja robotnika zatrudnionego na umowie z ubezpieczeniem wynosiła wówczas nieco ponad 100 złotych miesięcznie. Pracownik umysłowy zarabiał mniej więcej dwukrotność tej kwoty. Więc było to dużo. Według jednych wyliczeń miałoby to stanowić odpowiednik dzisiejszych 8 złotych za litr, według innych aż 16 zeta.
Oczywiście, skrupulatne przeliczanie dawnych cen na dzisiejsze i deliberowanie, czy litr benzyny przed wojną kosztował osiem czy szesnaście dzisiejszych złotych, jest generalnie pozbawione sensu. Inne były realia. Przede wszystkim przez długie lata samochód to było dobro luksusowe. To są rzeczy, które w prosty sposób nie dadzą się przełożyć na dzisiejsze miary. Innymi słowy: biedaka nie było stać na samochód, więc cena benzyny specjalnie go nie obchodziła. Bogacza zaś stać było nie tylko na auto, więc cena paliwa… może nie była mu obojętna, jednak również pewnie niespecjalnie go bolała.
Sytuacja nieco poprawiła się dopiero w drugiej połowie lat trzydziestych. Czyli że było trochę taniej, ale jednak nadal horrendalnie drogo, co było wynikiem wyłącznie polityki fiskalnej. Normalnie państwa – producenci ropy naftowej, utrzymują na swoim wewnętrznym rynku ceny raczej niskie.

Tymczasem nastały czasy Polski Ludowej. W PRL-u własny pojazd samochodowy był również luksusem. Ale jednak inaczej niż w II RP. Aby „otrzymać” samochód (nie mówiło się „kupić”), potrzebne było specjalne zezwolenie. Oczywiście, zapłacić też trzeba było, potem niejednokrotnie jeszcze cierpliwie czekać, jednak bez kwitu sprawa była ciężka.
Bo samochód był swego rodzaju gratyfikacją, wyróżnieniem dla osób lojalnych wobec władzy. Czasem nawet formą przekupstwa.
Zaraz po wojnie prywatne pojazdy były bardzo nieliczne i pochodziły zwykle w ten czy inny sposób z demobilu. Było ich na tyle mało, że Rocznik Statystyczny z 1949 roku w ogóle nie uwzględniał ich w swoich wykazach. Nawet rozpoczęcie produkcji Warszawy w FSO w 1951 roku niewiele w tej materii zmieniło. W 1955 roku w rękach prywatnych było zaledwie nieco ponad 20 tys. samochodów.
Dopiero po 1956 roku nastąpił pewien postęp. Po szczęśliwej śmierci Stalina zapanowała odwilż. Także w prywatnych garażach. Władze nieco chętniej zaczęły zezwalać obywatelom na posiadanie prywatnych samochodów. Oczywiście nadal było to dobro niedostępne dla ogromnej większości społeczeństwa, jednak faktem jest, że liczba samochodów na drogach się zwiększała.

Za tą rosnącą liczbą pojazdów szło zwiększone zapotrzebowanie na paliwo. Z tym był problem, bo władze niechętnie chciały dzielić się tym dobrem z prywatnymi użytkownikami. Polska Ludowa nie była już samowystarczalna pod tym względem. Mało tego, za surowce kupowane za granicą trzeba było płacić prawdziwymi pieniędzmi, czyli jak to się ładnie wówczas mówiło „dewizami”. A po ludzku: dolarami. Tymczasem polski kierowca płacił na stacji benzynowej złotówkami, które miały wówczas wartość dokładnie taką, jak banknoty z gry „Monopoly”, czyli generalnie taką, jak papier, na którym zostały wydrukowane.
W związku z tym władze robiły wszystko, żeby tego prywatnego kierowcę zniechęcić. Przez pewien czas funkcjonowały na przykład dwie ceny benzyny. Jedna dla firm państwowych, oraz druga, dla klientów prywatnych. Ta druga była oczywiście odpowiednio wyższa.
