O książce: „Route 66”

img20230517_19091872

Wizyta na lokalnym kiermaszu książkowym zaowocowała nieoczekiwanym zakupem książki z serii „Traumziel Amerika” pod tytułem „Route 66”, oraz z dopiskiem „Von Chicago nach Los Angeles”. Na dodatek za całe 1 Euro. Takie deale to ja rozumiem.

Rzecz o tyle warta polecenia, że nie jest to tylko album ze zdjęciami. To zasadniczo kompendium – przewodnik po Route 66. Zawiera ona wszelkie niezbędne dane, mapki i adresy, które pozwolą zaplanować własną podróż po tej legendarnej trasie. Nie gorszą, niż z opłaconym przewodnikiem. A może nawet lepszą, bo przecież to co sam sobie zorganizuję, zawsze smakuje lepiej.

Dobrze, ale czemu w ogóle warto chociaż raz odwiedzić tą drogę? Co jest w niej takiego wyjątkowego? Dlaczego nazywa się ją „Matką wszystkich dróg” (Mother Road)? Książka „Route 66” podaje kilka powodów.

DSC_1921

Po pierwsze Route 66 jest zabytkiem techniki. Była to pierwsza droga w USA na której pojawiła się nowoczesna, twarda nawierzchnia. Oczywiście nie na całym odcinku. Pierwsze asfaltowe, betonowe i klinkierowe fragmenty pojawiły się w Illinois i Kalifornii w latach dwudziestych XX wieku. Czyli rozpoczęto ją budować od końców. Ostatnie utwardzone fragmenty zbudowano w Oklahomie, czyli mniej więcej w środku trasy. Pojawiła się również nowoczesna wówczas infrastruktura drogowa, jak stalowe mosty czy wiadukty.

Obok niej zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu stacje paliw, warsztaty i stacje obsługi. Rzecz jasna nie tylko pojazdy mają swoje potrzeby. Są również ich kierowcy i pasażerowie. Pojawiły się motele i restauracje. To będą z kolei zabytki kultury. Każdą działalność trzeba bowiem zareklamować. Albo mówiąc inaczej, poinformować potencjalnych zainteresowanych, że w tym miejscu można zatankować, wrzucić coś na ząb lub przespać się. Ewentualnie zrobić wszystkie te rzeczy na raz i w jednym miejscu.

Na początku szyldy reklamowe były bardzo niewyszukane i pełniły wyłącznie funkcję informacyjną. Jednak z upływem czasu stały się coraz bardziej wyrafinowane, aż wreszcie stały się swoistymi dziełami sztuki, z wyszukanymi elementami graficznymi, neonami oraz charakterystycznym pismem w stylu art deco. Czasem bywają również i takie, które inspirowane są tradycyjną sztuką indiańską.

Posiłki w trasie są z natury dość specyficzne. Przy tak ogromnych odległościach które mamy do pokonania liczy się czas. Dominują więc potrawy „szybkie”, czyli takie, które da się przyrządzić w możliwie krótkim czasie. Jednak myliłby się ten, kto by sądził, że całość sprowadza się zasadniczo do Mc Donalda i jego klonów. Ta sieć fastfoodów powstała zresztą dopiero w 1939 roku. Podróż Route 66 pozwala dostrzec, że amerykańska kuchnia, nawet ta „szybka”, jest bardzo zróżnicowana regionalnie. Oczywiście, ci którzy się nie spieszą, mogą skosztować dań z całego świata. Od najbardziej wyszukanych dań kuchni włoskiej czy francuskiej, aż po swojskiego schabowego, pierogi i czerwony barszcz. Najbardziej znaną restauracją na Route 66 jest jednak bez wątpienia „Big Texan” w Amarillo w Teksasie. Jak na Teksas przystało, specjalnością zakładu są steki. To tu właśnie można podjąć wyzwanie i spróbować pokonać w czasie jednej godziny dwukilowy stek. Jeśli Ci się to uda, to jesteś gościem restauracji i nie płacisz nawet centa. Tradycja zmagań z teksańskim stekiem jest długa i sięga początku lat sześćdziesiątych.

