Po pierwszej wizycie na Linii Maginota w forcie Hackenberg, powziąłem mocne postanowienie odwiedzenia możliwie największej liczby umocnień, jaka tylko jest możliwa. Niestety, jak to z planami bywa można by dużo pisać… Następna okazja trafiła się dopiero trzy lata później.
Wiosna nie rozpieszczała temperaturami. Najważniejsze jednak było to, że nie padało. Wycieczka tym razem bowiem nastawiona była na poszukiwania innego fortu i aby do niego dotrzeć, przewidziano „odcinki specjalne”. Czyli szutry. Niby nic specjalnego, ale biorąc pod uwagę warunki terenowe…
Do pewnego momentu droga jest mi znana z wcześniejszych wyjazdów. Tym razem jednak w Bouzonville zamiast na północ odbijam na południowy wschód. Szosa jest w wyjątkowo dobrym stanie a ruch na niej niemal zerowy. Taka podróż wśród pól i łąk to czysta przyjemność.
Jednak przyjemności dość szybko się kończą i teren zaczyna się „urozmaicać”. Nie znaczy to w żadnym razie że do tej pory teren był płaski. Nic z tych rzeczy. Teraz jednak górki zaczynają być coraz wyższe i coraz bardziej strome. Oznacza to coraz częstsze i większe redukcje przełożeń w skrzyni biegów.
Wśród lasów, niedaleko miejscowości Dalcheim znajduje się Fort Michelsberg, jeden z wielu fortów francuskiej Linii Maginota. Nie tak duży i sławny, jak opisywany wcześniej Fort Hackenberg, jednak bardzo klimatyczny.
Niewielkie bunkry ukryte wśród drzew zdradzają, że zbliżam się do większej grupy warownej.
Po przedostaniu się przez leśne szutry i wyboje wita mnie… zamknięty szlaban. Czyżby fort był niedostępny do zwiedzania? Okazuje się, że po prostu przyjechałem kilka godzin za wcześnie. Obsługa pojawia się w niedziele i święta i zwiedzanie możliwe jest tylko przez kilka godzin. Jest to w sumie zrozumiałe. Fort znajduje się nieco na z boku od utartych szlaków turystycznych, co ma swoje zalety w postaci braku tłumu turystów.
Las porastający wzgórze Michelsberg. Wyrósł on już po wojnie. W 1940 roku nie było tu żadnych drzew.
Niektórzy mogą narzekać na dość spartańskie warunki, jednak mi nie przeszkadza nadgryziony nieco zębem czasu fort i brak restauracji – chociaż obsługa warowni oferuje gorąca kawę, którą można wypić w hangarze lub na dziedzińcu. Po dwóch godzinach w chłodnych i wilgotnych korytarzach gorący napój jest zbawieniem.
Zważywszy na to, że fort składa się z kilometrów tuneli tworzących pod ziemią istny labirynt, zwiedzanie możliwe jest wyłącznie w towarzystwie przewodnika. W moim przypadku wyszło cudownie, bowiem w pierwszej turze byłem jedynym zwiedzającym, dzięki czemu zajrzałem nawet tam, gdzie normalnie się nie wchodzi, bo z grupą jest to niemożliwe.
Wejście do fortu prowadzi przez niewielkie blok amunicyjny. To właśnie tedy dostarczano do fortu amunicję. Do środka mogły wjechać na raz dwa samochody ciężarowe. Dalszy transport wewnątrz fortu odbywał się przy pomocy kolejki wąskotorowej.
Wewnątrz fortu panuje chłód i wilgoć – to skrapla się para wodna z wpadającego z zewnątrz powietrza.