Jednak życie, nawet to w socjalizmie, nie lubi próżni. Szybko powstał tak zwany „czarny rynek” paliw. Zjawisko znane tylko w gospodarkach niedoborów. Skąd brało się paliwo na czarnym rynku? Oczywiście ze zbiorników pojazdów państwowych. Dla każdego typu pojazdu była ustalona norma zużycia paliwa, zwykle bardzo liberalna. Dla zawodowego kierowcy nie było większym problemem zejście ze zużyciem poniżej tej normy. Po powrocie z trasy zwykle pozostawała mu w zbiorniku nadwyżka paliwa względem założonej normy zużycia. Zatem rozwiązanie narzucało się niemal samo. Nadmiarowe paliwo było spuszczane i docelowo lądowało w zbiorniku prywatnego użytkownika. Można powiedzieć, że była to prywatyzacja mienia społecznego dokonywana na długo przed epoką prywatyzacji. Jednak wówczas mówiło się inaczej. Tym chata bogata, co ukradnie tata.
Zjawisko przybierało na sile wraz z rosnącą liczbą prywatnych samochodów. Już w okolicach 1960 roku po kraju dążył dowcip, że trzeba koniecznie zmienić w Polsce ruch na lewostronny, bo wszyscy jeżdżą przecież i tak na lewym paliwie.

Żarty żartami, jednak według szacunków milicji, już w latach sześćdziesiątych ponad połowa paliwa zużytego przez samochody prywatne pochodziła z „prywatyzacji mienia państwowego”. Skoro mówimy o setkach tysięcy ton, więc prosta metoda „na oszczędnego” już nie mogła wystarczać.
Bo nie wystarczała. Zaczęło się „korygowanie liczników” w państwowych pojazdach, tyle że w drugą stronę, żeby wykazać dłuższe przebiegi, niż to było w rzeczywistości. Dawali się na to nabrać nie tylko kierownicy państwowych przedsiębiorstw oraz ich księgowi, ale także dziennikarze. Do dziś pamiętam znaleziony na jakimś strychu plik „Motorów” z dawnych lat i artykuły wychwalające wspaniałych kierowców, którzy dokonali „imponujących przebiegów samochodów ciężarowych bez naprawy głównej„ z takiego to albo innego przedsiębiorstwa państwowego. W rzeczywistości imponujące były tam zapewne tylko ilości „sprywatyzowanej benzyny”.
Zaczęto „korygować” także dokumenty. Na przykład zlecenia przewozowe. O skali zjawiska niech świadczy fakt, że w tylko w 1962 roku i tylko w okręgu katowickim państwowe firmy transportowe podlegające Ministerstwu Budownictwa wykazały w swoich zleceniach, że przewiozły 26 milionów ton towarów. Całkiem nieźle. Tyle tylko, że w rzeczywistości do przewiezienia było ich zaledwie 3,8 miliona ton. Czyli że albo każda pojedyncza cegła transportowana była siedem razy w tą i z powrotem, albo sześć na siedem kursów odbyło się wyłącznie na papierze.
„Prywatyzacja mienia państwowego” zachodziła również często już na stacjach benzynowych. Do tego konieczna była jakaś forma „przyjaźni” między kierowcą, a pracownikiem stacji paliw. Jednak, jak wiadomo, ludzie to stworzenia z natury przyjazne i serdeczne. Szczególnie, gdy jednoczy je wspólny cel. Tak więc kierowca państwowego przedsiębiorstwa tankował na przykład 20 litrów benzyny, jednak na jego rachunku wypisywano 120 litrów. Natomiast na kopii, która zostawała na stacji paliw widniało zaś prawdziwe 20 litrów. W ten sposób powstawała nadwyżka, którą potem pracownik stacji mógł sprzedać później jeszcze raz klientom prywatnym, pamiętając oczywiście o niewystawianiu paragonów.
W ten oraz inne sposoby brały się na czarnym rynku te dodatkowe setki tysięcy ton paliwa.
Wychodziło na to, że w latach sześćdziesiątych szacunkowo w zbiorniku prywatnego samochodu jeden litr paliwa „legalnego” przypadał na niemal półtora litra „benzyny pochodzącej z prywatyzacji mienia państwowego”. Jeśli ktoś myślał, że to szczyt tej patologii, to spieszę donieść, że ten proceder dopiero się rozkręcał.

Oto bowiem nadchodzą lata siedemdziesiąte. Partia przełknęła już fakt, że prywatny samochód musi zmieścić się jakoś w słowniku pojęć socjalistycznych. Społeczeństwo zaczęło się motoryzować na poważnie. Jednak trend ten został brutalnie wyhamowany w 1974 roku przez światowy kryzys naftowy, który w końcu zawitał także do kraju nad Wisłą. W styczniu 1974 roku ceny paliw skoczyły gwałtownie w górę. Od razu o 75%.