Jest to również trasa historyczna. To ona właśnie stanowiła drogę ucieczki dla ludzi dotkniętych kryzysem ze wschodniego wybrzeża do ziemi obiecanej, jak jawiła im się Kalifornia. Przy czym nie była to sielankowa podróż. Jej szlak znaczą dawne obozy dla uchodźców oraz cmentarze pełne tych, którzy nie wytrzymali trudów tej wędrówki. Exodus ten opisany został w książce Johna Steinbecka „Grona gniewu”, która przyniosła autorowi sławę i wiele nagród, w tym Nobla w dziedzinie literatury. Książka doczekała się ekranizacji już w 1940 roku, reżyserem był John Ford a główną rolę zagrał sam Henry Fonda. Film nie zawiódł, zdobywając dwa Oskary. Oczywiście tłem akcji zarówno powieści, jak i filmu, jest Route 66. Stąd również zapewne przyjęto, że drogę powinno zwiedzać się w kierunku ze wschodu na zachód, czyli z Chicago do Santa Monica.

W ten sposób, niepostrzeżenie, wkraczamy na tereny sztuki inspirowanej „Matką wszystkich dróg”. Oczywiście nie zawsze musi być to dramat, tak jak w przypadku „Gron gniewu”. W późniejszych latach Route 66 stała się popularną trasą przez kontynent. Z tego też okresu (1960) pochodzi serial telewizyjny pod niewyszukanym tytułem „Route 66”. Jego bohaterami są dwaj młodzieńcy, którzy wyrywają się ze zwykłego, monotonnego życia i Chevroletem Corvette jadą drogą numer 66, spełniając swoje wielkie marzenie o pełnej przygód podróży w kierunku zachodzącego Słońca. Pragnienie wielu ludzi – rzucić wszystko i wyjechać.. na przykład do Kalifornii przez Route 66. Tak na marginesie: gdybyście przypadkiem nie wiedzieli, co było pierwowzorem „Easy Ridera”, to już wiecie.

DSC_1920

W 1947 roku Route 66 podróżował ze swoją żoną Cynthią niejaki Bobby Troup. Facet zmierzał do Los Angeles, gdzie zamierzał podjąć pracę jako tekściarz. Czyli człowiek od pisania piosenek. Efektem podróży po drodze numer 66 było powstanie tekstu do utworu „Get Your Kick on Route 66”, oryginalnie wykonanego po raz pierwszy przez Nata Kinga Cole. Stał się on hymnem Route 66, a swoje własne wersje tej piosenki prezentowali później między innymi Chuck Berry, Bob Dylan czy Rolling Stones.

Aż tyle i jeszcze więcej można dowiedzieć się  z części informacyjno – historyczno – kulturalnej książki. Druga jej część to już typowe porady dotyczące planowania własnej podróży po Route 66, wraz z indeksem rzeczowym, mapami, szkicami, adresami itp.

Że warto zaplanować sobie taką podróż to już wiecie. Ja nawet poczyniłem w tym kierunku już pierwszy krok – w końcu mam książkę 😉

Christian Heeb, Horst Schmidt-Brümmer, Route 66, C.J. Bucher Verlag GmbH, München 1998

Garaż exportowy

img20200425_2019189622

Miejsce to znajduje się niemal dokładnie pośrodku granicy Francji i Niemiec, więc trudno powiedzieć, w którą stronę miał następować eksport pojazdów. Czy podróżowały z Niemiec do Francji, czy może odwrotnie? Nie wiem, mogę się co najwyżej domyślać.

DSC_8042

Jest to oczywiście relikt z dawnych czasów. Biznes ten od lat już jest martwy. Dziś każdy może sobie „wyeksportować” dowolny pojazd w ramach UE i nie potrzebuje do tego żadnych pośredników.

Swoją drogą – ale bym się tu garażował 🙂

Daj mi znak

img20230521_20584306

Nie ma nieciekawych wyjazdów. Nawet jeśli wszystko idzie źle i kompletnie nie tak, jak sobie to zaplanowano. Tak jak na przykład dziś.

