Wogezy Północne

Las Palatynacki

DSCN7344

W region ten zabłądziłem kiedyś przypadkiem, zimą. Jadąc autostradą wśród śnieżnej zamieci, na szczycie góry dojrzałem ruiny zamku. Potem kolejne. Wiedziałem już, że kiedyś będę musiał tu zawitać.

Na okazję trzeba było jednak długo czekać; na dodatek udało się przejechać zaledwie samym skrajem Lasu Palatynackiego. Tym niemniej warto było.

Zasadniczo większa część Wogezów leży we Francji. Są one dość wysokie, najwyższy szczyt Grand Ballon wznosi się aż 1424 m n.p.m. Jednak tak imponującą wysokość osiągają one w części południowej. Północna, do której właśnie się zbliżam, przypomina nasze Góry Stołowe. Jest niższa, najwyższy szczyt to Kalmit o wysokości „zaledwie” 673 m n.p.m. Region ten nazywany jest często Lasem Palatynackim, jednak geologicznie jest to część Wogezów Północnych, „odcięta” od macierzystego pasma granicą państwową. Polityka namieszała w nazewnictwie.

Nazwa „Wogezy” pochodzi prawdopodobnie od celtyckiego boga gór i lasów, Wosegusa. Minęły wieki, a obszar jego władania wcale się nie skurczył. Wogezy Północne to rezerwat biosfery UNESCO. Góry stanowią największy jednolity kompleks leśny w Niemczech. Około 80% ich powierzchni stanowią lasy. Są też bardzo słabo zaludnione.

Ciekawostką jest też fakt, że wraz z nieodległą Alzacją, góry te są terenem o największym zagęszczeniu zamków obronnych na świecie.

Jednak na razie przebijam się autostradą w kierunku Kaiserslautern. Na chwilę obecną jakichś szczególnych widoków nie ma. Sytuacja zmienia się w Ramstein ( tak, to te „Rammstein”). Autostrada zdaje się przebiegać środkiem amerykańskiej bazy wojskowej. Po jednej i drugiej stronie stoją ogrodzenia z siatką maskującą a za nimi widać szeregi baraków w kolorze khaki. Po autostradzie przewija się masa samochodów amerykańskich, mijam zjazd oznaczony jako „Military Air Base”…

Wreszcie Kaiserslautern. Opuszczam autostradę, kilka skrzyżowań ze światłami, jedno rondo, przejazd obok kolejnej bazy wojskowej (ile ich jest tutaj!) i powoli, z każdym kilometrem, zanurzam się w górach. Droga wiedzie doliną niewielkiego strumienia, szumiącego gdzieś na prawo od szosy. Z obu stron wznoszą się strome ściany skalne z piaskowca, którego ruda czerwień kontrastuje z ciemną zielenią porastającego go lasu. Tempo trzymam niespieszne, starając się delektować cudownymi widokami, jakie to matka natura roztacza przed oczami, a przede wszystkim – nie przegapić zamków, które gdzieś tu niechybnie się znajdują. Wszak region jest nimi naszpikowany.

Największym problemem jest brak pobocza przy drodze. Nie ma zupełnie możliwości aby gdzieś się zatrzymać. Natomiast, gdy jest ku temu sposobność, to widoki… ten, tego… no odstraszają. W pewnym momencie dostrzegam znak „Parking”. Ucieszony podążam za znakiem, zjeżdżam z szosy i… trafiam na klepisko służące najwyraźniej jako składowisko drewna. Stoi tu tylko stare BMW z jakąś lokalną dresiarnią, która z zaciekawieniem zaczyna przyglądać się obcemu. Nie mając ochoty na zawieranie nowych znajomości staję możliwie jak najdalej, szybko sprawdzam wiadomości w telefonie, „znakuję teren” w pobliskich krzakach i czym prędzej opuszczam tzw. „parking”.