Automatycznie spadła więc sprzedaż paliw dla klientów indywidualnych na stacjach benzynowych. Czyżby oznaczało to, że auta prywatne nagle zaczęły zużywać mniej benzyny? Być może, w niewielkim stopniu. Jednak w rzeczywistości w zbiornikach znowu wzrósł udział „paliwa sprywatyzowanego” w stosunku do tego „legalnego”.
Bowiem proceder „prywatyzacji państwowego paliwa”, w odpowiedzi na zwiększone zapotrzebowanie na rynku oraz jego wyższą cenę, przeskoczył na kolejny, wyższy poziom. Teraz odbywał się już na poziomie kierowników stacji paliw i pracowników składów paliw oraz punktów uzdatniania benzyny. Dla przykładu tylko w Zakładzie Gospodarki Produktami Naftowymi w Mościskach pod Warszawą, kilku przedsiębiorczych pracowników, dzięki umiejętnemu zarządzaniu normami ubytków, „wygospodarowało” w okresie od lipca 1977 roku do maja 1979 roku 1,6 miliona litrów benzyny, którą z pożytkiem dla siebie „sprywatyzowało” na szesnastu „zaprzyjaźnionych” stacjach paliw. A więc można być szejkiem naftowym i wcale nie trzeba było urodzić się w Kuwejcie.
Dla przyzwoitości wypadałoby podać też ówczesne ceny paliw. Otóż w 1960 roku za jeden litr etyliny „niebieskiej”, czyli 78 – oktanowej należało zapłacić 4,80 zł. Litr benzyny „żółtej”, 94 – oktanowej, kosztował jednak już 6,50 zł. Zarobki wynosiły wówczas 1560 złotych. W rok 1970 weszliśmy z podobnymi cenami, jednak zarobki wzrosły do 2235 złotych.
W ten sposób dochodzimy do czasów, o których można powiedzieć, że „lepsze jutro było wczoraj”. W latach siedemdziesiątych sprowadzano do Polski około 17 milionów ton ropy naftowej, z czego z krajów tak zwanego „Zachodu” około 3,5 miliona ton. W latach osiemdziesiątych import z krajów kapitalistycznych zmniejszył się niemal dziesięciokrotnie. Ale za to import z ZSRR… również spadł.

Przyczyną były dwa kryzysy. Ten pierwszy, paliwowy, wywindował ceny surowca na rynkach światowych. Drugi kryzys dotyczył finansów państwa. Upadająca gospodarka PRL nie pozwalała na zakup większej ilości surowców. W 1981 roku sprowadzono do Polski 13,5 miliona ton ropy. Tymczasem w 1982 roku do Polski trafiło zaledwie 13,3 miliona ton ropy. Na efekty nie trzeba było długo czekać, zwłaszcza że corocznie przybywało kilkaset tysięcy nowych samochodów.
Pierwsze problemy zaczęły się wiosną 1980 roku. Na stacjach benzynowych pojawiły się niedobory paliwa. Próbowano z tym walczyć, wprowadzając różnorakie rozwiązania doraźne. Na przykład możliwość tankowania wyłącznie w dni nieparzyste lub parzyste, w zależności od ostatniej cyfry numeru rejestracyjnego pojazdu, ograniczono jednorazową ilość tankowanego paliwa do 10 – 20 litrów, czy też zakazywano napełniania kanistrów. Od tego jednak paliwa na stacjach jakoś nie przybywało.
W międzyczasie Partia zorientowała się, że państwowe paliwo jest „prywatyzowane” na potęgę i wobec tego zaczęła bohatersko walczyć z problemami, które sama sobie stworzyła. W marcu 1981 roku zniesiono system rozliczania kierowców z rachunków za zakupione na stacjach benzynowych paliwo. Czy to pomogło? Ależ oczywiście… że nie.