Zanim zagłębimy się we wnętrzu fortu, wąskim przejściem docieramy do przedziału bojowego. Stąd broniono wstępu do fortu. Obrońcy mieli do dyspozycji podwójny karabin maszynowy oraz, nieco z boku, lżejszy RKM. Dlaczego podwójny? Karabin ten to MAC 31. Jego cechą charakterystyczną jest wyjątkowa szybkostrzelność, wynosząca aż 750 strzałów na minutę! Do tego miał również bardzo wysoką (na ówczesne czasy) prędkość wylotową pocisków. Skutkiem ubocznym było szybkie przegrzewanie się lufy. Dlatego w warunkach bojowych prowadzono ogień naprzemiennie, raz z lewego, raz z prawego karabinu, pozwalając w ten sposób lufom ostygnąć.
Operator podwójnego karabinu maszynowego był chroniony przez pancerz całkowicie i celował przez specjalny celownik. Strzelec obsługujący RKM był chroniony niemal całkowicie – jedynym otworem w płycie pancernej był ten, który umożliwiał celowanie. Cały układ pomyślany był w ten sposób, że nacierający, chcąc dostać się do bramy wejściowej, musieliby znaleźć się w krzyżowym ogniu. W razie gdyby nacierającym udało się podejść pod sam fort i tym samym byliby niewidoczni dla strzelców, przewidziano inną „atrakcję” – specjalne „wyrzutnie” granatów ręcznych, eksplodujących przy samej ścianie bunkra.
Budowę fortu rozpoczęto w 1930 roku a oddano go do użytku siedem lat później. Podczas projektowania i budowy zakładano, że wojska niemieckie, na mocy porozumień międzynarodowych, pozbawione będą wsparcia czołgów. Kiedy w późniejszych latach 30-tych okazało się, że Niemcy mają te postanowienia w głębokim poważaniu, powstał problem – jak dozbroić w artylerię przeciwpancerną istniejące już forty? Poradzono sobie w sposób pomysłowy i całkiem prosty. Nad gniazdem podwójnego karabinu maszynowego wmurowano pod sufitem specjalne szyny, na których można było zamocować działko przeciwpancerne. Sam karabin zaś umocowano na specjalnej, otwieranej płycie pancernej. Rozwiązanie miało tą zaletę, że nie trzeba było przebudowywać całego przedziału bojowego. Miało jednakże bardzo poważne wady – wymiana uzbrojenia musiała się odbywać przy otwartej strzelnicy – tym samym przez pewien czas obsługa nie była chroniona przed bliskimi eksplozjami i celnym ogniem karabinowym. Poza tym, podczas używania działka nie można było korzystać z karabinu i na odwrót. Taka doraźna prowizorka, która jak wiemy, jest rozwiązaniem najtrwalszym.
Takich prowizorek jest zresztą w forcie więcej. Jego budowa rozpoczęła się stosunkowo wcześnie i już w jej trakcie usuwano niektóre błędy konstrukcyjne. Jedną z nich są kabiny prysznicowe pozwalające odkazić się podczas ataku gazowego. Sam fort był gazoszczelny i wyposażony w zestawy filtrów; w razie alarmu specjalne kompresory podnosiły ciśnienie powietrza wewnątrz, dzięki czemu gazy bojowe nie mogły dostać się do pomieszczeń. Dodatkowo nadciśnienie powodowało, że gazy prochowe samoczynnie uciekały na zewnątrz. Jednak żołnierze, którzy przed alarmem pełnili służbę na zewnątrz fortu, zamykali bramę itp. byli narażeni na kontakt z chemicznymi środkami bojowymi i takich należało odkazić. Zaplanowano więc specjalne kabiny, które pierwotnie umieszczono wewnątrz fortu. Dopiero po czasie, już w trakcie zaawansowanych prac budowlanych ktoś zorientował się, że to rozwiązanie idiotyczne. Przecież skażony żołnierz musiałby przebiec przez pół fortu aby się zdezynfekować! Wobec tego dostawiono kabiny przy wejściu, w przejściu do pierwszego pomieszczenia bojowego, dodatkowo je zwężając.
Na pierwszym planie filtr powietrza przedziału bojowego i kabiny do odkażania.
