Kwadratura koła

Czyli szkolenie i egzaminowanie kandydatów na kierowców po polsku…

rondo SD
*

„Szkoły jazdy nie uczą jeździć, tylko zdawać egzamin na prawo jazdy” – z takim zarzutem można spotkać się dość często, gdy mówimy o bezpieczeństwie ruchu drogowego i przyczynach wypadków, bądź o fatalnych wynikach uzyskiwanych przez zdających egzamin państwowy.
Jako żywo, przypomina to sformułowanie wypowiedziane dawno temu, w czasach słusznie minionych: „Staliśmy już na skraju przepaści, ale zrobiliśmy krok naprzód”.

Mało kto z wypowiadających te słowa zdaje sobie sprawę z tego, co tak naprawdę powiedział. Otóż, ni mniej ni więcej stwierdził, że skoro szkoły jazdy nie uczą jeździć, tylko zdawać egzamin, oznacza to że egzamin państwowy nie sprawdza umiejętności bezpiecznego poruszania się po drogach i znajomości przepisów, tylko znajomości wykonania pewnych czynności (według ustawy nazywa się to „programem egzaminacyjnym”), których wynikiem, w przypadku pozytywnego ich przejścia, jest uzyskanie upragnionego dokumentu prawa jazdy.

Stare porzekadło mówi, że „ryba psuje się od głowy”. Szkoły muszą szkolić tak, aby ich klienci zdali egzamin. Można wyobrazić sobie hipotetyczną sytuację, gdy szkoła jazdy będzie uczyła jeździć, nie nauczy zaś zasad egzaminu. I co z tego, że ten wymyślony kursant będzie jeździł dobrze i bezpiecznie, skoro nie ma szans zdać egzaminu a tym samym wyjechać legalnie na drogę?
Oczywiście, przykład był hipotetyczny, bowiem szkoła ma obowiązek nauczyć zasad egzaminowania. Instruktor wszak w dokumentach swoim podpisem potwierdza, że kursant „jest przygotowany do egzaminu” a nie że „umie jeździć bezpiecznie”.
Dziwnym trafem, nie wspomina nikt ani słowem tylko o ośrodkach egzaminowania, które w naszym kraju zdają się być „doskonałe z definicji” i już.
Na początku lat dziewięćdziesiątych powołano WORD-y, najpierw prywatne.  Podstawową zaś zasadą każdej firmy prywatnej jest to, że jej działalność musi przynosić zyski. Widząc, jakimi pieniędzmi firmy te obracają,  szybko je  upaństwowiono. W samej formule zmieniono tyle, że dyrektorem nie jest jak dawniej – właściciel, tylko działacz partii która aktualnie wygrała wybory (a o niektórych perypetiach przy obsadzaniu tych stanowisk można powiedzieć tylko jedno – „życie przerosło kabaret”).

Tym sposobem powstał jedyny urząd, który musi się sam finansować. A pieniądze na prowadzenie tej działalności ma, rzecz jasna, z opłat za przeprowadzane egzaminy. A im więcej tych egzaminów przeprowadza, tym więcej ma wpływów. A czym trudniejszy egzamin i więcej osób, które go nie zdają, tym więcej egzaminów poprawkowych, bowiem WORD nie ma konkurencji. A czym więcej poprawek, tym więcej opłat. I tak spirala się nakręca.
Tym sposobem powstał ogromny urząd – moloch, który nie ma żadnego odpowiednika w cywilizowanym świecie. Niczym wielki miś w słynnym filmie Barei pod tym samym tytułem.

Czasem tylko ktoś zada bardzo niewygodne pytanie:  „po co to wszystko”?

„Aby zagwarantować zgodne z przepisami przeprowadzanie egzaminów państwowych dla kandydatów na kierowców”, jak podczas szkolenia w WORD jednym tchem wyrecytował prowadzący. Teoretycznie wszystko wygląda w porządku; duży, odizolowany urząd, dobrze wyposażony… W praktyce okazało się niedawno, że WORD jednak nie jest w stanie niczego zagwarantować. Jeden ze zwolnionych egzaminatorów z ośrodka egzaminowania w Katowicach przyznał, że egzaminy na kategorię A odbywały się w tym ośrodku z naruszeniem prawa. Na wyznaczonej bowiem dla motocyklistów trasie egzaminacyjnej nie było możliwości wykonania części obowiązkowych, przewidzianych instrukcją egzaminowania zadań. Innymi słowy, jeśli zarzuty okażą się prawdziwe, oznaczać to będzie, że egzaminy odbywały się niezgodnie z prawem a egzaminatorzy swymi podpisami potwierdzali nieprawdę!

kwadratowe osiem SD

Inna z udzielonych na szybko odpowiedzi brzmiała: „aby ukrócić korupcję podczas egzaminów na prawo jazdy”, odizolowując egzaminatorów od szkoleniowców i kursantów. Bo korupcja w tej grupie zawodowej to temat bardzo wstydliwy.