Co prawda zepsuło to jakże piękną i owocną współpracę pomiędzy kierowcami a kierownikami stacji paliw, gdzie zdążyły się już zawiązać i kwitnąć długotrwałe przyjaźnie… Jednak nadwyżka w zbiorniku państwowego pojazdu pozostawała nadal. A tę nadwyżkę można było nadal z powodzeniem zamienić na nieopodatkowane środki płatnicze Narodowego Banku Polskiego. Tyle tylko, że trzeba było ją spieniężyć samodzielnie. Nie było to jednak problemem, bo chętnych nie brakowało. A trzy czy pięciokrotną przebitką na litrze nie trzeba było się już dzielić z pracownikiem stacji paliw. Czyli de facto, system powrócił do swoich korzeni.
Często wyglądało to tak, że kierowca pojazdu państwowego, korzystając ze swojego uprzywilejowania i uprawnień do tankowania na specjalnie wydzielonych stacjach, pobierał paliwo tylko po to, aby za pierwszym rogiem przepompować je do baku prywatnego samochodu.
Spora część taksówkarzy, którzy również mieli podobne przywileje, w ogóle przestała jeździć na taryfie, od razu sprzedając świeżo zakupione paliwo, bo finansowo wychodzili na tym lepiej.
Tym bardziej, że nastał właśnie stan wojenny i sprzedaż paliw dla klientów prywatnych w ogóle zawieszono. Więc jeśli wówczas mimo wszystko jakiekolwiek samochody prywatne wyjeżdżały na drogi, to… No właśnie.
Władza oczywiście dostrzegała problem, jednak przerastał on ją całkowicie. Jedyne, co pozostawało, to dopisanie benzyny, obok mięsa i alkoholu do obowiązkowych, antyspekulacyjnych wiadomości i sprawozdań. Dzień bez wiadomości o spekulantach to dzień stracony. Trwało to aż do końca, czyli do 1989 roku.
Z kronikarskiego obowiązku warto podać jeszcze ceny paliw w kryzysowym roku 1980. Cena litra etyliny 94 –oktanowej to już wydatek 29 złotych. Co prawda pensje również wzrosły i wynosiły średnio 5789 złotych, jednak nie rekompensowało to podwyżek.
Oczywiście cena oficjalna nijak się miała do rzeczywistości, jeśli paliwa było w ogóle brak. W roku 1981 ceny paliw (oczywiście nieoficjalne) biły wszelkie rekordy, przy czym standardową, czarnorynkową miarą objętości stał się dwudziestolitrowy blaszany kanister. Benzyny nie kupowało się już na litry, tylko na kanistry.

Ile mógł być wart taki kanister? Dużo, bardzo dużo. A nawet więcej. Cena potrafiła przekroczyć nawet granice wyobraźni. Dość powiedzieć, że tak zwany „klient dewizowy”, czyli zagraniczny turysta, był skłonny zapłacić za niego nawet 30 DM. Trzydzieści zachodnioniemieckich dojczmarek! To była wtedy niewiarygodna kupa kasy.
Zakaz tankowania pojazdów prywatnych zniesiono dopiero 1 lutego 1982 roku. Oczywiście w żadnym razie nic nie wróciło do normy, cokolwiek to w socjalizmie miałoby oznaczać. Kierowcy mogli tankować benzynę tylko trzy razy w miesiącu, na wyznaczonych do tego stacjach, w dni odpowiadające ostatniej cyfrze numeru rejestracyjnego. Na przykład TOG 3704 mógł tankować: 4, 14 i 24 dnia miesiąca. Rzecz jasna w odgórnie wyznaczonych limitach ilościowych. Norma dla pojazdów z silnikami do 900 cm3 wynosiła 10 litrów, powyżej tej pojemności 15 litrów, motocykle i motorowery mogły tankować pod korek. Fakt zakupu benzyny musiał być potwierdzony przez pracownika stacji datownikiem na odwrocie dowodu opłaty obowiązkowego ubezpieczenia PZU. Później przepisy zmieniono i wprowadzono limit miesięczny, odpowiednio 30 i 45 litrów. Co prawda ilościowo nic się nie zmieniło, jednak można było cały miesięczny przydział zatankować za jednym razem.
Posiadanie nawet tej odrobiny benzyny w zbiorniku było ważne z praktycznego punktu widzenia. W PRL w zasadzie każdy miał na wsi jakąś rodzinę. Więc samochód z paliwem w zbiorniku pozwalał pojechać na wieś i kupić bezpośrednio u rolnika coś ponad nędzne, kartkowe przydziały, które wymagały dodatkowego, wielogodzinnego stania w długich kolejkach. Co prawda benzyna też nie była dostępna od ręki i również trzeba było stać w kolejkach, ale lepiej przecież siedzieć w samochodzie w kolejce po benzynę, niż stać na nogach w kolejce mięso.