Otóż umyśliłem sobie odwiedzenie oraz obfotografowanie pewnego miejsca. Niestety, nie wyszło mi. Po prostu za bardzo się guzdrałem, przekładając wyjazd na kolejne weekendy. Na koniec okazało się, że się spóźniłem i to, co chciałem zobaczyć, przestało już istnieć. Prokrastynacja w praktyce.

IMG_2683

Nauczka na przyszłość, chociaż szczerze wątpię, czy aby ktokolwiek wyciągnął z tego jakieś dalej idące wnioski…

IMG_2680

Pozostało zatem wracać, bowiem nie bardzo umiałem sobie wyobrazić jakiś temat zastępczy. Olśnienie przyszło podczas zawracania. Co my tu mamy? Znak zakazu wjazdu w pole rzepaku. Rzecz w sumie nawet całkiem logiczna.

DSC_1244

Krzywa tabliczka gdzieś pośrodku pola wyglądała równie malowniczo. Do tego stopnia, że również postanowiłem cyknąć jej fotkę, nie bardzo zresztą zastanawiając się, czemu to robię.

DSC_1245

Na zakończenie podróży postanowiłem skrócić sobie drogę. Co prawda istnieje powiedzenie mówiące, że „kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje”, co generalnie miałoby się odnosić właśnie do takich jak ja skracaczy drogi, ale nie bądźmy przesądni.

Podczas jazdy mignęło mi jednak coś w przydrożnych zaroślach.  Rzecz owa nie dawała mi spokoju, więc na najbliższym skrzyżowaniu postanowiłem zawrócić i sprawdzić, co to było.

Tym „czymś” okazał się znak drogowy, informujący o całkowitym zamknięciu drogi. Tej, którą właśnie przejechałem. Wygląda na to, że ktoś wziął sprawy w swoje ręce i „udrożnił przejazd”.

DSC_1265

Nazywamy to podobno „inicjatywą obywatelską”. Albo jakoś tak.

Wycieczka późnozimowa

img20240425_20103483

„Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie…” Aż tak źle to chyba jednak nie było. Co prawda do tej pory nie wiem, jak nazywała się miejscowość do której ostatnio trafiłem, ale za to potrafiłbym tam dojechać. Chyba. A to już coś. Więc nie jest źle.

DSC_8099

Okolice słyną z pięknych lasów poprzecinanych głębokimi dolinami. Do Kolorado co prawda jeszcze trochę brakuje, ale wiadomo – wszystko przychodzi z czasem. Parę dodatkowych milionów lat i kto wie?

DSC_7315

DSC_7324

DSC_7339

DSC_7343

Mimo wszystko wygląda to imponująco. Ponieważ mamy jeszcze ciągle kalendarzową zimę, więc formacje geologiczne można podziwiać bez przeszkód w pełnej krasie.

DSC_7346

DSC_7347

DSC_7353

DSC_7352

Gdy pojawią się już liście, tak proste to już nie będzie. Chociaż, kto wie? Może będzie jeszcze ciekawiej?

IMG_3000

IMG_2998

IMG_3005

DSC_7359

Miejscowość jest ciekawa także z innego powodu. Otóż występuje w niej zadziwiająco wysokie stężenie graciarstwa. Albo koneserstwa. Jak kto woli.

Na przykład na co drugiej posesji stoi stara przyczepa kampingowa. Im większa, tym lepsza. Na kołach, na cegłach, na ziemi, całkiem zdatna do jazdy albo zupełnie zintegrowana z naturą i wrośnięta na amen – obojętne. Wygląda na to, że posiadanie przyczepy kampingowej to tutejsze absolutne „must have” i bez niej nie znaczysz nic.

W ostateczności może być również stary kamper.

W razie czego postawi się go na centralnym placu wioski i będzie git. Nikomu to zresztą nie przeszkadza. Totalny luz.