Wejścia do głównego korytarza bronią pancerne drzwi z niewielkimi otworami, przez które można prowadzić ogień z broni maszynowej. Oprócz tego wprawne oko zauważy, że betonowa podłoga korytarza zamieniła się w blaszany pomost, który w razie wdarcie się nieprzyjaciela do wnętrza bunkrów po prostu wysadzano – pomiędzy pancernymi drzwiami a resztą tunelu pozostawała kilkumetrowa przepaść. Rozwiązanie mające swój rodowód w głębokim średniowieczu, ale skuteczne także w XX wieku.
Jedno z pierwszych pomieszczeń odchodzące z głównego tunelu to przedział filtrów. Na wypadek ataku gazowego trzeba było zapewnić wystarczającą ilość czystego powietrza dla kilkusetosobowej załogi.
Urządzenia niestety, są niekompletne. Część filtrów wymontowały wojska niemieckie w późniejszym etapie wojny i przetransportowały na umocnienia budowanego wówczas Wału Atlantyckiego, słusznie obawiając się, że to tam odbędzie się pierwsze uderzenie wojsk alianckich.
Dochodzimy do zakrętu. Tu na ewentualnych atakujących czekała kolejna „niespodzianka” – gniazdo z karabinem maszynowym, który w pustej przestrzeni korytarza miał doskonałe pole ostrzału a atakujący – żadnej osłony. W tym miejscu płaski strop korytarza urywa się nagle; pojawia się łukowate sklepienie. W związku z nalotami alianckimi na Rzeszę, Niemcy musieli przenosić zakłady zbrojeniowe w miejsca, które byłyby przed nimi zabezpieczone. Cóż może chronić lepiej przed bombami niż 30 metrów litej skały nad głową? W fabryce tej pracowali więźniowie a wycofując się, Niemcy wysadzili tunel w tym miejscu. Po wojnie francuzi naprawili ten fragment, jednak pojawił się problem z przesiąkającą wodą. Cieknie ona strumieniami, powoli niszcząc budowlę.
Dalej znów niekończący się korytarz oraz zamykające go kolejne pancerne drzwi z otworami strzelniczymi.
Dochodzimy do zaplecza technicznego fortu. Po lewej stronie, w niskim pomieszczeniu znajduje się elektrownia. W czasie pokoju prąd elektryczny dostarczała normalna elektrownia znajdująca się na powierzchni ziemi. Wiadomym jednak było, że pierwszym posunięciem wroga będzie jej unieszkodliwienie. W związku z tym, w razie alarmu, fort przechodził natychmiast na zasilanie z własnych generatorów, nie czekając na przerwę w dostawie elektryczności.
Wyposażenie elektrowni stanowią cztery silniki wysokoprężne, trzycylindrowe, każdy o mocy 125 KM. Każdy z nich sprzężony jest prądnicą prądu przemiennego o mocy 800 kW. Uruchamiane były przy pomocy rozrusznika elektrycznego lub na sprężone powietrze – na wypadek wcześniejszego odcięcia elektryczności. Zasilane były ze specjalnych zbiorników zawierających tylko „dzienną dawkę” oleju napędowego – to na wypadek pożaru. Paliwo ze zbiorników spływało do silników pod wpływem grawitacji. Żadnych zbędnych pomp. Czego nie ma, to się nie zepsuje. Gorąca woda z układu chłodzenia wykorzystywana był do ogrzewania bliżej położonych pomieszczeń przy pomocy normalnych kaloryferów. W razie gdyby to nie wystarczyło, w rezerwie była specjalna chłodnica. Dwa pracujące generatory wystarczały do zapewnienia twierdzy wystarczającej ilości energii elektrycznej. Wobec tego na jednej dwunastogodzinnej zmianie pracowały dwa silniki. Następnie dochodziło do zmiany. Pracę zaczynały dwa następne a dla zatrzymanych następował czas odpoczynku i ewentualnego serwisu. Oficer – mechanik był obecny cały czas na stanowisku, swój pokój miał za niewielkim przepierzeniem w którym również spał. Pomijając fakt hałasu, nadmienić należy, że w pomieszczaniu silników podczas ich pracy panowała temperatura 45-50 stopni Celsjusza!