„U nas ten problem nie występuje”,  skwitował krótko pytanie o łapówkarstwo przedstawiciel jednego z WORD-ów podczas spotkania szkoleniowego, wzbudzając tym stwierdzeniem ogólną wesołość. Nie dalej bowiem jak kilka tygodni wcześniej kilku jego kolegów wyprowadzono z tego budynku w kajdankach, o czym nie omieszkała się poinformować szczegółowo lokalna prasa…

„Korupcji w tej branży nie da się wyplenić, tutaj wszyscy znają się ze wszystkimi” (w domyśle: egzaminatorzy z instruktorami) – usłyszeć można było taki komentarz zaraz po słynnej aferze łapówkarskiej w Radomiu, gdy tamtejszy WORD został niemal sparaliżowany, bowiem aż 18 z 20 zatrudnionych w nim egzaminatorów wylądowało w areszcie z zarzutami „przyjęcia korzyści majątkowej”. No cóż, ciężko walczyć z jakimkolwiek zjawiskiem, nie rozumiejąc (lub udając, że się nie rozumie) mechanizmów jego powstawania. Problem nie leży bowiem w tym, że instruktorzy i egzaminatorzy widują się codziennie w pracy a wiele osób pracowało często w jednym i drugim zawodzie-trudno więc, żeby się nie znali. Prawdziwą przyczyną korupcji jest ograniczenie dostępu do jakiegoś dobra do takiego stopnia, aby znaleźli się „desperaci” gotowi zaryzykować i zapłacić, aby tylko to dobro otrzymać. Ludzie nie wręczają przecież łapówek dla sportu.
Dziś zdawalność na najpopularniejszą kategorię prawa jazdy „B” wynosi około 30%. Oznacza to, że nie zda aż 7 na 10 osób przystępujących do egzaminu.

Oczywiście, istnieją pewne „zabezpieczenia” w postaci kamer w niektórych pojazdach egzaminacyjnych, na placach manewrowych oraz salach WORD, komputerowych systemów losujących egzaminatorów dla konkretnych kandydatów na kierowców, które to urządzenia mają niby wyeliminować korupcję.

System dzielnie walczy z problemami, które sam sobie stwarza…
Sam mechanizm łapówkarstwa wygląda oczywiście inaczej i naiwnością byłoby sądzić, że przekazanie „dowodu wdzięczności” odbywa się w samochodzie. Jak więc wygląda to w praktyce? Wystarczy w „Google” wpisać frazę „korupcja w WORD”. Mi wyskoczyło 87 000 wyników, ostatnia wiadomość z końca ubiegłego roku. Można przyjąć, że niemal nie ma miesiąca bez afery. Na ogólną liczbę około 50 WORD-ów…
Zazwyczaj mechanizm wygląda bardzo podobnie.
Żeby ryzyko wpadki było niewielkie, potrzebna jest swoista „współpraca” pomiędzy szkołą jazdy a egzaminatorami skłonnymi „ułatwić” zdanie egzaminu. Czasem nawet specjalnie w tym celu powstaje „szkoła jazdy” w której wyszukuje się „klientów”, skłonnych zapłacić za to ułatwienie. Jak na razie wszystko odbywa się poza murami WORD. Kolejny etap to przekazania informacji o „klientach” i gratyfikacji finansowych. Ale to przecież żaden problem, ot, chociażby podczas „przypadkowego” spotkania przy śmietniku… Dalej dopilnować tylko trzeba aby konkretna osoba trafiła na „właściwego” egzaminatora. Teoretycznie są systemy mające zapobiegać takim przypadkom a praktyka pokazuje że wystarczy wciągnąć do „układu” odpowiednie osoby i nie ma trudności nie do przezwyciężenia.
System działa aż do wpadki. A dzieje się tak zwykle w momencie gdy ktoś, kto „miał zdać” przypadkowo oblewa egzamin i postanawia się zemścić, donosząc o procederze odpowiednim służbom.
Wielkie koszty, a jaki rezultat? Można zaryzykować stwierdzenie, że korupcja za „szczelnymi” murami ośrodków egzaminowania przeszła na nowy, nie znany wcześniej, wyższy poziom organizacji. Z przypadków jednostkowych stała się „systemowa”.

Chwilę trwa spokój a potem wybucha afera w innym ośrodku, bowiem pokusa jest bardzo silna. Wiadomym jest wszem i wobec, że z każdych dziesięciu zdających obleje siedmiu. Wobec tego znajdą się tacy, którzy zapłacą aby mieć pewność że to akurat oni będą wśród tych trzech szczęściarzy.

Tymczasem  w całym 2012 roku w Niemczech zanotowano jeden przypadek korupcji na egzaminie (słownie – JEDEN), gdy egzaminator zgodził się przeegzaminować analfabetę, mimo ustawy nakładającej na kandydatów na kierowców obowiązek posiadania umiejętności czytania i pisania. Innych przypadków korupcji nie stwierdzono, co jest logiczne w przypadku gdy zdanie egzaminu na prawo jazdy jest formalnością, sam egzamin prosty a zdawalność bardzo wysoka.