DSC_8107

Drugi fetysz to zardzewiałe Mercedesy. Na przykład można sobie hodować w ogrodzie starego busa, a na ulicy gnić trzy jednakowe W210. Wszystkie srebrne kombi w automacie. To już musi być jakiś wyższy stopień wtajemniczenia.

DSC_7360

Różne hobby mają ludzie.

W210 przypomina mi pewnego znajomego mojego ojca. Facet prowadził warsztat samochodowy. Był z niego nawet łebski mechanik, jednak im bardziej interes mu się rozwijał, tym dalej odjeżdżał mu peron.

Jeśli chodzi o samochody, to gość miał albańską duszę. Przyjeżdżał Mercedesem, a nie samochodem. Do pewnego momentu była to zwykle używana beczka albo baleron, jednak nadszedł Ten czas. Przed warsztatem pojawił się nowy W210. W leasingu, ale to nieistotne.

Rodzina w zachwycie, pracownicy w strachu, że oto właśnie już po premiach i podwyżkach, a być może także i z punktualnością wypłat można się pożegnać. Ojciec stwierdził, że przesadzają. Jednak szybko okazało się, że to oni mieli rację. Przekonał się zresztą i ojciec, miał bowiem na owym warsztacie auto „do poprawek”. Wedle ustnej umowy płatność za usługę miała nastąpić na koniec miesiąca, jednak z „okazji Mercedesa” została przesunięta na „natychmiast albo jeszcze szybciej”. W ten sposób właśnie Mercedes W210 wydobył z całkiem normalnego człowieka najgorszego „Janusza biznesu”.*

Zachwyty nad W210 skończyły się zresztą dość szybko, gdy okazało się, że wykonany jest on z blachy o grubości firanki, na dodatek o ujemnej odporności na korozję. Auto znikało w oczach. Jak ironia wyglądał napis „Elegance” na zardzewiałych błotnikach. Niezrażony tym Janusz biznesu wymienił go wkrótce na… Vito. Jak to mawiają, „z deszczu pod rynnę”…

DSC_8103

*) Przepraszam wszystkich normalnych Januszy.

Wycieczka wczesnowiosenna

img20240425_20191896

Będzie to nieco sentymentalna wycieczka we wczesne lata dwutysięczne, kiedy jeszcze nikt o „klasykach PRL-u” nie słyszał. Ba, nikomu chyba nawet się to nawet nie śniło. Do czasów, kiedy stary grat był po prostu starym gratem, który w najlepszym razie wywoziło się na złom. Jeśli jednak chęci ani zapału nie było, to taki pojazd zalegał sobie przed domem i rdzewiał radośnie.

dscn00059

Tak jak na przykład ta Warszawa w sedanie, leżąca sobie w rowie przy głównej drodze. Dziś rzecz nie do pomyślenia, a wówczas całkiem normalna. Chociaż uczciwie trzeba przyznać, że taki los częściej spotykał jednak Syreny. Te zalegały przy drogach wtedy jeszcze masowo.

dscn00058

Patrząc na ten wrak dochodzę do wniosku, że cały sens istnienia FSO sprowadzał się do przerabiania hatchbacków na sedany. Najpierw dodano kufer Warszawie, potem Polonezowi.

dscn00056

W przypadku Warszawy miało to bardzo dużo sensu. Auto wreszcie stało się praktyczne. Dokładnie odwrotnie było jednak z Polonezem. Doklejenie mu kufra było, co do zasady, pomysłem kompletnie nietrafionym. Dużo mądrzejsze byłoby opracowanie wersji kombi z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko jego namiastki. Ale kto powiedział, że działania fabryki tkwiącej mentalnie w poprzednim systemie muszą mieć jakiś sens?

dscn00061

W tak zwanym międzyczasie doszło do małego jubileuszu – na liczniku motocykla stuknęło równiusieńkie 25000 km. Wszystkiego najlepszego!