W razie gdyby silniki zawiodły albo z jakichś powodów nie było możliwe ich uruchomienie, w kącie stał mały, jednocylindrowy generator, który mógł być uruchomiony ręcznie, przy pomocy korby. Jego moc była wystarczająca do oświetlenia wnętrza fortu. Zawsze to coś. Generator musiał być zabrany ze swojego miejsca, bowiem nad nim, ze stropu, zaczęła sączyć się woda i do czasu usunięcia usterki musi pozostawać w koszarach.
Dokładnie naprzeciwko, po prawej stronie głównego korytarza umieszczono transformatory. Po czasie ktoś się zreflektował, stwierdziwszy że pomieszczenie silników jest stanowczo za niskie. Ta hala została sklepiona wysoko. Z dawnego wyposażenia wiele urządzeń zostało skradzionych przez złomiarzy w latach 80-tych i 90-tych XX wieku. Był to bowiem okres, w którym nie wiedziano, co zrobić ze starym fortem. Wojsko go porzuciło, lokalne władze nie miały pomysłu co z tym począć. Czas ten wykorzystali złodzieje, kradnąc miedziane przewody i co cenniejsze przedmioty. Dziś, powoli i mozolnie odtwarzane jest to, co zniszczono tak niedawno…
Zachowała się część skrzynek rozdzielczych, jednak nie wszystkie oraz przetwornice prądu przemiennego na prąd stały. Większość urządzeń fortu zasilana była prądem zmiennym. Jednak kolejka oraz wieże artyleryjskie wymagały zasilania prądem stałym. Wyprostowanie prądu przemiennego w latach dwudziestych i trzydziestych było nie lada wyzwaniem. Poradzono sobie więc w inny sposób – prąd przemienny zasilał specjalny silnik elektryczny, który napędzał z kolei prądnicę prądu stałego. Powstał generator zasilany elektrycznością… Głupie? Z dzisiejszej perspektywy można tak powiedzieć. Wówczas jednak najważniejsze było, że wszystko działało tak jak powinno. Urządzenie, na wypadek awarii, zostało zdublowane.
Idąc dalej głównym korytarzem, natrafiamy na dwa pomieszczenia. To warsztaty. Ponieważ w forcie znajdowało się dużo urządzeń technicznych, trzeba było zapewnić im serwis. Tym zajmowali się właśnie pracownicy warsztatów. Po lewej mamy warsztat mechaniczny, po prawej (niedostępny) warsztat elektryczny. Zważywszy, że wszystkie urządzenia w forcie były zasilane elektrycznie, taki rozdział pozbawiony był logiki. Cóż, gdzie kończy się logika, zaczyna się wojsko…
W niewielkim, bocznym korytarzu znajduje się garaż dla kolejki obsługującej fort. Wagoniki były dwojakiego rodzaju – większe, bez uchwytów, przeznaczone do współpracy z małą lokomotywą elektryczną, oraz mniejsze, z uchwytami, które mogły być pchanie przez żołnierzy bez pomocy maszyny. Lokomotywa wygląda na zmęczoną życiem i tak też jest w rzeczywistości. Po wojnie pracowała w kopalni węgla aż do jej zamknięcia i dopiero niedawno wróciła na emeryturę do swojego macierzystego fortu, gdzie czeka na remont który przywróci jej dawną sprawność.
Koszary to dwa długie, równoległe tunele ciągnące się wzdłuż głównego korytarza. Oświetlona jest tylko niewielka ich część, reszta tonie w mroku. Ogromnym problemem były miejsca do spania dla żołnierzy. W zasadzie tylko komendant fortu dysponował swoim własnym łóżkiem. Pozostali żołnierze spali w jednym łóżku na zmianę lub też wykorzystywali zaimprowizowane miejsca do spania. Podczas pokoju problem doraźnie rozwiązywano, lokując żołnierzy w namiotach na dziedzińcu fortu, jednak było to tymczasowe rozwiązanie problemu, raczej na miesiące ciepłe i oczywiście, zupełnie nie do zastosowania podczas wojny. W czasie alarmu spano wprost na stanowiskach bojowych. Słodkich snów…
Koszary pozbawione zostały swojego wyposażenie podczas wojny. Wówczas to Niemcy zlokalizowali w nich produkcję zbrojeniową. Pracowali głównie więźniowie.