Czy tak niska zdawalność oznacza, że szkoły jazdy tak źle szkolą? Jest to jedno z wyjaśnień, chociaż jest mało prawdopodobne że z tysięcy szkół jazdy wszystkie uczą źle. Z drugiej strony, kiedyś, ci sami instruktorzy, którzy przed powołaniem WORD-ów mieli zdawalność na poziomie 80 – 90%, po reformie spadli gwałtownie na 20 – 30%…
Jak wygląda zdawalność egzaminu na prawo jazdy na świecie?

Zdawalność dla kat B w różnych krajach:

Niemcy: 75%, kurs obowiązkowy min. 12 godzin lekcyjnych (45 min)
Francja: 60%, kurs obowiązkowy min. 20 godzin,
Irlandia: 50%, kurs obowiązkowy min 12 godzin,
Wielka Brytania: 50%, kurs nieobowiązkowy;
Nowa Zelandia: 81%, kurs nieobowiązkowy;
Japonia (okręg Tokio): 35%, kurs nieobowiązkowy.
Polska: 30%, kurs obowiązkowy 30 godzin.

Jak to jest, że będąc jednym z najlepiej wyedukowanych społeczeństw – maturę zdaje około 80% uczniów a większość kształci się dalej, pod względem zdawalności egzaminu na prawo jazdy wyglądamy jak banda półanalfabetów? I to pomimo najdłuższego, obowiązkowego kursu przygotowującego!
Czy z nami jest coś nie tak?
Raczej nie. Polacy mieszkający za granicą nie mają problemów z egzaminami na prawo jazdy, natomiast nasi kierowcy zawodowi mają opinię jednych z lepszych w Unii Europejskiej.

Innym wyjaśnieniem jest księgowy WORD. Każda firma musi sobie zaplanować przychody i wydatki a księgowego głowa w tym, żeby pod koniec roku rozliczeniowego różnica pomiędzy rubrykami „ma” i „winien” wyszła na plus. Stąd też wniosek, że musi być jakaś minimalna liczba „oblewających” egzamin, żeby całe przedsięwzięcie zachowało płynność finansową. Oczywiście, każdy WORD zaprzeczy że takie planowanie odsiewu istnieje, jednak każdy kto kiedykolwiek prowadził jakąkolwiek działalność wie, że przedsięwzięcie musi mieć biznesplan. A WORD przecież finansuje się sam. Jest konflikt interesów? Jest.

wymagania egzaminacyjne

Pięknym przykładem takiego „biznesowego„ nastawienia jest ostatnia afera (chyba można już tak to nazwać) ze zmianami w egzaminach teoretycznych. Stare testy miały wiele wad, zarzucano im że jawna baza pytań pozwala nauczyć się ich na pamięć.
Czy jednak zastanowił się ktoś, dlaczego ludzie zadawali sobie trud wkucia na pamięć niemal 500 pytań testowych wraz z odpowiedziami, zamiast nauczyć się kilku zasad ruchu drogowego? Zapewne z nudów albo na złość instruktorom i egzaminatorom, tak z przekory, aby jednak za wszelką cenę nie nauczyć się przepisów.
A może coś w samych testach było nie tak? Poniżej wymyślony przykład pytania testowego, jednak nie ma się co śmiać – podobnej konstrukcji pytania funkcjonowały w starej bazie egzaminu teoretycznego. Proszę zaznaczyć wszystkie prawidłowe odpowiedzi.

Na wyznaczonym przejściu dla pieszych pierwszeństwo przed nadjeżdżającym pojazdem ma:
A: przechodzień,
B: tylko inwalida,
C: żadna z powyższych odpowiedzi nie jest prawidłowa.

Jeśli ktoś zaznaczył odpowiedzi A i B to pragnę poinformować, że właśnie nie zdał egzaminu. Dlaczego? W Ustawie Prawo o Ruchu Drogowym nie ma bowiem sformułowania „przechodzień” tylko „pieszy”. Nie ma także „inwalidy” a „osoba o niesprawności ruchowej”. Na tym nie koniec haków. Słówko „tylko” dodane w odpowiedzi „B” automatycznie wyklucza inne odpowiedzi.
W powyższym przykładzie prawidłową odpowiedzią jest „C”.
Był to oczywiście prymitywny i przejaskrawiony przykład, jednak ukazuje cały absurd tego egzaminu: proste pytania urastają do rangi problemów filozoficznych. Odpowiedź niby jest oczywista, tylko jeszcze trzeba wiedzieć, co dokładnie miała na myśli osoba układająca test.
Powstaje pytanie: czego nauczyła się osoba, która rozwiązała taki test? Gdzie jest jego wartość dydaktyczna?

Czy nie można by skonstruować testu tak, żeby nawet osoba ucząca się pytań na pamięć przy okazji niejako, wkuła też wraz z nim reguły ruchu drogowego? Pytanie było retoryczne. Oczywiście że można, tak też robi się na świecie.

