Przejażdżka bez celu to coś, co podobno odróżnia motocyklistę od innych użytkowników dróg. Przynajmniej według niektórych „filozofów motocyklizmu”. Nie do końca chyba jest to prawda, co zapewne potwierdzi niejeden zapalony cyklista czy wielu użytkowników samochodów. Nieważne. Jak zwał, tak zwał. Korzystając z doskonałej pogody postanowiłem również poszwę dać się po okolicy. Tej bliższej a może i dalszej. Obojętne. Jak wyjdzie.
Mimo wczesnej pory było już niesamowicie gorąco. Sprawa dość niecodzienna wczesną wiosną. Nie jest to jednak rzecz, którą należałoby się martwić po długiej zimie.
Droga sama z siebie zaprowadziła mnie do Francji, potem zaś „odbiła” w kierunku Księstwa Luksemburga. W przeciwieństwie do Francji podróżowanie po Luksemburgu jest przyjemnością. Przynajmniej do czasu, gdy wiesz, gdzie się aktualnie znajdujesz.
Tak się niestety dziwnie złożyło, że nawigacja kilka tygodni temu powiedziała „dobranoc” i przestała reagować na jakiekolwiek komendy. Oczywista oczywistość, że jest po gwarancji, także tej rozszerzonej. Powoli dochodzę do wniosku, że wymieniam te aparaty równie często, co niegdyś papierowe mapy. A może nawet i częściej.
Ach, te czasy, gdy podróżowało się motocyklem z papierową mapą pod tyłkiem. Mówiło się przy tym wówczas, że jest „pod ręką” 😀
Dziś okazuje się, że zakup papierowej mapy jest całkiem poważnym problemem. Wobec tego zmuszony jestem do jazdy „na czuja”. Na razie idzie mi całkiem dobrze.
Nawet nie wiem kiedy mija mi pierwsze 240 km. Tankowanie na malutkiej stacji benzynowej przed wjazdem w góry. Wiem że jest to ostatnia stacja w promieniu wielu kilometrów i nie warto jej lekceważyć. A przynajmniej ja nie znam żadnej innej. Patrząc jednak po ilości motocyklistów ją odwiedzających i czekających cierpliwie w kolejce do dwóch dystrybutorów w jakie ten obiekt jest wyposażony, rodzi się przypuszczenie, że w bliższej i dalszej okolicy naprawdę nie ma innej.
Teraz zaczyna się jazda po górach. Tu przegapiam jedno skrzyżowanie, tam próbuje to nadrobić drogą, która – jak mi się wydaje – prowadzi we „właściwym kierunku”, potem szosa się rozdziela… i zgubiłem się. Teraz jadę wąskimi dróżkami wśród winnic. Kamienne murki tworzą tu tarasy na zboczach gór. Wspaniały klimat śródziemnomorski. Brakuje jeszcze tylko palm i kaktusów. Od czasu do czasu droga prowadzi nad przepaściami, to znów zjeżdżam w przełęcz.
Mijane wioski są malutkie i sprawiają wrażenie, że nie zmieniły się od średniowiecza. Nie ma tu żadnych nowoczesnych willi. Temu stanowi ich zachowania sprzyja zapewne to, że zabudowa jest tu mocno stłoczona, budynki przylegają do siebie ścianami, przez co rozbudowa czy przebudowa jest mocno utrudniona. Z jednej strony ma to minusy – dla mieszkańców, z drugiej – cieszy oko przyjezdnych.
Jakość asfaltu na tych zapomnianych przez wszystkich drogach jest na tyle kiepska, że napotkany znak drogowy ograniczający prędkość do 70 km/h jawi się jak kiepski żart.
Po kilkudziesięciu kilometrach kolejna stacja benzynowa. Niby paliwa mam jeszcze dość, jednak postanawiam znowu zatankować. Zagubienie się w obcym kraju, nawet tak relatywnie niewielkim jak Luksemburg, nie do końca jest fajną sprawą. To, co ratuje sytuację to wspólna europejska waluta. Przynajmniej o środki płatnicze nie trzeba się martwić. Póki jest paliwo w baku…
Zawsze można też spróbować na stacji benzynowej zasięgnąć języka. Luksemburg to taki wspaniały kraj, że niemal każdy tubylec mówi biegle w trzech językach. Luksemburskim, będącym odmianą niemieckiego, niemieckim oraz francuskim, który w tym kraju jest językiem urzędów i mediów. Ze szkoły większość wynosi jeszcze znajomość angielskiego. Tak więc, jeśli znasz któryś z nich, to nie powinno być problemów z porozumieniem się. Tej wielojęzyczności bardzo im zazdroszczę.
I rzeczywiście. Nieco ponad godzinę później, będąc już na mniej więcej właściwym kursie, przekraczałem jeden z wielu mostów granicznych na Mozeli, wjeżdżając na teren Nadrenii-Palatynatu. Przede mną jeszcze sporo jazdy, jednak już bez obaw czy znajdę drogę.
Z tej wycieczki morał jest zaś taki, by zaopatrzyć się w końcu w normalną, papierową mapę i zabierać ją w każdą podróż. Oraz, gdy się nie wie dokąd oraz na jak długo się wyjeżdża, spakować się jeśli nie w kufry to chociaż jakąś sakwę i zabrać ze sobą zestaw przetrwania w postaci wałówki.