Dystopia

img20240412_10211738

Niespodziewanie, na samym końcu świata, natknąłem się na pozostałości zaginionej cywilizacji. To opuszczony i zrujnowany budynek dawnej, maleńkiej stacji benzynowej. Na pewno funkcjonował tu już w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, na co wskazują resztki okafelkowania. Tak właśnie wykańczano takie budynki na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W przybytku tym znajdował się niewielki warsztat, a także sklepik z akcesoriami samochodowymi – i nie tylko.

DSC_8083

Pamiętam że jako dzieciak lubiłem jeździć z ojcem zatankować samochód. Ojciec miał swoją ulubioną stację benzynową. Również maleńką, starodawną, być może nawet z przedwojennym rodowodem. Jeździł do niej zawsze, nadkładając drogi, ponieważ w pobliżu były inne, duże i nowoczesne. Ale jakoś ciągnęło nas do tej starej. Może to przez jej specyficzny klimat? Albo przez spokój i brak pośpiechu?

DSC_8080

Latem po tankowaniu kupowaliśmy zawsze zimną colę, którą wypijaliśmy w cieniu ogromnej lipy rosnącej nieopodal. To była swego rodzaju celebracja tej wizyty. Tankowanie to z jednej strony przykry obowiązek, jako że trzeba sięgnąć do portfela i zapłacić za paliwo. Z drugiej jednak strony doceniało się wolność jaką daje samochód i możliwość pojechania dokądkolwiek i kiedykolwiek przyjdzie nam na to ochota. Rzeczy, które docenia się dopiero wówczas, gdy ich zabraknie.

DSC_8085

Czasem ojciec kupował na stacji oleje, filtry albo świece zapłonowe – zawsze Champion, innych nie uznawał. To były jeszcze te czasy, kiedy przy samochodzie coś się jeszcze samemu robiło, a auto na to pozwalało.

DSC_8086

Stacja paliw ze swoimi charakterystycznymi produktami i szyldami reklamowymi była czym więcej, niż tylko sklepem. Tworzyła specyficzną kulturę benzyny. Ze względu na uwarunkowania społeczno – polityczne nas może trochę w mniejszym stopniu niż na Zachodzie, ale jednak.

DSC_8089

Nie tak dawno natknąłem się na reklamę CPN z lat dziewięćdziesiątych => link. Sami powiedzcie, czyż nie jest słodka? Zwracam uwagą na grającego tu główną rolę Cezarego Żaka, którego życiowym zadaniem jest bycie przeciwwagą dla Krzysztofa Ibisza. Ibisz wygląda zawsze jak nastolatek, Żak zaś jest zawsze panem w średnim wieku. Ależ ten świat jest urządzony.

DSC_8090

Tamtej stacji, na którą jeździliśmy z ojcem już nie ma. Nie został po niej nawet ślad. Nie ma już również ogromnej lipy, w której cieniu piliśmy colę. Dawna kultura motoryzacyjna znika. Nie bardzo wiem, co miałoby ją zastąpić. Czy ma to być siedzenie godzinę w aucie w oczekiwaniu na naładowanie baterii trakcyjnej i w tym czasie rozładowywanie baterii w smartfonie podczas bezmyślnego przeglądania mediów społecznościowych?

DSC_8091

Nie jest tak, że jestem przeciwny postępowi. Jak najbardziej zdaję sobie sprawę z tego, że czas pojazdów spalinowych jest policzony. Nie chodzi przy tym wcale o kurczące się nieubłaganie złoża ropy naftowej. W końcu epoka kamienna nie skończyła się dlatego, że zabrakło kamieni. Po prostu lepsza technika wypiera naturalnie i samoczynnie tę gorszą, wygodniejsze zastępuje to mniej wygodne. Przynajmniej do tej pory właśnie o to chodziło w postępie technicznym.

DSC_8094

Tymczasem dziś celebryta musi mnie przekonywać, że najnowszym cudem techniki również da się pojechać na urlop. Tylko trzeba się do tego odpowiednio przygotować. Dzięki temu przygotowaniu jest w stanie przejechać po autostradzie ten sam dystans w czasie tylko pięć razy dłuższym od swojego dziadka, który trasę tą pokonywał Syreną po kocich łbach i szutrach, wliczając w to również postoje na wymianę urwanych przegubów i zmielonej prądnicy.