Stare testy miały wiele wad, jednak najpoważniejszą z nich okazała się za wysoka zdawalność, wynosząca aż 80%.
Zmieniono je więc na nowe. Gdy kilka lat temu pokazano demo nowych testów, wszyscy byli zachwyceni. Proste, przejrzyste, intuicyjne. Każdy, kto miał prawo jazdy i zasiadł do dema projektu nowego programu egzaminacyjnego, zdawał bez problemu. Czyżby wreszcie odrobina normalności?

Tymczasem przyszedł niż demograficzny, spotęgowany jeszcze przez masową emigrację i kryzys gospodarczy. Z wielką pompą wprowadzono nowe testy. Oficjalnie miało być łatwo i przyjemnie. Wyszło jak zwykle – drogo i boleśnie. Na dodatek z aferą, nie jedną zresztą.

Okazało się bowiem że na początek nowych testów nie zdaje niemal 90% kandydatów na kierowców. Oficjalnie „przez nieznajomość formuły egzaminu”. A to nie wystarczy już znajomość przepisów?
Czy to kandydaci na kierowców są tak niedouczeni? Pięciu dziennikarzy – kierowców próbowało to sprawdzić. Wszyscy oblali. Wobec tego, żeby udowodnić że nowe egzaminy nie są takie złe przed konsolą urządzenia egzaminującego zasiadł sam dyrektor WORD w Zielonej Górze. Oczywiście także oblał, oficjalnie „z powodu systemu punktacji”. Tak jakby coś to zmieniało. Wygląda na to, że w pogoni za wpływami z egzaminów poprawkowych zbyt mocno dokręcono śrubę stopnia trudności bo kolejne próby rozwiązania testów przez kierowców rajdowych przynoszą także wyniki negatywne. Przy okazji pragnę przypomnieć, że „nowe testy egzaminacyjne” które można rozwiązać sobie np. w sieci są tylko programem demonstracyjnym a pytania tam zawarte nie występują w prawdziwej bazie pytań. Demo rozwiązuje każdy. Żeby było jeszcze „zabawniej”, poza oficjalnym demem szkoły jazdy przez długi czas nie dysponowały żadnymi pomocami, pozwalającymi zaznajomić kursantów z nowymi zasadami egzaminowania.
Jakby zamieszania było mało, doszło do otwartej wojny dwóch producentów oprogramowania egzaminacyjnego. Wraz z dwoma nowymi systemami do ośrodków egzaminowania weszły dwie różne bazy pytań, funkcjonujące równolegle. Każda z własnymi pytaniami. Co to oznacza? Że szanse na zdanie egzaminu w różnych WORD-ach nie są równe. A tymczasem z nowej ustawy zniknął zapis o nadzorze Ministerstwa Transportu nad egzaminami, który wcześniej zatwierdzał bazę pytań. Przypomnijmy, że same bazy pytań są utajnione i poza wąskim gronem osób „zamieszanych” ich tworzenie, nikt nie wie, jakie pytania się w nich znajdują. W samym ministerstwie, rzecz jasna, nikt nic nie wie… Czeski film.
Dziś zdawalność egzaminów teoretycznych, według oficjalnych danych różnych WORD-ów oscyluje gdzieś w granicach 25 – 50%. Skąd ten rozrzut? No cóż, są dwie różne bazy pytań.
Żeby było jeszcze ciekawiej, „przecieki” od osób zdających egzaminy teoretyczne przynoszą sensacyjne informacje o treści niektórych pytań. Administrujący bazami pytań na wszelkie świętości zaklinają się, że takich pytań nie ma w systemie, jednak na pytanie: „jakie wobec tego pytania są obecne?”, nabierają wody w usta i zasłaniają się ich „tajnością” . Z kolei sami instruktorzy twierdzą, że spora część pytań jest, delikatnie mówiąc, „niejasna i nieprecyzyjna”.
**
Bardzo pomocnym narzędziem w wykonaniu biznesplanu jest również „instrukcja egzaminowania”. Jest ona „negatywna”, co oznacza że nie jest istotne co kandydat na kierowcę zrobił dobrze podczas egzaminu. Liczy się tylko to, co zrobił źle. A liczy się do wystąpienia dwóch jednakowych małych błędów lub jednego „dużego”. Wobec tego egzaminator nie ocenia jak kandydat na kierowcę w rzeczywistości jeździ, tylko staje się swoistym „łowcą błędów”. Dodać należy, że liczba i skala możliwych do popełnienia błędów jest bardzo niska, do tego dochodzi brak przejrzystych reguł egzaminowania i duży stopień dowolności w ocenianiu. Egzaminator ma pełną swobodę w wyborze trasy egzaminacyjnej, jej przebiegu i kolejności wykonywania zadań oraz czasu trwania samego egzaminu. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby dla jednej osoby przygotował trasę trudniejszą, dla innej łatwiejszą. Do tego doliczyć należy subiektywne „odczucia” egzaminatora. Odległość od wymijanych obiektów może być „za mała” lub „duża”, tzw. dynamika jazdy „nieodpowiednia”, kierunkowskaz włączony „za wcześnie” lub „za późno” czy nadinterpretację sytuacji – to, że pojazd mający pierwszeństwo na skrzyżowaniu zwolnił, wcale nie oznacza jeszcze że doszło do wymuszenia pierwszeństwa; równie dobrze może to oznaczać, że jego kierowca zachowuje szczególną ostrożność. To wszystko powoduje, że problemy z pozytywnym zaliczeniem tego egzaminu mają nie tylko początkujący kandydaci, lecz także kierowcy z wieloletnim stażem za kierownicą. Analizując „instrukcję egzaminowania” można dojść do wniosku, że sam egzamin został specjalnie tak skonstruowany, aby był on jak najtrudniejszy do zdania.
Jakby tego było mało, w każdym mieście wojewódzkim są tzw. „gorące miejsca”, czyli zatarte linie ciągłe, wyblakłe, źle ustawione bądź zasłonięte znaki. Czasem jest to niejasne lub nawet błędne oznakowane skrzyżowanie, gdzie pięciu ekspertów ma na jego temat pięć sprzecznych opinii. Ich ofiarą padają zazwyczaj „przyjezdni kursanci”, którzy nie znają miasta i jego pułapek, bądź też stosują „nieaktualną” już w danym momencie wykładnię przepisów.
wynalazki ludzkosci SD
Oczywiście, każdy WORD będzie się bronił, że przecież wykonuje także inne czynności na rzecz „poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego”, jak chociażby szkolenia egzaminatorów czy osób przeprowadzających dzieci przez jezdnię w pobliżu szkół. Nie oszukujmy się jednak, to tylko kosmetyka. Podstawą przychodu są egzaminy.
Trzeba też pamiętać, że koszta WORD ma niemałe. Trzeba opłacić budynek, plac manewrowy, pojazdy, pensje dla personelu, bo egzaminatorzy to przecież tylko wierzchołek góry lodowej. Potrzeba placowych, mechaników, koordynatorów, informatyków, sprzątaczek, księgowych, osób obsługujących klienta, sekretarek, o dyrektorze i jego zastępcach oraz pełnomocnikach nie wspominając.
***
W chwili obecnej przeprowadzenie obiektywnych egzaminów dla kandydatów na kierowców jest niemożliwe, w sytuacji gdy WORD musi finansować się sam. Sam egzaminator ma świadomość że zbliża się niż demograficzny i niezdany egzamin poprawia sytuację finansową instytucji, która go zatrudnia – a dziś nie wygląda ona wcale różowo. Warto pamiętać, że dla najpopularniejszej kategorii prawa jazdy, kat B, zyski z przeprowadzonych egzaminów poprawkowych wynoszą średnio w skali kraju nieco ponad 70% wszystkich egzaminów dla kategorii B. W przypadku „rekordzisty”, WORD w Suwałkach, przychody z egzaminów poprawkowych to niemal 90% budżetu!