Wreszcie, po kolejnych kilkunastu kilometrach, trafiam do wioski o wdzięcznej nazwie „Frankenstein”. Pierwsza rzecz na którą zwracam tu uwagę, to słupki przy szosie, ubrane w gustowne ubranka z kolorowej włóczki. Ktoś ma tu dobre poczucie humoru. Chwilę później, wysoko na urwisku, widać ruiny zamku. Logiczne. Co to za Frankenstein bez zamku!

Tu wyjątkowo nie ma problemu z parkingiem. Niewielki, jest dość dokładnie zastawiony samochodami. Jednak dla motocykla bez problemu znalazło się miejsce.

Do zamku prowadzi wąska, kręta ścieżka. Po drodze przejść trzeba przez małe arboretum. Uwagę moją zwraca piękny okaz sosny drobnokwiatowej (Pinus parviflora), niewielkiego drzewka pochodzącego z Wysp Kurylskich.

Wreszcie, po kilkunastu minutach marszu, docieram do zamku. Położony jest on około 300 m n.p.m. i malowniczo wkomponowany w skalistą górę, na której został zbudowany.

Pierwsze wzmianki o zamku Frankenstein pochodzą co prawda z roku 1146, jednak historycy są zdania, że jego wieża, która stała się podstawą do zbudowania twierdzy, pochodzi co najmniej z roku 1100. Właścicielem tej baszty był klasztor Limburg a jej zadaniem było strzec bezpieczeństwa na szlaku prowadzącym do klasztoru. Dokumenty z lat 1204-1231 wymieniają trzech kolejnych hrabiów Frankenstein jako zarządców. Z czasem, stopniowo, wokół baszty powstaje zamek. Jednak, z uwagi na trudny dostęp, musiał być to proces bardzo powolny.

Potem było już gorzej. W pewnym momencie, w drodze skomplikowanych spraw dziedzicznych, zamek miał aż trzech właścicieli, przy czym zabudowania podzielono pomiędzy nich poprzez losowanie.

W wyniku sporów w połowie XV wieku zamek nadawał się do zamieszkania już tylko „częściowo”. Kolejne zniszczenia przychodzą w 1512 roku w wyniku sporu możnych. W 1525 roku następuje bunt chłopski a sam zamek ulega zniszczeniu, jednak w 1560 został odremontowany na tyle, że nadawał się do zamieszkania.

Podczas wojny trzydziestoletniej (na tle religijnym, w której uczestniczyły niemal wszystkie państwa europejskie – Rzeczpospolita Obojga Narodów oficjalnie nie brała w niej udziału), zamek zajmują Hiszpanie już na wczesnym etapie wojny, prawdopodobnie bez walki. Jednak po zakończeniu walk zamek, jak zwykle zresztą w takich wypadkach, był już ruiną.

W czasie hiszpańskiej wojny o sukcesję w zamkowej kaplicy zakwaterowani zostali żołnierze francuscy, z czego wyciągnąć można logiczny wniosek, że przynajmniej ta część twierdzy była w jeszcze w 1703 roku w stanie używalności.

Potem zamek popadł w całkowitą ruinę. Pierwsze prace porządkowe wykonano dopiero w latach 1883/84, kolejne krótko przed wojną.

Dopiero w latach 1971-74 i 1988-89 na zamku pojawili się archeolodzy i konserwatorzy. Ocalałe mury zostały zabezpieczone i częściowo zrekonstruowane.

Do dziś zachowały się w zasadzie tylko ruiny zamku dolnego, którego powstanie datowane jest na XIII wiek. W jego skład wchodzi niesamowity pałac z balkonem i ogromnym kominkiem.

Z pierwotnego zamku górnego zostały tyko schody i pozostałości najstarszego elementu, wieży.

Galeria zamku Frankenstein:

Na parkingu zrobiło się jeszcze ciaśniej. Wyjeżdżam na drogę główną. Jeszcze tylko nie pomylić się na rozjeździe… Po kilku minutach opuszczam Frankenstein. Szkoda tylko, że nie można zrobić sobie pamiątkowego zdjęcia przy tablicy z nazwą miejscowości. Niestety, szosa jest za wąska a ruch na drodze za duży.