Blisko koszar, na końcu wąskiego korytarza umieszczono główne wyjście kabli telefonicznych.
Łączność w forcie była sprawą najwyższej wagi. Podstawą był telefon. Używano małych, ręcznych centralek telefonicznych, zwanych popularnie „pianinem”, w których zmiany połączeń realizowano poprzez przekładanie odpowiednich wtyczek we właściwe gniazdka.
Nieopodal, po przeciwnej stronie korytarza, znajdowała się kuchnia, zamknięta przed osobami postronnymi żelazną kratą. Tradycyjnie, podzielona była na mniejszą część oficerską oraz dużą kuchnię dla zwykłych żołnierzy. Znajdował się w niej nawet automat do kawy. W armii francuskiej wojaczka bez porannej kawy była nie do pomyślenia 😉 Ciekawostką była codzienna racja wina, przewidziana zarówno dla oficerów jak i zwykłych szeregowych. „Oczywistą oczywistością” było, że dawka oficerska była znacznie większa niż żołnierzy.
Kuchnia oficerska:
…oraz żołnierzy:
Wszystkie urządzenia były naturalnie elektryczne.
Kolejnym problemem był całkowity brak jadalni. Oficerowie jedli więc przy niewielkich stolikach w przejściu, żołnierze musieli zadowolić się składanymi, niczym w pociągu, stolikami umocowanymi do ściany głównego korytarza.
„Stołówka” oficerska:
… i szeregowych:
Stoliki ciągną się przez dobre sto metrów wzdłuż ściany. Już to sobie wyobrażam: gorący gulasz nakładany chochlą przy okienku do blaszanej menażki, która natychmiast zaczyna parzyć w palce a następnie sprint wzdłuż korytarza do wolnego stolika, który może trafić się za dobre kilkadziesiąt metrów. Do tego czasu gulasz zdąży wystygnąć. Trzeba jeszcze uważać, by w ciemności nie przewrócić się na torowisku kolejki. W korytarzu panuje mrok, mimo oświetlenia elektrycznego. Lampy dziś są w tej samej ilości i w tych samych miejscach, w których zamontowano je niemal 80 lat temu. Dziś jednakże świecą się w nich żarówki o mocy 40W, podczas gdy w oryginale były 15-stki… Na stanowiska bojowe i obserwacyjne posiłki transportowano w specjalnych termosach.
Niedaleko znajdował się węzeł sanitarny. Higiena była bardzo ważną sprawą w sytuacji, gdy ponad pół tysiąca żołnierzy musi przebywać długi czas w zamknięciu. O epidemię w takich warunkach nietrudno. Na początek mamy umywalnię, która służyła do żołnierzom do mycia, ale także prania. Dalej były kabiny prysznicowe z ciepłą wodą. Każdemu żołnierzowi przysługiwał jeden ciepły prysznic tygodniowo. W pierwszej chwili wydaje się to być bardzo mało. Ale przecież 80 lat temu ogromna większość domów nie posiadała żadnej łazienki a o takim luksusie jak bieżąca, ciepła woda, wielu nawet nie śmiało marzyć. Można więc powiedzieć, że w forcie pod tym względem żyło się luksusowo.
Jako ubikacje służyły dziury w podłodze, jednak „w porcelanie” – rzecz praktyczna, łatwa do mycia i dezynfekcji.
W samym centrum fortu znajdowało się stanowisko dowodzenia i kierowania ogniem. Aby się do niego dostać, trzeba odbić w lewo od głównego chodnika o przejść kilkadziesiąt metrów wąskim korytarzem. Po jego prawej stronie ciągnie się rząd drzwi. To pokoje dowódcy i oficerów, połączone wewnątrz drzwiami – pozwalały one przejść z najdalszego pokoju aż do centrali, bez użycia korytarza.