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden szczegół. Otóż wraz ze zmniejszającą się liczbą kandydatów na kierowców, spowodowaną głównie niżem demograficznym, proporcjonalnie spada również zdawalność egzaminów na prawo jazdy. Na początku, w latach 90-tych, zdawalność wynosiła w Polsce około 40%, co i tak było bardzo słabym wynikiem. Na przełomie wieków, gdy powstał obecny system WORD, zdawalność spadła jeszcze bardziej – do około 35%. Były to jednak jeszcze lata „wyżu demograficznego” i to za pieniądze ludzi wówczas zdających zbudowano dzisiejszy system egzaminowania. Jednak od 2005 roku następuje stagnacja a potem spadek liczby chętnych. Wraz ze zmniejszaniem się liczby kandydatów na kierowców spada również także liczba zdających egzamin, oscylując dziś niebezpiecznie wokół 30%. Z pomocą WORD-om przychodzą zmiany w systemie egzaminowania. W 2005 roku zmieniono formułę egzaminów. Społeczeństwu oficjalnie zakomunikowano, że będzie łatwiej na placu manewrowym. Ani słowem nie wspomniano natomiast, że „dokręci się śrubę” w ruchu drogowym, dodając między innymi listę błędów, których popełnienie skutkuje natychmiastowym przerwaniem egzaminu. Ostatnie, zeszłoroczne zmiany również wpisują się w ten trend. Zmiana egzaminów teoretycznych na trudniejsze czy wprowadzenie dowolności w wyborze trasy egzaminacyjnej dla kategorii A (wcześniej była jedna, wyznaczona z góry), również mają za zadanie poprawić na jakiś czas sytuację finansową WORD-ów.

Do wydatków WORD należą place manewrowe i pojazdy do przeprowadzania egzaminów. Można zadać kolejne pytanie: po co to wszystko, skoro szkoły jazdy muszą posiadać także place i pojazdy szkoleniowe. Nie można wykorzystać istniejącej infrastruktury do przeprowadzenia egzaminów w szkołach, tak jak dzieje się to w cywilizowanym świecie i jeszcze 20 lat temu odbywało się u nas?