Ciekawostką może być fakt, że w okresie pomiędzy sierpniem 1982 roku a marcem 1983, nie obowiązywała reglamentacja na benzynę 78-oktanową. Spowodowało to, że chwilowo bardzo poszukiwanym samochodem stała się Syrena, która mogła bez problemu na niej jeździć.

Pierwszego kwietnia 1984 roku (brzmi jak dowcip), wprowadzono pamiętny system kartkowy. Polegał on na wycinaniu odcinków z karty paliwowej, którą posiadacz pojazdu otrzymywał w PZU na podstawie odcinka potwierdzającego uiszczenie opłaty ubezpieczenia. Te cholerne wycinanki i wyklejanki. Na każdy miesiąc przypadały trzy kartki zwykłe, oraz jedna dodatkowa, którą można było zrealizować, jeśli w danym miesiącu uchwalono taką możliwość. Nowe normy były niższe. Dla pojazdów z silnikami do 900 cm3 wynosiły 8 litrów, powyżej 12. Natomiast jak żart, i do tego zupełnie nieśmieszny, wyglądały nowe normy tankowania dla motocykli i motorowerów: odpowiednio 3 i 2 litry. Na miesiąc.
Ponieważ kartki były przyznawane na kwartał, powodowały one powstawanie kolejek na stacjach paliw przy końcu ważności każdego z okresów.
Oczywiście, tajemnicą poliszynela było, gdzie można było kupić „lewe” kartki. Dotyczyło to praktycznie każdego większego miasta w Polsce.
W 1988 roku, obok systemu kartkowego, wprowadzono możliwość zakupu paliw bez przydziału, za to po cenach „komercyjnych”. Czyli znowu wrócono do starego rozwiązania. System zaczął zjadać swój własny ogon.
System reglamentacji nie dotyczył oleju napędowego, co spowodowało w Polsce niemalże kult silnika Diesla. Niestety, fascynacja to jedno, możliwości zakupu to drugie. A były one niestety bardzo ograniczone. Trzecią sprawą było zaś serwisowanie zachodnich aut wyposażonych w te silniki. A raczej brak możliwości. Części zamiennych brakowało nawet do samochodów produkcji krajowej. A do zachodnich Diesli? Wybitnie brak.
Ostatecznie 1 stycznia 1989 roku całkowicie zniesiono reglamentację na rynku paliw. Spowodowało to natychmiastowe jego braki na stacjach benzynowych w całym kraju. Niestety, nie było to zjawisko krótkotrwałe. Sytuacja unormowała się dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Przyszła w końcu normalność.

Był początek lat dziewięćdziesiątych. Siedziałem w samochodzie zaparkowanym pod siedzibą LOK (Liga Obrony Kraju), czekając na kumpla, który zapisał się tu na kurs nauki jazdy i za niedługo miał skończyć zajęcia teoretyczne. Patrzyłem jak kursanci jeżdżą Małymi Fiatami po placu manewrowym, inne auta wracają z jazd praktycznych po mieście. Instruktorzy udzielają ostatnich wskazówek kursantom, po czym rozchodzą się do domów. W tamtych czasach państwowe firmy, takie jak LOK czy PZMot były potentatami na rynku szkolenia kierowców. Prywatne firmy dopiero raczkowały.
Na placu zostaje w końcu jeden instruktor, który jeszcze chwilę krząta się przy samochodzie. W pewnej chwili podjeżdża pod plac inny pojazd nauki jazdy, jednej ze świeżo powstałych firm prywatnych. Jego kierowca wysiada, rozgląda się dookoła, po czym zagaduje do tego, który ciągle krząta się przy samochodzie:
„- Zastanowiłeś się nad moją propozycją? Wiesz, że źle ci u mnie nie będzie. Pensję będziesz miał wyższą…”
„-Ty mi nie mów o pensji – odparł pierwszy, przerywając na moment krzątaninę – tylko powiedz mi lepiej, ile paliwa będę mógł sobie u ciebie spuścić?”
Na tym rozmowa się skończyła. Cóż, jak się okazuje, pewne tradycje są jednak wyjątkowo trwałe.