DSC_8095

Przy czym Syrena wraz z dziadkiem ważyła mniej, niż bateria trakcyjna w aucie celebryty.

DSC_8097

Jeśli firma musi specjalnie oddelegowywać pracownika na kilka godzin tylko po to, aby pojechał naładować baterię w samochodzie i w tym czasie nie wykonuje on absolutnie żadnej pracy, to mam takie wrażenie, że coś w tej cywilizacji idzie absurdalnie nie tak…

Niedzielny motocyklista

img20200425_2019189622

Do niektórych dni powinno się mieć zagwarantowaną możliwość powrotu. Nie po to, aby coś w nich zmienić czy poprawić, ale aby móc przeżyć je jeszcze raz na nowo.

Z jednej strony ktoś może powiedzieć, że przecież nie wydarzyło się tu nic spektakularnego. Ot, zwykła, leniwa letnia niedziela.

DSC_8048

DSC_9378

DSC_9379

IMG_3483

Ale tak naprawdę to jednak działo się tego dnia bardzo dużo. Ciepłe promienie porannego Słońca, przyjemny letni wiatr na twarzy, błoga cisza i spokój.

Wspaniały dzień.

O książce „Werner – Wer sonst?”

img20230422_18591412sm

Trzeci tomik przygód Wernera już nie jest rewolucją, tylko ewolucją pomysłów z poprzedniego zeszytu. Krótkie opowiadania komiksowe oczywiście są tu jak najbardziej obecne, jednak wyraźnie stały się tylko dodatkiem, albo może raczej – przerywnikiem. Dominują bowiem długie opowieści, z których część jest absolutnym majstersztykiem. Brösel jest w dobrej formie.

Już pierwsze dłuższe opowiadanie zaliczyć można do najlepszych, jakie wyszły spod ręki Brösela. Otóż po wypadku motocyklowym Werner ląduje w szpitalu. Jak można się domyślać, nie będzie to jednak spokojna rekonwalescencja. Całość kończy się wielką awanturą. Co jednak trzeba przyznać, to Brösel ma jednak trochę racji opisując, czy raczej rysując niektóre szpitalne zwyczaje.

Kolejna opowieść jest bardzo ciekawa z tego powodu, że oprócz Wernera występuje w niej również Brösel we własnej osobie. Pojawia się też w nim kolejna ważna postać. Jest nią Holgi, w komiksie właściciel wiecznie psującego się Porsche. Jest to postać jak najbardziej prawdziwa. Jej pierwowzorem jest Holger Henze, były menadżer Brösela. W tym komiksie jego rola ogranicza się co prawda w zasadzie wyłącznie do opowiadania suchych i wyjątkowo nieśmiesznych dowcipów (po niemiecku mówi się „płaskich”), jednak jego czas jeszcze nadejdzie.

DSC_0659

Następne opowiadanie jest przełomowe. Pojawiają się dwie arcyważne postacie. Pierwszą z nich jest majster Rörich… Rörich? Sprawa jest o tyle śmieszna, że pierwotnie nazywał się on Schurich. Był on właścicielem firmy zajmującej się instalacjami gazowo – wodno – kanalizacyjnymi, czyli jak to mówią skrótowo na północy: „gaz, woda, gówno”.

Jak można się domyślić, jest to postać całkowicie prawdziwa. Włącznie z nazwiskiem. Dlatego zgodnie z wyrokiem sądowym Brösel musiał zmienić nazwisko majstra w swoich komiksach, bowiem prawdziwy majster uznał to za osobistą dyskredytację. Ponieważ plansze były już gotowe, więc nazwisko zmieniano odręcznie najprostszą metodą, co widać doskonale w moim egzemplarzu. Z Schurich, poprzez przerobienie literek „c” oraz „u” na „o” powstał więc Sohorich. W kolejnych wydaniach oraz późniejszych komiksach nazwisko zmieniono na Rörich, co w sumie jest jeszcze śmieszniejsze, ze względu na skojarzenie z rurą.