Znowu jest problem z udzieleniem odpowiedzi na te pytania. Z jednej strony mówi się o „ograniczeniu korupcji”. Znaczy że zainteresowani nie mogą spotkać się przy samochodzie albo motocyklu, za to spokojnie mogą przy przysłowiowym śmietniku…
Druga wersja odpowiedzi odnosi się do stanu technicznego pojazdów, jakoby te ze szkół jazdy były „złe” a te na egzaminie „dobre”. Swego czasu uczestniczyliśmy w „Dniach Otwartych” pewnego ośrodka egzaminowania. W ramach promocji można było sobie zrobić „egzamin praktyczny” na placu manewrowym. Ze zdumieniem zorientowałem się że motocykl do przeprowadzania egzaminów państwowych jest „skoszony”, nie trzyma geometrii. W jedną stronę skręcał sam, niemal waląc się w zakręt. W drugą stronę trzeba było z nim walczyć żeby w ogóle zechciał skręcić.
Obu wersjom odpowiedzi przeczy pewien mały szczegół, chociaż gabarytowo bardzo duży. Mianowicie ośrodki egzaminowania nie muszą mieć na stanie autobusu do przeprowadzania egzaminów na kategorię D. Więc jak to rozumieć? Czy w przypadku tej kategorii nie ma podejrzenia o korupcję przy wypożyczaniu pojazdu od szkoły jazdy, czy też należy uznać że nie ma to znaczenia w przypadku kierowcy, który będzie w przyszłości przewoził kilkadziesiąt osób w jednym pojeździe? A co ze stanem technicznym autobusu? Nie ma niebezpieczeństwa że trzydziestoletni Autosan H-06 o przebiegu zbliżonym do promu kosmicznego będzie niesprawny, natomiast są wątpliwości w stosunku do kilkuletnich co najwyżej samochodów osobowych? Najwyraźniej wychodzi się z założenia że po tych kilkudziesięciu latach na dziurawych drogach i paru milionach kilometrów przebiegu odpadło od niego już to, co odpaść miało i jest on pozbawiony na 100% wad wieku dziecięcego.

Wybór przez WORD pojazdu egzaminacyjnego rodzi kolejne podejrzenia. Żadną tajemnicą nie jest bowiem fakt, że wygrana na dostarczanie pojazdów do ośrodka egzaminowania jest dla dilera danej marki okazją do sprzedania swych samochodów i motocykli szkołom jazdy i tym samym podniesienia poziomu sprzedaży. A jest o co walczyć, wystarczy wspomnieć że firma, która kilka lat temu wygrała w większości WORD-ów przetarg na dostawę motocykli na egzaminy na kat A stała się właśnie dzięki temu liderem rynku, sprzedając o rząd wielkości więcej motocykli niż jej konkurent, następny najlepszy na liście. Znów może tworzyć to pewne niejasności i podejrzenia o ułatwianie niektórym firmom wygrania przetargów.

****

Jedyne, w czym zgadzają się przedstawiciele WORD-ów, szkół jazdy i pracownicy wydziałów komunikacji w starostwach to fakt, że w ciągu ostatniego roku, czyli od momentu wprowadzenia nowych przepisów dotyczących szkolenia i egzaminowana, ilość kandydatów na kierowców zmalała co najmniej o około jedną czwartą. Warto dodać, że już przed wprowadzeniem zmian w formule egzaminów sytuacja wcale nie wyglądała dobrze – niż demograficzny w połączeniu z emigracją zarobkową spowodowały kryzys w branży. W chwili obecnej można już w zasadzie mówić o katastrofie. Według nieoficjalnych danych tylko do połowy roku swoją działalność zawiesiło już około 1300 ośrodków szkolenia kierowców. Padają nie tylko szkoły jazdy obecne na rynku od 2-3 lat, ale również i te z ponad dwudziestoletnią historią – a to jest już bardzo zły znak. Niejawne pytania testowe na egzaminie państwowym skutecznie odstraszyły i tak już nielicznych chętnych a na domiar złego szkoły jazdy nie dysponowały żadnymi materiałami dydaktycznymi które mogły by pomóc kursantom w nauce. Pierwsze pomoce dydaktyczne pojawiły się dopiero po kilku miesiącach od wprowadzenia nowych testów egzaminacyjnych i od tego momentu można zacząć mówić o jakiejś zdawalności. Tam, gdzie konkurencja jest duża, czyli w obecnych i dawnych miastach wojewódzkich, ośrodki szkolenia kierowców konkurują ze sobą obniżając ceny kursów poniżej kosztów własnych licząc, że uda im się przetrwać trudny okres minimalizując straty. Nie biorą chyba jednak pod uwagę, że jest to długotrwały maraton a nie sprint „na setkę”. Przy okazji cięcie kosztów odbija się na jakości szkolenia…

Na dzień dzisiejszy spadek liczby kandydatów na kierowców waha się od 20 do 40% w zależności od regionu. Powoli WORD-y zaczynają odczuwać problemy finansowe.
WORD w Jeleniej Górze znalazł się „pod kreską”; po raz pierwszy w jedenastoletniej historii ośrodka wydatki są większe niż przychody.
WORD w Słupsku znalazł się na krawędzi opłacalności. WORD w Białymstoku jest w podobnej sytuacji.
WORD w Elblągu w ramach oszczędności zrezygnował z wymiany samochodów egzaminacyjnych oraz remontu placu manewrowego.
W ośrodku egzaminowania w Katowicach w chwili obecnej już sześciu pracowników jest na wypowiedzeniach, dwie osoby już odeszły a dwóm kolejnym właśnie skończyły się umowy o prace na czas określony.