Wewnątrz pokoju dowódcy. Luksus – własne łóżko. Jak wspomniałem już wcześniej, w forcie chronicznie brakowało miejsc do spania. Żołnierze i oficerowie, oprócz dowódcy, musieli spać na wspólnych łóżkach na zmianę.
Samo stanowisko dowodzenia jest duże – oprócz sterowania ogniem samego Fortu Michelsberg, koordynowało ono współdziałanie kilku sąsiednich, mniejszych fortów. Okazuje się, że sterowanie ogniem fortu nie jest prostą sprawą. Trzeba uwzględnić wiele czynników: siłę wiatru, temperaturę powietrza i jego wilgotność, opady… Fort był w stanie prowadzić skuteczny ostrzał na dystansie 12 km, co oznacza że mógł razić cele na terytorium Niemiec.
Główny korytarz prowadzi dalej, do części bojowej fortu. Po drodze zwęża się znacznie – celem obniżenia kosztów całego przedsięwzięcia. Boczne korytarze, prowadzące do kolejnych części bojowych fortu odchodzą od głównego chodnika pod „dziwnymi” kątami. Otóż liczono się z możliwością eksplozji amunicji zgromadzonej w poszczególnych magazynach bloków bojowych i takie a nie inne ukształtowanie tunelu zapobiegać miało rozprzestrzenieniu się ewentualnej fali uderzeniowej do części mieszkalnej fortu i zminimalizować ryzyko dla ludzi w razie nieszczęścia.
W części bojowej wydzielono specjalną część techniczną. Wieże artyleryjskie potrzebowały do swego działania prądu stałego. Jak wiadomo, w forcie go nie produkowano. Wobec tego „prostowano go” w znany już nam sposób, przy użyciu elektrycznego generatora.
System transportu na stanowisko ogniowe składa się ze specjalnych szyn zamocowanych do stropu korytarza – dokładnie ten sam system można było zobaczyć w jednym z odcinków niezapomnianej komedii duńskiej pt. „Gang Olsena”. Skrzynka z amunicją, podwieszona na szynie, nawet dziś, po osiemdziesięciu latach od zbudowania fortu, porusza się lekko – wystarczy ją popchnąć jedną ręką, żeby odjechała sama na kilkanaście metrów.
Amunicję z magazynów transportowano na górę, do wież artyleryjskich, przy pomocy windy. Jednak surowo zabronione było korzystanie z niej przez żołnierzy. Musieli oni zasuwać na piechotę po stromych schodkach wokół szybu windy. Przypomina to trochę rozwiązanie stosowane w starych kamienicach.
Jeszcze na dolnym poziomie znajduje się centrala kierowania ogniem wieży artyleryjskiej. To tu wszelkie rozkazy z centrum dowodzenia fortu trzeba przetworzyć na konkretne parametry, które podane zostaną obsłudze dział. Do komunikacji z obsługą dział nie używano telefonów – z prostej przyczyny. Pośród wrzawy bojowej, wśród huku wystrzałów armatnich rozkazy mogłyby być źle zrozumiane. A jak mówi stare, wojskowe przysłowie: „każdy rozkaz, który może być źle zrozumiany, będzie źle zrozumiany”. „Ile to miało być? Jeden? Czy siedem?”.
Aby zapobiec tego typu problemom zastosowano specjalny telegraf analogowy. Parametry przekazywano, ustawiając pokrętłem wskazówki na specjalnej tarczy. Telegraf na górze pokazywał identyczne wartości. Aby obsługa zauważyła, że nadszedł nowy rozkaz, zapalano specjalne czerwone światełko, widoczne w lewym górnym rogu obudowy urządzenia. Rozwiązanie proste i skuteczne.
Obsługa miała tu swoje miejsca do spania oraz ubikację.