Znów jadę doliną wśród gór i lasów. Tradycyjnie już, nie ma za bardzo gdzie się zatrzymać. Jedyne miejsca gdzie jest dość szeroko, są zajęte przez tartaki i papiernie. Widok jest wówczas nieszczególny. Same „parkingi” zresztą to rozjeżdżone przez ciężarówki z drewnem błotniste kałuże, niespecjalnie zachęcające aby na nie zjechać.

Jeszcze bardziej zintensyfikowany ruch na drodze daje odczuć, że zbliżam się do jednego z największych miast w okolicy – Bad Dürkheim.

Wreszcie, na górującym nad doliną Isenach wzgórzu, wznoszą się dumnie ruiny jednego z największych zamków w regionie, twierdzy Hardenburg.

Do zamku wiedzie wygodna piesza droga z mało komfortowego parkingu. Wstęp na imponujące przedzamcze jest bezpłatny, natomiast aby dostać się do zamku wysokiego należy już uiścić opłatę. W jej cenie dostajemy dokładny plan zamku – nie ma się z czego śmiać – bez niej nie da się po nim poruszać. Imponujące zamczysko ma wymiary niemal 100 na 200 metrów. Pełno tu wież z klatami schodowymi, bowiem forteca ma kilka poziomów. Niesamowite wrażenie robi podziemny tunel dla załogi, pozwalający błyskawicznie przerzucać siły pomiędzy odległymi stanowiskami obronnymi. Zwiedzić można wieżę głodową, masę większych lub mniejszych budowli zamkowych, ogromne ogrody… Mimo dokładnego planu kilka razy udało mi się pobłądzić po różnych poziomach.

Zamek zbudowano w latach 1205-1214 na polecenie hrabiów Leiningen. Przez długi czas udało mu się uniknąć zniszczeń. Po ciężkim oblężeniu w 1512 roku postanowiono przystosować zamek do nowych metod walki z użyciem broni palnej, tworząc wokół niego dodatkowe bastiony.

W czasie wojny trzydziestoletniej zamek nie ucierpiał, stał się za to schronieniem dla okolicznej ludności cywilnej.

Oblegany w roku 1692 roku przez francuskiego króla Ludwika „Słońce” zamek nie ucierpiał, stracił tylko swe bastiony. Kres przyszedł dopiero w 1794 roku – długotrwały ostrzał francuski zamienił zamek w ruinę. Nie został już odbudowany, zresztą od 1725 roku nie był już siedzibą hrabiów, którzy przenieśli się do bardziej reprezentacyjnej rezydencji.

Do dziś zamek zachował się w niezłym stanie. Uwagę zwracają imponujące wieże, nakładające się na siebie. Potężne mury obronne niejednokrotnie osiągają grubość 7 metrów, dając do zrozumienia, dlaczego twierdza tak długo opierała się zniszczeniu. Do tego należy dodać wspaniały ogród, labirynt wież, przejść i portali oraz niesamowity, wykonany w 1509 roku, potężny tunel, łączący odległe części zamku.

Galeria zamku Hardenburg:

Bad Dürkheim wita mnie korkami, remontami dróg i związanymi z tym nieodłącznie mijankami. Według nawigacji kieruję się do centrum miasta. Zaczynają się wąskie, średniowieczne uliczki, pełne znaków zakazu i nakazu. Nawierzchnia to śliska kostka brukowa; trzeba uważać.

Powoli, w miejskim tłoku, przejeżdżam przez stare centrum. Przy ogromnym parkingu znajduje się jedna z atrakcji Bad Dürkheim, największa na świecie beczka wina o pojemności 1,7 miliona litrów. Marzenie niejednego menela. Zbudował ją w roku 1935 mistrz bednarski Fritz Keller, zużywając do jej konstrukcji 200 m3 drewna z niemal dwustu drzew świerkowych o wysokości około 40 m. W środku urządził restaurację, która jednak chyba trochę podupadła, wyglądając na zamkniętą już od dłuższego czasu. A może to tylko remont?