Tym sposobem dochodzimy do sedna problemu niskiej zdawalności egzaminu na prawo jazdy w Polsce. Spadek liczby zdających średnio o 25%, co odpowiada hipotetycznemu podniesieniu zdawalności egzaminu na prawo jazdy z naszych 30% do średniej europejskiej, wynoszącej 55%, powoduje zachwianie płynności finansowej większości WORD-ów, brak pieniędzy na inwestycje, premie i w konsekwencji zwolnienia pracowników. Zdawalność na poziomie niemieckim, wynosząca 75% spowodowałaby bankructwo wszystkich WORD-ów w Polsce w przeciągu niespełna roku.
Sytuacja musi wyglądać naprawdę źle, skoro dostrzeżono problem w samym ministerstwie odpowiedzialnym za zaistniały bałagan. Zapowiedziano kolejne zmiany. Ujednoliceniu mają ulec bazy pytań tak, by w przyszłości funkcjonowała znów tylko jedna a szanse zdania egzaminu były równe w całym kraju. Pytania mają znów być jawne a układać ma je specjalnie powołana w tym celu komisja. Powrócić ma również ministerialny nadzór nad treścią pytań egzaminacyjnych, bo dziś sytuacja wygląda co najmniej kuriozalnie – nie dość że istnieją dwie różne bazy pytań egzaminacyjnych do których prawa należą do firm ITS/PWPW, to na dodatek są one utajnione a ministerstwo nie ma nad nimi żadnej kontroli.
Dziś jedyny pożytek z zaistniałego bałaganu jest taki, że z powodu braku chętnych nie trzeba jak kiedyś oczekiwać tygodniami na egzamin. Ba, okazuje się nawet że w wielu ośrodkach egzaminowania teoretyczny egzamin poprawkowy można zdawać w tym samym dniu.

Na zachętę mamy dostać także możliwość zdawania egzaminów teoretycznych bez obowiązku uczestniczenia w zajęciach teoretycznych w ośrodkach szkolenia kierowców, co ma, w zamierzeniach ustawodawcy, spowodować obniżenie ceny samego kursu. Taka promocja, tyle że nie z własnej kieszeni. Prawdopodobnie również posiadacz prawa jazdy kategorii B będzie mógł poruszać się motocyklami o poj. Do 125 cm sześciennych oraz automatyczną skrzynią biegów-a być może nawet z manualną.

Żeby nie było, że dostaniemy same „marchewki” bez przysłowiowego „kija” – zaostrzeniu mają ulec kary za jazdę bez uprawnień pojazdami silnikowymi.

kwadratura kola SD
Szkoda tylko, że zapowiadane zmiany znów mają ograniczyć się do kosmetyki, natomiast nikt nie zwrócił uwagi, że gruntownych zmian wymaga cały system egzaminowania i szkolenia kandydatów na kierowców. I to dokładnie w tej kolejności. Patologia w egzaminowaniu powoduje patologię w szkoleniu.

*****

A może jednak nasz system egzaminowania ma jakieś plusy; w końcu już wiele razy słyszałem (zawsze jednak od osób powiązanych z wojewódzkimi ośrodkami ruchu drogowego), że cała Europa nam go przecież zazdrości. Siląc się na maksymalną obiektywność jakoś tych plusów nie mogę odnaleźć.
Duże ośrodki egzaminowania rozmieszczone wyłącznie w miastach wojewódzkich (byłych i obecnych) to dodatkowy kłopot dla osób z mniejszych miejscowości, w których – urzędniczym kaprysem – zdawanie egzaminów na prawo jazdy obecnie jest niemożliwe. Nie dość, że wyjazdy do miasta wojewódzkiego to dodatkowe koszty i stracony czas, to na niekorzyść tych ludzi działa także nieznajomość jego topografii. W efekcie, ich szanse na pomyślny przebieg egzaminu są mniejsze a ponoszone koszty dużo wyższe. Duże kombinaty do przerobu kandydatów na kierowców powodują u zdających potężny stres – do tego stopnia, że w wielu WORD-ach na etacie zatrudniony jest psycholog! Dodatkowym efektem ubocznym tej sytuacji są, jakże kochane przez zmotoryzowanych mieszkańców miast wojewódzkich, zakorkowane przez duże ilości pojazdów do nauki jazdy newralgiczne skrzyżowania położone w okolicach ośrodków egzaminowania. W wielu „miastach egzaminacyjnych” dwanaście – piętnaście „elek” na jednej ulicy to powszechny i „normalny” widok a czas potrzebny do przejazdu przez większe skrzyżowanie wzrasta z jednego do trzech – czterech cykli zmiany świateł. Często przerasta to wytrzymałość psychiczną nawet najbardziej wyrozumiałych kierowców, czemu zresztą trudno się dziwić.
Tymczasem w równoległym świecie państw cywilizowanych motoryzacyjne takie problemy są nieznane. Egzamin można zdawać również w małych miastach, nie tracąc czasu i pieniędzy. Sam egzamin może być z powodzeniem przeprowadzany korzystając z pojazdów i wyposażenia ośrodka szkolenia kierowców w przyjaznej atmosferze i nie ma potrzeby udzielania kursantom pomocy psychologicznej. Dzięki temu, że można zdawać egzaminy w wielu miejscowościach a nie tylko kilku wybranych, samochody do nauki jazdy nie blokują skrzyżowań, bowiem są one bardzo rozproszone wśród innych pojazdów i nie budzą wśród innych użytkowników dróg negatywnych emocji.