Zaczynamy wspinaczkę. Mój przewodnik zwraca uwagę aby uważać, bo schodki są śliskie. Ponieważ kompresory nie działają, powietrze z zewnątrz dostaje się do przedziału bojowego a zawarta w powietrzu para woda skrapla się na chłodnych elementach wyposażenia fortu.
Dochodzimy do podstawy wieży artyleryjskiej. Jest potężna. Ze swoją masą 265 ton jest ona największym typem wieży, jaki zastosowano na całej Linii Maginota. Mimo swej ogromnej masy, można wprawić ją w ruch korbą przy użyciu jednej ręki – zawdzięcza to nie tylko odpowiedniemu przełożeniu trybów mechanizmu korbowego, ale przede wszystkim idealnemu wyważeniu. Ciężar kopuły pancernej jest zrównoważony specjalnym przeciwciężarem na końcu długiego ramienia dźwigni.
Znów schody. Mimo iż przez wiele lat mieszkałem w bloku i teoretycznie powinienem być dobrze zaprawiony w chodzeniu po schodach, dostaję w pewnym momencie zadyszki. Pocieszam się, że nie tylko ja. Mój przewodnik także.
Wreszcie jesteśmy. Oto i kopuła pancerna. A raczej stanowisko sterowania. Znajduje się tu drugi telegraf oraz urządzenia służące do ustawienia zadanych parametrów, przekazywanych drogą telegraficzną z centrali. Celowaniem jako takim nikt się tu nie zajmował.
Oprócz tego pracowali tu żołnierze podający amunicję do specjalnego, automatycznego podajnika. A raczej dwóch podajników. A właściwie to nawet czterech. Wróć.
Sercem systemu było podwójne, sprzężone, szybkostrzelne, półautomatyczne działo kalibru 75 mm. Dziś, z perspektywy czasu, może wydawać się to dość skromnym kalibrem. Pamiętać jednak należy, że na początku wojny te działa były dużo więcej niż wystarczające. Dla każdego z dział konieczny był automatyczny podajnik amunicji, jako że szybkostrzelność teoretyczna dla każdego działa wynosiła 30 strzałów na minutę. Oznacza to, że kopuła (dwa działa) była w stanie „wypluć z siebie” w ciągu minuty nawet 60 pocisków! Działa mogły strzelać różną amunicją – burzącą, odłamkową, przeciwpancerną. Szybkostrzelność działa sprawia pewien kłopot w momencie gdy przychodzi rozkaz, aby np. dwudziesta salwa została oddana przy pomocy amunicji specjalnej. Tymczasem w podajnikach amunicja podstawowa płynie nieprzerwanym strumieniem. Wobec tego zastosowano specjalne, ręczne podajniki na amunicję specjalną.
Bezpośrednią obsługę dział już w pancernej kopule bojowej stanowiło pięciu żołnierzy. Po dwóch ładowało amunicję do każdej z armat (puste łuski po strzale wyrzucał automat), piąty zajmował stanowisko obserwacyjne pomiędzy lufami dział.
Przy tak dużej szybkostrzelności powstawał problem z chłodzeniem luf armatnich. Nawet jeśli w praktyce szybkostrzelność spadałaby o połowę w stosunku do teoretycznej, to jednak wystrzał ciężkiego pocisku co trzy – cztery sekundy nadal powoduje duże obciążenia cieplne.
Poradzono sobie w ten sposób, że lufy dział dostały… płaszcz wodny. Tak, armaty chłodzone były cieczą a potężny zbiornik wody chłodzącej znajduje się w przedziale sterowania kopuły bojowej. Liczono się również z tym, że przy tak wysokiej szybkostrzelności lufy mogą stosunkowo szybko się zużywać albo nawet ulegać uszkodzeniom. Wobec tego tak zaprojektowano same działo, aby lufa była częścią łatwo wymienną i można było ją jak najłatwiej i najprościej wymienić. Czas takiej operacji liczono podobno w minutach.
Tak wygląda działo wymontowane z kopuły:
Przyznać trzeba, że jest to wyjątkowo przemyślana konstrukcja. Działo jest sprawne i można „na sucho” wypróbować działanie półautomatu.