Bad Dürkheim to także uzdrowisko, coś jak nasz Ciechocinek. Znajdują się tu źródła solankowe, znane już od co najmniej 1136 roku. Jest i tężnia, a jakże. Ze swoją długością równą 333m, należy do największych w Niemczech. Dla porównania, w Ciechocinku są trzy tężnie: I o długości 648m, II o długości 719m i III o długości 333m, co daje łącznie 1700 m długości, czyli ponad pięć razy więcej J

Wąskimi uliczkami mozolnie wspinam się pod górę; jak to zwykle na starym mieście, uliczki krzyżują się ze sobą często i gęsto a każde skrzyżowanie jest równorzędne. Zwarta, często jeszcze średniowieczna zabudowa powoduje, że aż do samego skrzyżowania nie widać, czy droga z prawej jest wolna, czy też nie. Chwilę później zabudowania się kończą. Kreta, wąska droga prowadzi przez bujny las, po czym wjeżdżam na sam skraj wzgórza i widok zapiera dech.

Na szczycie góry znajduje się romański klasztor benedyktyński z 1034 roku. Długość założenia (bez przedsionka, który nie zachował się) to ponad 81 m, szerokość – 46,50. Nawet jako ruina jest imponujący. Niesamowity jest fakt, że bogactwo Kościoła wywodzi się z zasady ubóstwa.

Sam klasztor zbudowano na miejscu starszego Castellum, czyli zamku Limburg z IX wieku. Sam zamek stał zresztą na miejscu jeszcze wcześniejszego założenia obronnego Celtów. Zresztą, „zamek” to może nawet zbyt duże słowo. Składał się z kilku budynków i podwójnego muru z niewyszukaną bramą. Jego pewna rekonstrukcja jest jednak niemożliwa i opiera się na domysłach.

Od roku 1024 zamek był sukcesywnie przekształcany w klasztor, który w 1035 został konsekrowany z pełną pompą, w obecności samego cesarza Konrada II.

Legenda mówi o dwóch kamieniach węgielnych dla dwóch różnych budynków, które to miały zostać wmurowane przez cesarza jednego dnia, 12.07.1030 roku. Ba, legenda mówi nawet o której to godzinie miało by zostać zrobione – o 7 rano dla opactwa oraz o 1 po południu dla kościoła. Historyczna prawda jest inna – Konrad II w tym czasie wojował z Węgrami i nie było go w kraju. Inna wersja legendy mówi nawet o trzech kamieniach (a co tam, po co się ograniczać) i 13 lipca jako dniu murowania, lecz nie jest już tak dokładna i nie precyzuje, w jakiej godzinie cesarz machał kielnią i nad jakim budynkiem.

Około 1050 roku klasztor osiągnął swój maksymalny rozkwit. Oprócz bazyliki, której ruiny można podziwiać do dziś, składały się nań liczne budynki mieszkalne dla zakonników oraz o przeznaczeniu gospodarczym, tworząc tzw. dolny klasztor.

O dobrych stosunkach zakonników z władzą świadczy fakt, że w latach 1034-1065 przechowywano w nim regalia cesarskie. W roku 1038 zmarła we Włoszech, prawdopodobnie na malarię, królowa duńska Gunhild, żona cesarza Henryka III. Jej ciało, po przetransportowaniu przez Alpy spoczęło w nawie głównej bazyliki, gdzie znajduje się do dziś.

W roku 1038 w klasztorze limburskim miał miejsce tzw. „strasburski synod adwentowy”. Otóż, nie było wówczas wyznaczonego jednolitego początku adwentu ani liczby dni jego trwania i w różnych krajach wypadało to odmiennie. W efekcie, cesarz, podróżując z Francji do Niemiec, pierwszą niedzielę adwentu obchodził w Strasburgu. Tydzień później zawitał do Limburga, gdzie… ponownie musiał obchodzić pierwszą niedzielę adwentu. Toż to skandal! Trzeba natychmiast z tym skończyć! Wobec tego zwołano synod, który ujednolicił terminy adwentu we wszystkich krajach katolickich. Jest to jeden z nielicznych przypadków zwołania synodu na wniosek władzy świeckiej.

Dobre stosunki z władzą świecką procentowały benedyktynom licznymi przywilejami.