Dodać przy tym należy, że Brösel miał wiadomości z pierwszej ręki, bo u prawdziwego Schuricha odbywał swoje praktyki zawodowe najprawdziwszy rodzony brat Brösela, Andreas.

Druga ważna persona to czeladnik Eckat, czyli Eckhard, pracujący w zakładzie u mistrza Schuricha. Czy tam Röricha. Będą oni bohaterami jeszcze wielu opowieści.

Historia dzieje się na budowie, gdzie majster wraz z czeladnikiem Eckatem oraz uczniem Wernerem ma zamontować na ostatnim piętrze kaloryfery. Ponieważ Werner jest tylko uczniem, więc polecenia mogą wydawać mu zarówno majster, jak i czeladnik. Problem polega na tym, że wydają je obaj na raz, oraz są że są one wzajemnie sprzeczne. Efekt takiego postępowania nie jest specjalnie trudny do przewidzenia, jednakże spróbujcie się nie śmiać czytając tą opowieść.

Całość kończy się spektakularną eksplozją gazu, która demoluje najwyższą kondygnację budynku. Warto nadmienić, że oszołomiony wybuchem majster pośród zgliszcz wypowiada prorocze słowa: „Eckat, czy Rosjanie są tutaj?”

Ostatnia historyjka opowiada o spotkaniu grupki motocyklistów z policjantami. Niby nic nowego, jednak funkcjonariusze nie są już anonimowi. Dostali swoją własną tożsamość oraz charaktery. Grubszy to Bruno Kozlowski, typ małego zawadiaki i cwaniaczka. Wysoki i chudy to Helmut Beinhardt. Ten dla odmiany jest potulny i tępy. Coś na wzór Flipa i Flapa. Tych dwóch typów z komisariatu w Schnarup – Thumby pozostanie już z nami na stałe.

Komiksy z zeszytu na zeszyt są coraz lepsze, a historie zaczynają się ze sobą zazębiać, także z uwagi na stałość ich bohaterów.

img20230422_18591412

Werner – Wer Sonst? Rötger Feldmann (Brösel), Semmel Verlach, 1983

Całkiem zwyczajna historia

img20200425_2019189622

Zamek zawsze kojarzył mi się z budowlą stricte obronną. Ten za to wygląda jak pałac. Cóż, to co w języku polskim wydaje się to logiczne, wcale nie musi być takie w innych.

Zastanawiam się, gdzie się zatrzymać. Póki co stoję na brukowanej ulicy przed zamkiem. Czy też raczej pałacem. Na razie nikt nie jedzie, ale zbyt długi postój  tym miejscu jest niewskazany. Zamkowy dziedziniec oddzielają od drogi metalowe słupki. A skoro są słupki, to znaczy, że właściciel pałacu, kimkolwiek by nie był, nie życzy sobie, aby rozjeżdżać mu plac. Mimo iż motocykl z łatwością przejedzie pomiędzy nimi.

Tyle tylko, że właśnie za tymi słupkami stoi sobie w najlepsze, wygrzewając się w promieniach wiosennego Słońca, Triumph Bonneville na miejscowych numerach rejestracyjnych. Czyli znaczy się, nie można wjeżdżać, no chyba że się jednak bardzo chce – to wtedy można.

dsc_4869-sepia1

Oczywiście nie da się wykluczyć, że tamten motocykl należy do kogoś z pracowników pałacu; w końcu mieści się tam na pewno „parę” instytucji. Ryzyk – fizyk; postanawiam że wjadę i zaparkuję niedaleko tamtego. Może nikt się nie przyczepi. A nawet jeśli, to przecież jestem zabłąkanym turystą. Przecież nawet nie muszę udawać. Wystarczy spojrzeć na tablicę rejestracyjną. Jestem przecież dobrze ponad 1000 km od domu.

Właśnie. Ponad 1000 kilometrów. Powoli to do mnie dociera. Nieźle jak na motocykl, który miał nie dojechać do granicy powiatu.