Zwiedzanie baterii dział bloku bojowego to ostatni punkt wizyty w Forcie Michelsberg. Pozostaje już tylko powrót długimi, wilgotnymi i chłodnymi korytarzami, których mrok nieśmiało rozprasza delikatne światło słabych żarówek…
Prawdziwe podziemne miasto…
Muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem francuskiej techniki wojskowej. Trudno nie być. Nie umniejszają jej w niczym niewielkie niedociągnięcia czy błędy w konstrukcji, nieuniknione przecież przy takiej skali przedsięwzięcia. Zresztą, nawet niemieccy żołnierze byli pod jej wrażeniem, oczywiście wbrew oficjalnej propagandzie.
Często zadawane jest pytanie, czy budowa tak potężnych fortyfikacji miała w ogóle jakikolwiek sens w warunkach nowoczesnego pola walki? Czy nie było to przypadkiem marnotrawstwo środków, które spożytkować można by było w bardziej sensowny sposób?
Cóż, mógłbym się zasłonić tzw. Małą Linią Maginota, znajdującą się na granicy z Włochami, która wykonała swoje zadanie w 100%, dziesiątkując nacierające wojska Mussoliniego i nie pozwalając mu zająć południowej Francji.
Zamiast tego zajmiemy się pokrótce wojenną historią Fortu Michelsberg.
Jak wiemy, oddany został do użytku w roku 1937, po siedmiu latach prac budowlanych. Pierwszy alarm bojowy ogłoszono już w 1938 roku, po zajęciu przez wojska niemieckie Czechosłowacji. We wrześniu 1939 roku ogłoszono kolejny alarm bojowy. Tym razem miano pełną świadomość że żarty się skończyły. Załoga fortu była kompletna i wynosiła 515 żołnierzy i oficerów.
W roku 1940, podczas bitwy o Francję właściwa Linia Maginota, jak wiemy, został ominięta przez wojska niemieckie atakiem przez Belgię, Holandię i Luksemburg.
Fort Michelsberg wraz ze swoją załogą nie brał udziału w walkach. Żołnierze mogli co najwyżej przyglądać się, jak fatalnie dowodzone wojska francuskie ponoszą spektakularną klęskę.
W momencie gdy Francja chyliła się ku upadkowi, z punktu widzenia Niemców powstała dziwna sytuacja. Otóż przy samej swojej granicy mają uzbrojone po zęby forty, które w większości wcale nie zamierzają się poddawać bez walki.
Wróg postanawia atakować forty pojedynczo, po kolei. 20 czerwca 1940 roku Fort Michelsberg dostaje się pod ostrzał słynnych dział 8,8 cm. Bateria fortu nie pozostaje dłużna. Tylko w ciągu pierwszych dni działa Fortu wystrzeliwują w kierunku pozycji niemieckich ponad 6000 pocisków. „Morze ognia” – tak w swych pamiętnikach opisywali te zmagania weterani.
Najcięższe walki przypadają na 22 czerwca. Wobec braku jakichkolwiek postępów Niemcy koncentrują swój ostrzał na najbardziej wysuniętym Bloku nr 2 mając nadzieję, że uda się je wyeliminować z walki po kolei. Próżne nadzieje. Fort odpowiada celnie. Bateria „osiemdziesiątek ósemek” zostaje praktycznie wyłączona z walki, tracąc ludzi, niemal cały sprzęt i dowództwo. Straty niemieckie są katastrofalne. Działa fortu tymczasem, po rozgromieniu baterii dział 8,8 cm kontynuują ostrzał pozycji niemieckich, tym razem położonych dalej, na kierunku Hombourg Budange, także i tu dokonując pogromu niemieckiej artylerii. Tego samego dnia Francja kapituluje.
Nie oznacza to jednak wytchnienia dla żołnierzy Wehrmachtu oblegających Fort Michelsberg oraz pozostałe umocnienia. Walki na Linii Maginota trwają aż do 4 lipca 1940 roku…
Fin.
Koniec.