W 1042 roku zmieniono wezwanie kościoła na „św. Krzyża”. Uszyto nawet stosowną chorągiew. Jednak dwa lata wcześniej konsekrowano już kościół pod wezwaniem „świętego Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty”. Sprawa ostatecznie załatwiona została w 1047, gdy z niedalekich Włoch przesłano dzięki cesarzowi Henrykowi III, kawałek krzyża jako relikwię.

Klasztor musiał sam zadbać o swoje bezpieczeństwo. W tym też celu zbudowana została wieża, przekształcona później w opisywany na początku zamek Frankenstein. Zakonnicy szukali stronników. Od 1206 roku weszli w sojusz z hrabiami Leiningen. Ci zaś szybko wybudowali sobie nielegalnie olbrzymi zamek Hardenburg, który odwiedziłem poprzednio. Dwa kilometry w linii prostej od klasztoru powstała jedna z największych fortec w regionie! Zakonnikom nie pozostało nic innego, jak uznać stan faktyczny i podpisać kontrakt z hrabiami z Hardenburga w 1249 roku. od tego czasu stosunki między klasztorem a zamkiem wydają się być w najlepszym porządku.

Jednak po latach tłustych muszą w końcu kiedyś nadejść i chude. Dobra passa skończyła się w roku 1504, podczas wojny o sukcesję – jeden z wielu przykładów z historii, gdy lokalny spór zmienia się w wielką wojnę. Poszło o niedoszłe zaślubiny a dawni sojusznicy stanęli po przeciwnych stronach. 30 sierpnia, siejący w okolicy terror żołnierze Leningenów w akcie zemsty podpalili klasztor. Pożar, według relacji miejscowych, szalał 12 dni.

Odbudowa klasztoru rozpoczęła się w 1515 roku. odbudowano chór, budynek konwentu i letni refektarz. Gdy już wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, na zakonników spadł nowy cios. Reformacja. W 1546 roku Fryderyk III wydał zakonnikom nową doktrynę. Ci jej nie przyjęli. Wobec tego dostali zakaz przyjmowania do zakonu nowicjuszy. W ten sposób klasztor w niedługim czasie zakończył swoją działalność. W czasach napoleońskich opuszczone mury posłużyły jako „podręczny skład materiałów budowlanych” i sukcesywnie ulegały rozbiórce. Zniknęły mniejsze zabudowania, dwie z trzech wież kościoła oraz spora część jego murów. Wyburzanie powstrzymano w 1843 roku a od 1971 roku prowadzone są tu prace konserwatorskie.

Galeria klasztoru Limburg:

Same ruiny są niezwykle romantyczne. Zachowały się mury obwodowe bazyliki. W niezłym stanie jest chór. Da się nawet odnaleźć gdzieniegdzie resztki tynków z freskami. Pod chórem znajduje się dobrze zachowana krypta. W dawnym refektarzu urządzono ogródek – jadalnię na świeżym powietrzu dla działającej obecnie w klasztorze restauracji. Stoi też samotnie jedna z trzech wież kościelnych.

Można się na nią wspiąć, po uiszczeniu opłaty 1€ w restauracji i zostawieniu w zastaw dokumentu ze zdjęciem – tak, na wszelki wypadek. Dostaje się wówczas klucz do drzwi do wieży – pełna samoobsługa.

Kręte schodki prowadzą na górę, coraz wyżej i wyżej… Naliczyłem ich w sumie 137. Chyba, bowiem po pewnym czasie zaczęło kręcić mi się w głowie. Borze tucholski, jak ja się muszę poświęcać!

Widoki z wieży:

Po zejściu na dół kręci mi się w głowie jeszcze bardziej. To od tych spiralnych schodów. Tak sobie myślę, że jednak drugi raz nie chciałbym tam wchodzić.

DSCN7352

Całe późne popołudnie buszuję jeszcze po klasztornych ruinach i ogrodzie. Gdzieś tam na wschodzie, w oddali, zamglona z powodu dużej odległości, widnieje daleka dolina Renu…

Dodaj komentarz