rondo SD
Zdarzyło mi się usłyszeć (znów z ust człowieka pracującego w WORD), że wszystko to odbywa się „w trosce o bezpieczeństwo w ruchu drogowym”, osoby zaś, które zdały egzamin w dużym mieście wojewódzkim miałyby być „lepiej przeegzaminowane” i tym samym lepiej przygotowane do poruszania się po drogach i w ogóle jeżdżą bezpieczniej. Znaczy się, wielokrotne oblewanie i utrudnianie zdobycia prawa jazdy ma być działaniem prowadzonym w celu „zapewnienia bezpieczeństwa na drogach”. To przecież dokładnie tak, jakby w trosce o zmniejszenie liczby błędów lekarskich maksymalnie utrudnić chorym kontakt z lekarzem, albo zminimalizować liczbę wypadków przy pracy wysyłając ludzi na bezrobocie. Inna sprawa, że statystyki wcale nie potwierdzają tej tezy. W Niemczech, gdzie egzamin z powodzeniem można zdawać również w małych miasteczkach, liczba ofiar śmiertelnych w wypadkach drogowych jest jedną z najniższych. Polska, gdzie kierowcy są „dobrze przeegzaminowani” w dużych miastach wojewódzkich, zajmuje przedostatnie miejsce w tabeli wśród krajów Unii Europejskiej. Zdaję sobie sprawę z tego, że zagadnienie bezpieczeństwa w ruchu drogowym jest bardzo złożone i nie da się go sprowadzić do jednego czynnika; idę jednak o zakład, że gdyby nagle WORD-y zlikwidowano i wprowadzono na przykład niemiecki system szkolenia i egzaminowania, bezpieczeństwo na drogach wcale by się nie pogorszyło – a być może, paradoksalnie, nawet zrobiłoby się bezpieczniej. W końcu ludzie zdawaliby egzamin tam, gdzie faktycznie jeżdżą na co dzień.
O samej korupcji napisaliśmy już dość.
Nasz system jest kosztowny, bo trzeba utrzymać wielki Ośrodek, który, jak pokazują doświadczenia krajów znacznie bardziej cywilizowanych motoryzacyjnie, jest całkowicie zbędny. Ale finanse to rzecz mało istotna, bo płaci finansowe Perpetuum Mobile, czyli zwykły szary obywatel.
Szkody powodowane przez ten system są większe niż się wydaje. To nie tylko stracone pieniądze kandydatów na kierowców, którzy mogliby je przeznaczyć na inne cele, jak chociażby zakup środków transportu z pożytkiem dla nich samych, jak i dla skarbu państwa – bo przecież z tytułu podatków od samego pojazdu oraz paliwa do niego wpływałyby tam niemałe pieniądze.
To także pieniądze, które przez obywatela nie zostały zarobione, bowiem pozbawiony prawa jazdy automatycznie w wielu przypadkach utracił, konieczną w dzisiejszych czasach, mobilność. Prawo jazdy w dzisiejszej sytuacji gospodarczej nie jest przywilejem dla „wybrańców”, jak wielu zdaje się jeszcze uważać. Wybrańcy i przywileje zniknęły wraz z poprzednim systemem, talonami na Małego Fiata, kartkami na benzynę i skuterami dla „wybitnych” członków jedynie słusznej organizacji.

Stworzyliśmy wielki system, zatrudniający całą rzeszę urzędników. System niewydajny, który ciągle jest poprawiany i ulepszany i końca tym ulepszeniom nie ma. I nie będzie.
Przypomina to wóz na kwadratowych kołach, na którym nie da się jechać bo trzęsie. Wobec tego montuje się do niego resory, sprężyny, miękkie siedzenia i inne protezy aby to trzęsienie zminimalizować. Jednak nikomu nawet nie przyjdzie do głowy zamienić praprzyczynę tych wstrząsów, czyli kwadratowe koła na okrągłe, tak jak w całym cywilizowanym świecie.
„Bo to nasz wynalazek i nikt inny nie ma takiego” – jak określił nasz system jeden z egzaminatorów. Podobnie jak kwadratowych kół.

Dodaj komentarz